Maddy zawahała się, żałując, że nie trzymała buzi na kłódkę.

– Hm, powiedział mi.

– Racja – wtrąciła się Carol. – Pojechałaś z nim parę dni temu do miasta.

– Co powiedział? – zapytała Sandy. Maddy odchrząknęła. Marzyła o ucieczce.

– Stwierdził, że kocha pracę z dziećmi i obóz wiele dla niego znaczy.

– Naprawdę? – Sandy odezwała się z nadzieją.

– Ale to nie ma sensu – sprzeciwiła się Dana. – Skoro prowadzenie obozu go uszczęśliwia, to dlaczego zachowuje się tak dziwnie?

– Może gryzie się z innego powodu – zasugerowała Sandy. Dana jęknęła.

– Nie mów, że wracamy do tajemniczej kobiety, która złamała mu serce.

Carol zwróciła się do Maddy.

– Mówił coś jeszcze?

– Hm, nie – odparła szybko. – Nie bardzo. W każdym razie o niczym ważnym.

Dana zmrużyła oczy.

– Czemu się czerwienisz?

– Czerwienię? – Maddy przycisnęła dłoń do policzka. – Nie czerwienię się. To… przez kawę. Jest naprawdę gorąca. – Schowała twarz w kubku.

Dana nie wyglądała na przekonaną.

– No dobra, Maddy. – Carol skrzyżowała ręce. – Co jest grane? Dzieje się coś, o czym nie wiemy?

– Nie! – Próbowała uśmiechnąć się spokojnie. – Naprawdę.

– A chciałabyś, żeby się działo? – zapytała Dana.

– Dlaczego tak sądzisz? – Policzki zapłonęły jej jeszcze mocniej.

– Bo teraz ty zachowujesz się jeszcze dziwnej niż on.

– Jestem zmęczona. I bardzo zajęta. – Maddy zerknęła na zegarek. – No właśnie, patrzcie, która godzina. Mam mnóstwo rzeczy do zrobienia. Nie zapominajmy, że dziś przyjeżdżają opiekunki.

Wstała, złapała tacę i odeszła od stołu tak szybko, jak się dało. Za jej plecami zapadła cisza. Gdy szła do drzwi, czuła na plecach spojrzenia koordynatorek.

„O kurczę” – pomyślała, wychodząc z jadalni. Nie chciała spędzić tego lata jako wyrzutek. Wystarczy, że Joe chciał jej wyjazdu.

Na szczęście przez resztę dnia panował potworny chaos, bo zjawiło się stado opiekunek, więc nikt nie miał czasu, aby dalej ją wypytywać.

Rozdział 10

Kiedy wszystko inne zawodzi, uśmiechaj się.

Jak wieść idealne życie


Pierwszy dzień obozu wypełniły autobusy pełne rozkrzyczanych dzieciaków. Maddy stała pośrodku boiska, podziwiając ilość energii wokół siebie.

– Hej, Maddy. – Carol podeszła do niej z notatnikiem w ręku i z gwizdkiem na szyi. – Jak się trzymasz?

– Świetnie. – Doszła do wniosku, że woli właśnie taki obóz: pełen ruchu i gwaru. – Do czego mnie potrzebujecie?

– Chyba wszystko mamy pod kontrolą. – Obok nich przebiegła grupka piszczących dziewczynek. – W pewnym sensie. – Carol zaśmiała się i odwróciła, żeby odpowiedzieć na pytanie jednej ze świeżo przybyłych opiekunek.

Maddy rozejrzała się. Mama miała rację, młodzi ludzie sprawiają, że czuje się bardziej żywa. Może lato nie okaże się takie złe, gdy wokół będzie tyle dzieci. A ponadto nie będzie miała czasu, aby myśleć o Joem i o tym, jak subtelnie zmieniło się jego zachowanie zeszłego wieczoru. W czasie powitalnej kolacji dla opiekunek zaczął jej się przyglądać. Może uznał, że Maddy nie zauważy, skoro wokół kręci się tyle osób, ale kilka razy, gdy się odwróciła, przyłapała go na tym. Przyglądał się jej z takim skupieniem, że niemal wyprowadzało ją to z równowagi.

Oczywiście koordynatorki też zauważyły jego zachowanie i wymieniły kilka znaczących spojrzeń. Maddy zdecydowanie nie potrzebowała takich sytuacji.

– Jedzie następny autobus – oznajmiła Carol.

Opiekunka, która z nią rozmawiała, odeszła, żeby powitać dzieci, a Carol odwróciła się do Maddy.

– Ej, wyświadczyłabyś mi przysługę i dała znać Joemu? Ostatni raz widziałam go na górze, w Chacie na Płaskowyżu, jak wypędzał borsuka.

– Borsuka?

– Jeden taki postanowił zamieszkać w łazience i rano nieźle nastraszył opiekunki.

– A, to stąd te krzyki o wschodzie słońca.

– Tak. – Carol zaśmiała się. O poranku wrzask rozległ się echem w całym kanionie. – W każdym razie poszukaj go i daj znać, że dojechały następne dzieci.

Maddy zmarszczyła brwi, bo rozmowa z Joem znajdowała się na liście czynności, których unikała. Poza tym z daleka widać było wielki, żółty autobus.

– Na pewno sam zauważył.

– Tak, ale, hm, pewnie przyda się jego pomoc przy rozpakowywaniu.

To powiedziawszy, Carol szybko odeszła, zanim Maddy zdążyła zobaczyć, że kilka dziarskich opiekunek już zajęło się wyjmowaniem rzeczy z bagażników.

„A niech to”. Rozejrzała się. Może znajdzie kogoś, na kogo zrzuci przekazanie wiadomości. Ale tylko rozkrzyczane stadko dziewczynek pędziło prosto na nią niczym chmara rozwrzeszczanych strzyg. Obróciła się… i stanęła twarzą w twarz z Joem. Sama pisnęła i odskoczyła.

– Sandy mówiła, że mnie szukasz.

Okulary przeciwsłoneczne skrywały jego oczy i chowały wyraz twarzy, ale głos nie był ani odrobinę cieplejszy w porównaniu z ostatnimi dniami.

Doszła do wniosku, że ma dość. Oparła ręce na biodrach.

– A co, w ogóle się do mnie odzywasz? Zmarszczył brwi ponad ciemnymi okularami.

– To ty mnie szukałaś.

– Nie.

– Ale Sandy powiedziała…

– Nie rozmawiałam z nią od śniadania. Ale Carol prosiła, żebym ci powiedziała, że przyjechał następny autobus.

Spojrzał ponad jej głową.

– Widzę.

– Pewnie chciała, żebyś był w pobliżu na wypadek, gdyby potrzebna była jakaś pomoc przy wypakowywaniu.

– Carol prosiła, żeby mi to powiedzieć?

– Tak.

– I tylko dlatego mnie szukałaś?

– Tak – warknęła poirytowana. – Więc Wyluzuj.

– Wyluzuj? – Jeszcze mocniej zmarszczył brwi.

– Słuchaj, ja tylko…

Desperacko starała się oczyścić atmosferę między nimi. Nieustanne napięcie ją zabijało. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Carol gwizdnęła, przypominając Maddy, gdzie się znajduje. Rozejrzała się i aż się zaśmiała.

– Nieważne. To nie miejsce ani czas.

– Na co? – zapytał spokojnie.

Zmrużyła oczy, próbując dojrzeć coś poza jego okularami. Jego ciało było sztywne, jakby stał na baczność. Machnęła bezradnie ręką.

– Nieważne. Przepraszam, ale mam robotę. – Odwróciła się, żeby odejść, i mruknęła pod nosem: – I pomyśleć, że to był taki miły dzień.

– Maddy! – zawołał za nią.

Odwróciła się i poczekała bez śladu cierpliwości.

– Co?

Mięśnie szczęk zadrżały mu, jakby przeżuwał słowa. Kiedy już prawie miała ochotę krzyknąć, skinął głową i powiedział:

– Ładne buty.

– Słucham? – skrzywiła się zaskoczona, ale on już się odwrócił i odmaszerował.

„Ładne buty?!”. Spojrzała na trampki Keds, które założyła do szortów khaki i zielonej, golfowej koszulki, stroju obowiązującego koordynatorki. Kupiła te buty przed wyjazdem z Austin z myślą o obozie. W ostatniej jednak chwili doszła do wniosku, że nie może nosić zwykłych, białych trampek, więc pomalowała je farbą do materiału, tworząc cały ogród barwnych kwiatów. Jasne, że wyglądały wspaniale, ale po tylu dniach ignorowania jej tylko tyle miał do powiedzenia? Ładne buty?

Zmrużyła oczy, patrząc na jego plecy. Dobra, więc co tak naprawdę chciał powiedzieć? „Pakuj walizki, wylatujesz z roboty”? Albo „Mnie też jest ciężko, możemy porozmawiać”?

Przez resztę dnia nadzieja mieszała się w niej z przerażeniem. Ten ich taniec musiał się wreszcie skończyć. Może następnym razem, kiedy do niej podejdzie, spróbuje na niego nie warczeć. Jeżeli podejdzie. W przeciwnym razie będzie musiała zebrać się na odwagę i sama go zagadnąć.

I co mu wtedy powie? „Zostańmy przyjaciółmi”? „Bądźmy kochankami”? Albo po prostu „przestańmy wzajemnie się ignorować”?


Joe pakował się w kłopoty. Czuł to przy każdym kroku, gdy trzeciego dnia obozu szedł do Warsztatu, żeby przekazać Maddy wiadomość. Mógł po prostu poprosić o to Carol, a on co? Nie poprosił. Wbrew instynktowi samozachowawczemu sam ruszył ścieżką prosto do kobiety, którą desperacko próbował wyrzucić z myśli i serca.

Problem polegał na tym, że w jego głowie zalęgła się pewna pokręcona myśl. I tak będzie cierpiał, niezależnie od tego, co się stanie. To przypominało postrzał w Kabulu. Czas zwolnił. Joe dosłownie widział, jak kula leci, i wiedział, że to zaboli jak diabli. Ale rozumiał też, że nie może już nic zrobić, tylko zacisnąć zęby i czekać na uderzenie.

Najwyraźniej Maddy była kolejną kulą, przed którą nie mógł się uchylić.

Dlatego w ciągu ostatnich dni postanowił, że jeśli ma oberwać, to może przynajmniej nacieszyć się jej obecnością, czekając na ból. Zakładał, że jest zainteresowana, o co jak idiota chciał zapytać tamtego dnia, gdy przyjechały dzieciaki. Na szczęście w ostatniej chwili stchórzył. Atmosfera między nimi musiała się oczyścić, nim on wypali, że zmienił zdanie i chce się zaangażować – a chciał tak bardzo, że tęsknił za nią dniami i nocami.

Niezależnie od tego, jak bardzo się starał, nie potrafił przestać jej pragnąć.

Doszedł do końca ścieżki i usłyszał śmiech dzieci. Zwykle ten dźwięk rozluźniał go, dziś jednak żołądek nadal mu się zaciskał.

Wszystkie okiennice podniesiono, dzięki czemu do klasy wpadała górska bryza. Skupił się na Maddy, która kręciła się po sali. Miała na sobie obowiązujące na obozie spodenki khaki, ale zamiast zielonej koszulki z logo włożyła wymazaną farbą męską koszulę zawiązaną w tali. Tyle, jeśli idzie o noszenie przez nią wymaganego stroju, pomyślał z krzywym uśmieszkiem.

Po chwili zauważył też jedną z opiekunek i kilkanaście dziewczynek. Dzieciaki wyglądały sympatycznie – wszystkie w białych obozowych koszulkach, połowa w czerwonych spodenkach Lisów, a druga w niebieskich Rysiów. Większość siedziała albo klęczała na krzesłach i pilnie przyklejała makaron oraz guziki do kawałków papieru. Dwie dziewczynki, które pamiętał z poprzedniego roku, ganiały się po sali.

– Amanda! Kaylee! – zawołała Maddy spokojnym, chociaż podniesionym głosem. – Bez biegania! Jeśli skończyłyście obrazki, możecie pobawić się zabawkami w kącie.

– Proszę pani! – pisnęła inna dziewczynka, której nie rozpoznał, w rejestrach tak wysokich, że ledwie słyszalnych dla ludzkiego ucha. – Rachel podarła mój obrazek!

– Rachel, nie, nie, kochanie.

Maddy pospieszyła do dwóch dziewczynek, które zaczęły wyrywać sobie kawałek pogniecionego papieru.

– Nie wolno drzeć cudzej pracy.

– Ale on nabazgrała coś na mojej! – poskarżyła się Rachel.

– Dobrze, już dobrze. – Maddy zdołała rozdzielić dzieci zadziwiająco sprawnie. Jednak gdy podszedł bliżej drzwi, zauważył, że mimo uśmiechu jest zmęczona. – Proszę, czyste kartki dla was obu.

W dole obozu rozbrzmiał dzwon oznaczający koniec zajęć po leżakowaniu. Sala wybuchnęła głosami dzieci, które albo skoczyły na równe nogi, albo pracowały w pośpiechu, żeby skończyć obrazki.

– Czekajcie! – Maddy przekrzyczała hałas. – Niech każda podpisze swój obrazek przed oddaniem.

Joe patrzył, jak Maddy i opiekunka ustawiają dzieci w linii przy drzwiach.

– Cześć, Joe! – Amanda pomachała do niego.

Słysząc jego imię, Maddy natychmiast się obróciła. Ich spojrzenia spotkały się. Policzki jej się zaczerwieniły jak często, gdy na niego patrzyła. Już się nie złościła, co Joe uznał za dobry znak.

Głośny pisk rozciął powietrze. Odwróciła się z powrotem do wiercących się i chichoczących dziewczynek.

– Dobrze już, ćśśś. – Położyła palce na ustach. Kompletnie ją zignorowano. – Ciszej, proszę. Cisza.

– Słuchajcie – rozkazał. Natychmiast zapadła cisza. – Tak lepiej. Dziewczynki, nie sprawiłyście Maddy żadnego kłopotu, prawda?

– Nie, proszę pana – zapewnił go zgodny chórek.

– Dobrze – skinął szorstko głową.

Maddy przygarbiła się i rzuciła mu pełne wdzięczności spojrzenie. Potem zwróciła się do dzieci:

– Wszystkie byłyście dzisiaj bardzo grzeczne. Jestem z was dumna. A teraz idźcie za Susan na boisko i przygotujcie się do wyścigów w workach.

– Hura!

Dziewczynki z Susan na czele w podskokach minęły Joego, śpiewając: „A ten staruszek zagrał raz, zagrał kawałek na nosie.

Kaylee zatrzymała się gwałtownie przed Joem i położyła ręce na biodrach. Złote loki zatrzęsły się wokół jej pyzatej buzi.

– Zgadnij co?

– Co?

– Wypadł mi ząb.

Rozchyliła usta, żeby mógł podziwiać dziurę po jedynce.

– Aha. – Przyjrzał się ze stosowną powagą wobec tak szczęśliwego wydarzenia. – Nie da się ukryć.

Zmarszczyła brwi.

– Myślisz, że wróżka Zębuszka mnie tu znajdzie?