– Spanikowałeś.

– Jeśli kupienie największego pierścionka zaręczynowego, na jaki mnie było stać, nazywasz paniką, to tak, spanikowałem. – Zacisnął usta. – Wiedziałem, że nie pobierzemy się od razu, ale chciałem mieć pewność, że każdy facet, który cię zobaczy, zauważy kamień na palcu i zrozumie, że jesteś zajęta.

Przy tych słowach uśmiechnęła się odrobinę. Zupełnie jakby Joe ogradzał swoje terytorium. Jako adoptowane dziecko nauczył się podróżować bez zbędnego bagażu, ale to, co należało do niego, trzymał obydwiema rękami i walczyłby z każdym dzieciakiem, który by tego tknął. Rzadko używał słowa „moje”, ale jeśli już, to traktował je serio.

Westchnął ciężko.

– Przyznaję, nie podobał mi się pomysł twoich studiów, ale nie zamierzałem cię powstrzymywać. Bałem się, że stracę cię na rzecz jakiegoś studencika z bractwa. Ale… – Świdrował ją wzrokiem. – Nigdy nie sprzeciwiałbym się realizacji twoich marzeń, gdybyś tylko podzieliła się nimi ze mną.

– Kłopot w tym, że nie uwierzyłabym ci. Nie potrafiłabym. Nie, kiedy stałeś tam w mundurze, z ostrzyżonymi krótko włosami i rzucałeś wojskowym żargonem. – Zrobiła jeszcze jeden krok. Położyła rękę na kajaku stojącym między nimi. – Kiedy się oświadczyłeś, całe życie przeleciało mi przez oczami. Tyle że to nie było moje życie. Ale mojej matki. Nie chciałam skończyć jak ona. Była na każde skinienie swojego faceta, gotowała, sprzątała, wychowywała dzieci praktycznie bez żadnej pomocy, podczas gdy wszystkie moje marzenia wdeptano w ziemię. Nie wiedziałam, że małżeństwo może być partnerskie. Że to nie jest dożywocie, w którym kobieta traci tożsamość pierwszego dnia.

– Ognista Maddy stratowana? – Pokręcił głową. – Nie wierzę, że mogłabyś tak skończyć.

– Teraz też nie wierzę. Właściwie stałoby się coś wręcz przeciwnego i to byłoby nie w porządku wobec ciebie. Wtedy za bardzo dbałam o własną niezależność, aż do egoizmu. Ostatnie osiem lat nauczyło mnie, że czasem trzeba zapomnieć o sobie i odłożyć na później własne marzenia. Ale przynajmniej zrobiłam to z miłości, a nie z braku kręgosłupa jak moja matka.

– Ostatnie osiem lat? – Zmarszczył czoło, nic nie rozumiejąc. Zawahała się. Nie bardzo wiedziała, jak Joe zareaguje na ten temat.

– Mój mąż zmarł na raka po długiej chorobie.

– Przykro mi.

Szczery smutek w oczach dodał powagi jego słowom.

– Mnie też. – Współczucie zawsze sprawiało, że żal znowu wypływał na powierzchnię. Tym razem, kiedy pojawiły się łzy, nie powstrzymywała ich. – Bardzo go kochałam i tęsknię za nim każdego dnia.

– O mój Boże, Maddy… – Wyglądało, jakby chciał obejść kajak i podejść do niej.

– Nic mi nie jest, serio. – Podniosła rękę, wiedząc, że straciłaby panowanie nad sobą, gdyby jej dotknął. – Było ciężko, ale czas, żebym zaczęła nowe życie, wróciła do marzeń, które odsunęłam. I dlatego tu przyjechałam.

Jeszcze mocniej zmarszczył czoło.

– Chciałaś pracować na letnim obozie?

– Nie, przyjechać do Santa Fe. Zająć się sztuką. – Uśmiechnęła się smutno. – Wiesz, co jest największą ironią mojego życia? Wyszłam za mężczyznę, który był skrajnie różny od mojego ojca. Inteligentnego, pewnego siebie człowieka, który odniósł sukces, jednego z najsłodszych, najmilszych ludzi, jakich w życiu spotkałam.

– Niezły dziwak.

– Zgadza się! – Roześmiała się. – Ten biedny facet nosił ochraniacze kieszeni, kiedy zaczęliśmy się spotykać. Nie odróżniał też kolorów i nie znał się w ogóle na sztuce. I właśnie to sprawiło, że się poznaliśmy. Jego kierownik biura zadręczał go o załatwienie wystroju. Więc Nigel…

– Nigel? – Uniósł brew. – Poślubiłaś mężczyznę o imieniu Nigel?

– Tak. – Uśmiechnęła się szeroko. – Był wysoki i tykowaty, uosobienie stereotypu księgowego. W dniu, kiedy wszedł do galerii, w której pracowałam, desperacko szukając obrazu i do obłędu wręcz nieporadny, spojrzałam na niego raz i pomyślałam: „Och, skarbie, potrzebujesz mnie. I to nie tylko do wybrania dziel sztuki”.

Smutek i zazdrość pojawiły się w oczach Joego.

– Pewnie nadałaś jego życiu sens.

– Ja… – Jego słowa poruszył ją tak mocno, że nie wiedziała, co powiedzieć. – Dziękuję. Lubię tak myśleć. Byliśmy razem szczęśliwi. Ironia polega jednak na tym, że wyszłam za niego, myśląc, że to jest mężczyzna, który nigdy nie poprosi, abym zignorowała własne potrzeby i zajęła się nim. A potem zachorował na raka i właśnie to musiałam zrobić.

– Chcesz powiedzieć, że przestałaś malować?

– Nie miałam ani siły, ani serca, aby malować. Przynajmniej nie za często.

– Musiałaś mieć mu to za złe.

– Nie, wcale.

– Nie? – dopytywał się. – Jak to nie?

Z zakłopotaniem zmarszczyła brwi, widząc jego wzburzenie.

– Bardzo często miałam dość życia, ale nie Nigela. Przeszłam przez wszelkie rodzaje złości i żalu, złorzeczyłam Bogu, aż wreszcie pogodziłam się z niesprawiedliwością życia i niesłusznością śmierci.

– Tak, znam to.

– Po służbie na Bliskim Wschodzie niewątpliwie znasz. Przyjrzał jej się.

– Więc mówisz, że dla tego mężczyzny porzuciłaś szansę zostania malarką i nie żałujesz?

– Czy żałuję? Mnóstwa rzeczy żałuję, ale nie ślubu z Nigelem. Myślę, że pisane nam było przeżyć ten czas razem. Nigel pomógł mi dorosnąć i wierzę, że wniosłam mnóstwo radości do jego krótkiego życia. – Przechyliła głowę, przyglądając się mężczyźnie, który stał przed nią, dorosłej wersji chłopca, którego kochała. – A ty? Żałujesz czegoś?

– Niczego, co chciałbym rozpamiętywać.

– Istnieje różnica między rozpamiętywaniem a radzeniem sobie. Więc pytanie brzmi… – Wzięła głęboki wdech. – Dokąd zmierzamy? Czy potrafimy odłożyć przeszłość i zostać przyjaciółmi?

– Maddy… – Wyrwał mu się pozbawiony radości śmiech. – Pięciominutowa rozmowa nie sprawi, że zniknie gniew, który żył piętnaście lat. Zwłaszcza gdy się dowiedziałem, że dla mnie nie byłaś gotowa zrezygnować choćby z jednej rzeczy, a innemu mężczyźnie podarowałaś całe lata życia i sprawę, o której myślałem, że jest dla ciebie najważniejsza.

Zesztywniała.

– Chciałabym, żebyś pamiętał, że miałam siedemnaście lat, gdy zerwałam z tobą. A gdy u mojego męża zdiagnozowano raka, byłam dwudziestoczteroletnią mężatką. Co miałam zrobić? Rozwieść się?

– Nie. – W jego oczach zabłysł gniew. – Ale to i tak mnie wkurza.

– Przykro mi. Nie mogę zmienić przeszłości. Interesuje mnie teraźniejszość. Możemy czy nie możemy pracować razem bez goryczy między nami?

– Prosisz o bardzo dużo.

– Wiem.

Chciała nim potrząsnąć, ponieważ robiła to także dla jego dobra. W końcu westchnął.

– Mogę obiecać, że będę się grzecznie zachowywał.

– Ty to nazywasz grzecznością? – Machnęła w stronę obozu. – Traktujesz mnie jak kogoś całkiem obcego, kogo obecność ledwie możesz znieść.

– Jesteś całkiem obca! Maddy, którą znałem, nigdy nie porzuciłaby sztuki dla drugiej osoby. Nadal nie mogę uwierzyć, że to zrobiłaś.

Pokręciła głową. Rozmowa z Joem przypominała mówienie do ściany.

– Właśnie dlatego tu jestem. Żeby sprawdzić raz jeszcze, czy nadaję się na artystkę.

– Co to znaczy „nadaję się?” – Znowu się uniósł, ale co dziwne, tym razem chyba stał po jej stronie. – Byłaś dość dobra, żeby w szkole średniej wygrać stypendium.

– To nie znaczy, że jestem dość dobra, aby teraz jakaś galeria chciała mnie reprezentować.

– Co to za chrzanienie? Oczywiście, że jesteś.

Odszedł szybkim krokiem. Zadziwił ją swoim wzburzeniem. Sztuka była powodem, dla którego zdecydowała się go odrzucić. Dlaczego teraz jej bronił? Zawrócił. Położył obie dłonie na kajaku i pochylił się ku Maddy.

– Chcesz rozejmu? Dobra! Oto moje warunki. Jeśli mam przez ciebie przeżyć piekielne lato, to chociaż do cholery zadbaj, aby to się opłaciło.

– O czym ty mówisz?

– Chcę, żebyś zrobiła to, co powiedziałaś, że zamierzasz. Została zawodową malarką. To dlatego mnie rzuciłaś, prawda? Więc jeśli mam przestać się wściekać, to do cholery lepiej, żebyś nią została.

– Joe… – Zamrugała z zaskoczenia. – To nie takie proste.

– Zakładam, że przywiozłaś jakieś portfolio czy coś takiego.

– Tak, ale…

– Dobrze. – Wyprostował się. – Muszę jutro jechać do miasta po farbę do tego kajaka. Jedziesz ze mną, żebym mógł zawieźć cię do paru galerii.

– Joe, mam jutro robotę. – Jazda z nim to ostatnia rzecz, na którą miała ochotę. – Miałam pomóc Sandy posprzątać magazyn.

– Trudno. Będzie musiała poradzić sobie bez ciebie, a ty następnego dnia popracujesz za dwie, żeby jej to wynagrodzić.

– Ale…

– Nie żartuję. – Znowu pochylił się do przodu. – Jeśli zostajesz, to nie będziesz się bawić, tylko zrobisz, co trzeba.

– Rozumiem. – Zacisnęła szczęki. – Teraz powinnam stanąć na baczność i zawołać: „Tak jest, panie kapitanie”?

– Właśnie, do cholery. Przyjadę po ciebie do Warsztatu o ósmej zero zero.

Rozdział 7

Czasem każda z nas potrzebuje w życiu kuksańca, żeby ruszyć we właściwym kierunku. Jeśli to zignorujemy to zapewne następnym razem dostaniemy kopa.

Jak wieść idealne życie


Joe czuł się otępiały jak po bitwie, gdy następnego ranka jechał pod Warsztat. Jakim cudem wczorajszy spór zaczął się od opowieści Maddy o jej idealnym, nieżyjącym mężu dziwaku, a doprowadził do propozycji zawiezienia jej do miasta? Propozycji? Po prostu oznajmił jej, ze ją zabiera – kompletne szaleństwo. Tym większe, że ona się zgodziła. Maddy, którą znał, nie cierpiała, gdy się ją rozstawiało po kątach.

A jednak zamiast się najeżyć, zgodziła się.

Może była zbyt zmęczona, żeby dalej się kłócić. Patrzył wczoraj wieczorem, jak walczyła z całym wachlarzem emocji, i musiał przyznać, że to osłabiło jego obronę. Kiedy dojedzie do Warsztatu pewnie Maddy wyjdzie do niego i powie, gdzie może sobie wsadzić propozycję pomocy.

Tak byłoby najlepiej, mówił sobie. To o wiele mądrzejsze niż spędzenie z nią dnia, kiedy będzie siedziała na wyciągnięcie ręki, tak blisko ze będzie czuł jej zapach. I jeszcze przyjdzie mu słuchać o jej mężu dziwaku. Joe zacisnął dłonie na kierownicy i zatrzymał się. Myśl, że dała całą radość i długie lata życia innemu mężczyźnie, kiedy mógłby ją mieć tylko dla siebie, sprawiała, iż miał ochotę w coś uderzyć Zadowolił się uderzeniem w klakson. Stado wron zerwało się z drzew. Ich czarne sylwetki kontrastowały z niebieskim niebem.

Dzień zapowiadał się słonecznie. Tylko kilka chmurek wisiało nad szczytami. Jednakże pogoda w górach potrafi zmienić się w ułamku sekundy.

Kiedy tak czekał, doszedł do wniosku, że jeszcze bardziej niż świadomość, iż oddała serce i ciało innemu mężczyźnie, wkurzała go myśl, że do tego wszystkiego odpuściła sobie malowanie. Ten fakt rozpalał w nim nie zazdrość, lecz wściekłość.

Jak śmiała dla kogokolwiek odrzucić sztukę?

Może i nie przeżył ostatnich piętnastu lat, nieustannie myśląc o Maddy, usychając za nią z tęsknoty jak jakiś żałosny głupek, ale były chwile, gdy jej obraz pojawiał się w jego myślach w całej krasie: kiedy wysłano go na Bliski Wschód, gdy był brudny, zmęczony, sfrustrowany, kiedy z jego batalionu została garstka ludzi, gdy miejscowi ciskali w nich obelgami i kulami. W takich chwilach zastanawiał się, dlaczego to robi. Dlaczego ryzykuje własne życie? Większość żołnierzy myślała wtedy o rodzinach, o żonach i dzieciach, o swoich dziewczynach albo rodzicach – o kimś, kogo kochali bardziej, niż bali się śmierci.

Dla Joego kimś takim była Maddy, nie tyle osoba, ile idea, którą uosabiała w jego myślach. Wolny duch, który miał dość serca i pasji, aby wywalczyć sobie ucieczkę od marnego życia i rozwinąć najpełniej własny potencjał. Czy nie o to właśnie chodziło w amerykańskim śnie? Czy nie właśnie za to mężczyźni i kobiety oddawali życie?

Nawet jeśli decyzja Maddy, że woli karierę artystyczną od niego, rozerwała go na strzępy, nigdy nie wątpił, że ona osiągnie swój cel. Więc kiedy potrzebował czegoś, czego mógł się chwycić, wyobrażał ją sobie, jak pije szampana na jakimś wernisażu w galerii otoczona znawcami sztuki zachwycającymi się jej pracami. Frustracja i śmiertelne zmęczenie akcją słabły, zostawała wiara w sens. To stało się powodem, dla którego ryzykował własne życie. Nie tylko wyniosłe pojęcia wolności, demokracji i sprawiedliwości – chociaż to były potężne ideały, gdy człowieka otaczało przygnębienie i strach – ale wyobrażenie Maddy jako odnoszącej sukcesy artystki stało się jego osobistym talizmanem, czymś, co przywoływał, gdy musiał zebrać w sobie resztki sił.

Ryzykował życie, zrosił obcą ziemię krwią, aby ludzie tacy jak Maddy mogli żyć wolni i realizować marzenia.