- Mogłyby przynajmniej pozwolić sobie towarzyszyć podczas przechadzek.

- Chodzą na spacery? W taką niepogodę?

- Och, deszcz Elzie wcale nie przeszkadza! Chce wychodzić zawsze i to na długie spacery. Twierdzi, że to konieczne dla zdrowia, ale żąda, by Liza jej towarzyszyła. Wczoraj, po pogrzebie, udały się aż do wodospadu

Hohenzollernów. Liza była zmęczona, ale nie Elza. A dzisiaj chciała tam wrócić... Po południu znowu udały się na przechadzkę, sam nie wiem gdzie... Ona musi być obłąkana!

Tym razem Aldo nie odpowiedział. Myślał o innej niezrównoważonej kobiecie, którą nazywano „wędrującą cesarzową". Ona również urządzała uciążliwe marsze, wyciskające ostatnie poty z dam dworu.

- Czy Elza odżywia się odpowiednio?

- Ciekawe, że pan o to pyta. Od kiedy przebywa w zamku, prawie nic nie je, co bardzo martwi ciotkę Vivi. Słyszałem nawet, jak mówiła do Lizy, że od czasu porwania Elza bardzo się zmieniła... A kiedy zostaje w domu, spędza całe godziny na wpatrywaniu się w popiersie cesarzowej Sissi, które stoi w biurze ciotki Vivi. To prawda, że jest do niej podobna. Czy właśnie to chce podkreślić?

- Trzeba mieć nadzieję, że jej to przejdzie po powrocie do Wiednia. Cesarzowa nie lubiła stolicy i jeśli Elza nadal będzie się tak zachowywać, trzeba ją będzie przenieść gdzie indziej. Pan mieszka w Wiedniu, a Liza nie może przez całe życie snuć się za nią jak cień. Wyjedzie...

- Ja także! - przerwał Morosiniemu Fritz. - Jeszcze nie wiem dokąd, ale wyjadę...

- A może by pan pojechał ze mną do Wenecji? - zaproponował Morosini. - To by pomogło panu oderwać się od tego wszystkiego.

Słowa księcia podziałały na sfrustrowanego młodzieńca jak czary. Jego smutna twarz pokraśniała, jakby padł na nią promień słońca.

- Zabrałby mnie pan... ze sobą? Do pana?

- Do mnie! U mnie jest bardzo przyjemnie i mam doskonałą kucharkę, którą dobrze zna Liza. Będzie pan mógł z nią rozmawiać o kuzynce, a z panem Buteau, moim dawnym nauczycielem, szlifować francuski.

Wydawało się, że Fritz rzuci się księciu na szyję. Opanowawszy radość, podziękował gorąco, dokończył krem i się pożegnał. Spieszno mu było rozpocząć przygotowania do podróży i ogłosić nowinę. Adalbert patrzył na niego z rozbawieniem.

- Co to, bawisz się teraz w dobrego samarytanina? I to wobec Austriaka?

- Dlaczego nie? Ten chłopiec nie odpowiada za miejsce urodzenia, a poza tym, jeśli chcesz wiedzieć, uważam, że jest wielce zabawny. Zwłaszcza kiedy mówi po francusku. *  *  *

Po skromnej kolacji - Adalbert wcześniej najadł się ciastek - panowie udali się do baru, gdzie mieli czekać na połączenie telefoniczne z Wenecją. Oprócz barmana, wiekowej pary popijającej napar ziołowy oraz starszego pana, który za rozłożoną gazetą wychylał sznapsa za sznapsem, w sali nie było nikogo. Po drugim koniaku, kiedy Aldo zaczął już tracić cierpliwość, został poproszony do telefonu; dochodziło wpół do dziesiątej.

Książę, ku swemu zdziwieniu, usłyszał w słuchawce wzburzony głos Ceciny. Kucharka nigdy nie odpowiadała na telefony - nie cierpiała tego! Była w bardzo złym humorze.

- Ach, to ty... - rzuciła niby od niechcenia, nie okazując radości. - Nic mogłeś zadzwonić wcześniej?

- Nie pracuję wszak w centrali! A gdzie są inni?

- Pan Buteau udał się na kolację do mecenasa Massarii. Mój stary Zachariasz ma grypę i leży w łóżku. Co do młodego Pisaniego, ciągle gdzieś lata z miss Campbell. To by było wszystko. A co byś chciał wiedzieć?

- Co się stało! Dostałem niepokojący list od Hieronima.

- Coś takiego! Trudno powiedzieć, żebyś się nami zbytnio przejmował ostatnimi czasy! Jego Wysokość znika i nawet gdyby się u nas paliło, nie kiwnąłby palcem! A do tego...

Morosini wiedział, że jeśli nie przerwie potoku jej słów, kucharka zagada go na śmierć i będzie musiał zapłacić astronomiczny rachunek.

- Przestań, Cecino! Nie dzwonię, żeby wysłuchiwać twojego sarkania! Powiedz mi, co się stało?

- Co się stało? Jak tylko wrócisz, ja odchodzę! Już ci raz powiedziałam: albo ona, albo ja!

- O kim ty mówisz?

- No przecie, że o ślicznej Anielce! Nie wiem, po co wydałeś pieniądze, żeby ulokować ją u Moretti, skoro ona cały czas plącze się po naszym domu! Nie mogę zrobić kroku, a już mam ją za plecami, a na dodatek miesza się do wszystkiego!

- Ale co ona u nas robi?

- O to musisz zapytać swego sekretarza! Zadurzył się w niej! Chodzi za nią jak tresowany piesek, je jej z ręki i są po imieniu!

- Czyżby śmiał...?

- Nie złapałam ich na gorącym uczynku, ale widząc, jak się prowadzają, to by mnie wcale nie zdziwiło! Powiadam ci, ona się tu po prostu panoszy! Pana Buteau doprowadza to do białej gorączki, ale biedaczek nie potrafi niestety zapanować nad sytuacją.

- Wracam za dwa, trzy dni i możesz być pewna, że zrobię z tym porządek! A czy były jakieś podejrzane wizyty? -dodał, przypomniawszy sobie uwagi Anielki na temat polskich rewolucjonistów.

- Jeśli masz na myśli rzezimieszków ze sztucerami i nożami w zębach, to nie.

- Dobrze. A teraz posłuchaj mnie uważnie. Nie dzwoniłem i nie wiesz, że wracam. Zrozumiałaś?

- Chcesz ich zaskoczyć? Nie uda ci się!

- Dlaczego?

- A dlatego, że twój sekretarz płaci pewnemu chłopakowi za wychodzenie na stację, kiedy przyjeżdżają pociągi dalekobieżne!

- A to ci dopiero! Zakochany, lecz ostrożny! Ale ja wracam autem; kupiłem fiata i zostawię go u Ólivettiego... A teraz, Cecino, wracaj do męża i śpij dobrze!

Myśl o powrocie do Wenecji autem przyszła mu do głowy nagle. Tak będzie prościej, tym bardziej że miał zabrać ze sobą Fritza. Nie podobało mu się zachowanie Anielki, a jeszcze mniej tego młodego bęcwała, który wpadł w jej sidła.

- Jutro wyjeżdżam! - zawiadomił Adalberta, informując go o sytuacji w domu. - Zaczyna mnie dziwić zachowanie

Anielki. Zjawia się, błagając, żeby ją ukryć, uratować przed wrogami, a kiedy znajduję dla niej schronienie, ona zaczyna się panoszyć u mnie w pałacu!

- Kiedyś nie byłbyś na nią zły...

- Owszem, ale tamte czasy dawno minęły! To skądinąd piękne stworzenie skrywa zbyt dużo cienia, niedomówień i zbyt wiele ciemnych spraw! Ma też zbyt wielu adoratorów Zaczynam się jej obawiać i nie jestem pewien, czy jeszcze żywię do niej choć trochę sympatii!

- Jej się chyba wydaje, że nadal jesteś w niej śmiertelnie zakochany.

Przypominam ci, że instalując się u ciebie, mieniła się twoją narzeczoną!

- Ale szybko wybiłem jej to z głowy!

- Tak sądzisz? Przysiągłbym, że nadal zamierza zostać księżną Morosini.

- Zadając się z moim sekretarzem? To nie jest dobry sposób.

- To tylko zwykłe przypuszczenie. Trudno ci będzie się jej pozbyć...

- Chyba że uda mi się schwytać jej ojca lub, jeszcze lepiej, zabić go!

Vidal-Pellicorne przyglądał się przez chwilę napiętej twarzy przyjaciela, rysom wyostrzonym przez złość, wysokiej, nonszalanckiej sylwetce i tryskającemu energią spojrzeniu, tak często zabarwionemu humorem lub ironią.

Nawet jeśli jest dwadzieścia lat starszy od Anielki - pomyślał - trudno się oprzeć takiemu mężczyźnie... A na dodatek, wielkiemu arystokracie!

*   *   *

Tej listopadowej nocy willa Rudolfskrone, rozświetlona blaskiem tysiąca świec, jarzyła się niczym relikwiarz w głębi krypty. Zdawała się czekać na jedną z tych nocnych uroczystości, uroczych i wyrafinowanych, jakie organizowano w dawnych czasach. Ale kiedy punktualnie o ósmej mały czerwony amilcar zatrzymał się przed zamkiem, na podjeździe nie stało ani jedno auto.

- Myślisz, że jesteśmy jedynymi zaproszonymi? - spytał Adalbert, kiedy po wyłączeniu silnika dały się słyszeć dźwięki walca Lannera.

- Mam taką nadzieję! Jeśli komedia z zaręczynami ma trwać nadal, wolę, żeby było jak najmniej świadków.

Służący w amarantowej liberii już otwierał drzwi auta, podczas gdy drugi, uzbrojony w srebrny świecznik, czekał w pogotowiu, aby poprowadzić gości na wielkie schody.

- Pani hrabina oczekuje panów w salonie - oznajmił uroczyście.

Wydawało się, że na ten wieczór zerwano wszystkie kwiaty w okolicy. Wszędzie było ich pełno i obaj panowie zrozumieli, dlaczego nie widzą bukietu białych róż, który posłali do zamku po południu. Kwiaty otaczały wielkie kandelabry z brązu płonące tysiącem świec, wypełniały kosze ustawione na galerii i wzdłuż marmurowej poręczy schodów. Za sprawą kwiatów i płomieni świec migających złotym blaskiem wszystko skąpane było tego wieczoru w baśniowej, nierealnej atmosferze. Aldo nie wiedział jednak, czy jest mu ona miła, czy nie. Przejęty był myślą, że znowu będzie musiał grać krępującą rolę zakochanego i to przed najbardziej wymagającą publiką, jaką można sobie wyobrazić.

- Albo zagram zbyt dobrze i ona pogardzi moim talentem, albo źle i wtedy uzna, że jestem śmieszny.

- Rozchmurz się! - szepnął Adalbert. - Wyglądasz, jakby cię prowadzono na szubienicę.

Szczęściarz, który może się oddać prostej przyjemności spędzenia chwili u boku kobiety, którą kocha - pomyślał Morosini. Nie ulegało wątpliwości, że Pellicorne był zakochany w pannie Kledermann.

- Bo właśnie tak się czuję... - wymamrotał pod nosem. Na dole wysokich schodów powitał ich Józef, wspaniale prezentujący się w ubraniu z amarantowego weluru. Poprowadził gości do salonu, lecz w połowie schodów zatrzymał się, by rzec:

- Boże, byłbym zapomniał! Książę, panna Liza poleciła mi przygotować dla pana niespodziankę...

Jeszcze tylko tego brakowało!

- Niespodziankę? Jakiego rodzaju?

- Nie wiem, Ekscelencjo, lecz sądzę, że musi to być coś ważnego, skoro nakazano mi pana uprzedzić.

- Dziękuję, Józefie!

Podczas tej krótkiej wymiany zdań ani jeden, ani drugi mężczyzna nie zauważył białej, zwiewnej sylwetki opartej o balustradę piętro wyżej.

Salon znajdował się przed jadalnią. Zdobiły go freski w stylu włoskim o prostej fakturze, które nie przyciągnęły uwagi Morosiniego. Skupił ją całą na starej damie czekającej pośrodku pokoju w pobliżu wielkiego, stojącego na podłodze naczynia z chińskiej porcelany w zielonym kolorze i wypełnionego pękami białych róż.

- Są wspaniałe! - rzekła, uśmiechając się i podając upierścienioną dłoń do pocałunku.

Leciwa dama była równie wspaniała. W jej uszach błyszczały diamentowe kolczyki, na czarnej koronkowej sukni z wysokim kołnierzem lśniła diamentowa kolia, a w upiętych wysoko włosach pysznił się diadem z cienkich, błyszczących sopelków.

Aldo szuka! wzrokiem Lizy. Zauważywszy to, babka uśmiechnęła się.

- Jest z Jej Wysokością, której pomaga się ubrać. Aldo zmarszczył brwi, podczas gdy brwi Adalberta się uniosły.

- Jej Wysokość? - spytał. - Czy tak się mamy do niej zwracać?

- Obawiam się, że tak. Moi drodzy przyjaciele, muszę was uprzedzić, że od chwili ocalenia Elza nie jest sobą. Stało się coś niejasnego i uważam, książę, że znajdzie ją pan zmienioną od czasu waszego ostatniego spotkania...

- Czy to znaczy, że nie muszę już grać mojej roli? - spytał z nadzieją Morosini.

- Szczerze mówiąc, nie wiem... - wyszeptała dama ze smutkiem. - Ani raz nie wspomniała o panu i nie żądała spotkania... Natomiast zaczęła domagać się względów, szacunku i honorów godnych wysoko postawionej osoby, a my nie mamy odwagi jej ich odmówić. Właściwie powinna mieć do nich prawo! Sądzę - dodała, zwracając się do siostrzeńca - że Fritz już wam o tym mówił?

- Istotnie - odparł Adalbert. - Sądzimy obaj, że starając się wskrzesić babkę, cierpi na to, co w psychiatrii zwie się transferem. Powinien pan zwrócić się o opinię do słynnego doktora Freuda po powrocie do Wiednia.

- Myślałem już o tym... Jeśli uda się nam mu ją przedstawić.

- Czy to ona prosiła panią o urządzenie tego wystawnego wieczoru? - spytał Aldo.

- Tak. Dziwny wieczór, tyle przygotowań, a będzie nas tylko sześcioro, lecz ona się spodziewa, że przybędą postaci, które od dawna są już tylko cieniami. Nawet stół nakryto dla dwudziestu osób...

Słysząc to, Fritz nie wytrzymał. Do tej pory, po przywitaniu się, stał w kącie z oczami wbitymi w ziemię, wiercąc obcasem dziurę w dywanie.

- Dlaczego nie nazwać rzeczy po imieniu? Jest obłąkana! A ty, ciociu Vivi, popełniasz błąd, ulegając jej manii, co tylko może pogłębić jej chorobę!

- Czy mógłbyś się uspokoić? To tylko jeden wieczór... tylko jeden. Zresztą, sama to powiedziała: kolacja pożegnalna!

- Z kim, z czym?

- Może z Ischi... Dowiedziała się, że jutro wyjeżdżamy. Może z czym innym, ale nie miałam odwagi, by jej odmówić, a Liza jest mego zdania.