– To okropne! – Aż ją zatkało.

– Na ich usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że byłem naprawdę zły. I miałem dość ludzi, którzy udają, że o mnie dbają, a tak naprawdę mają mnie w poważaniu. Opieka nie miała już za bardzo pomysłu, gdzie mnie umieścić, więc praktycznie błagali Fraserów, żeby mnie wzięli.

W końcu spojrzał na nią.

– Umowa z Mamą i Pułkownikiem była taka, że jak dziecko trafiało do ich domu, zostawało tak długo, aż adoptowała je inna para, wracało do biologicznych rodziców albo było dość dorosłe, aby się usamodzielnić. Do tego się zobowiązywali. Niezależnie od tego, ile kłopotu mieli z dzieckiem. Nigdy nie odesłali żadnego z chłopców.

– To niesamowici ludzie.

– Tak. – Odwrócił wzrok. – Kiedy opieka poprosiła ich o wzięcie mnie, Pułkownik miał cztery lata do emerytury i chciał się przenieść do Teksasu. Ja miałem tylko dwanaście lat. Może i byłem rozrabiaką, ale potrafiłem dodawać. Miałbym szesnaście lat, kiedy chcieliby się przenieść do innego stanu, jeżeli wytrzymałbym z nimi tak długo. Poza tym podsłuchałem rozmowę i wiedziałem, że opiekowali się wtedy tylko dwójką chłopców, którzy wyjeżdżali już do college’u, co oznaczało, że po raz pierwszy od lat Fraserowie mieliby dom tylko dla siebie.

– Ale zgodzili się.

– Aha. – Zaśmiał się ze zdumieniem. – Przez całą drogę myślałem sobie „na pewno mnie zatrzymają”. A potem dojechaliśmy do ich domu i kurator z opieki przedstawił mnie Pułkownikowi od razu na podwórzu. Boże, to był wielki facet! Z twardym, szorstkim wyrazem twarzy. Ustawiał szeregowych samym wyglądem.

– Dokładnie wiem, o jakim wyglądzie mówisz. – Pokiwała głową. – Nieźle mnie nastraszył przy pierwszym spotkaniu.

– A wyobraź sobie, że masz dwanaście lat i wiesz tyle, ile ja wiedziałem o systemie rodzin zastępczych. Uwierz mi, często się słyszy o nadużyciach wobec dzieci. Spojrzał na mnie i powiedział niskim głosem: „U nas to działa tak, synu: trzymasz się reguł tego domu albo ponosisz konsekwencje ich łamania”. Z takim trudem przełknąłem ślinę, o mało nie udławiłem się własnym językiem.

– Nie dziwię ci się.

– Doszedłem do wniosku, że może kurator wcale nie żartował. Ze naprawdę zamierzają mnie uśpić jak dzikie zwierzę. I wtedy z domu wyszła Mama, położyła mi ręce na ramionach, spojrzała prosto w oczy i powiedziała: „Teraz jesteś nasz, a my już cię kochamy, bo jesteś nasz. I nic nigdy tego nie zmieni. Nigdy”.

Łzy napłynęły jej do gardła, gdy wyobraziła sobie tę scenę.

Joe bawił się jej ręką, patrząc bardziej na dłoń niż na samą Maddy.

– Oczywiście nie uwierzyłem jej. Właściwie rozzłościła mnie tym, że tak powiedziała. Do tego stopnia, że dalej rozrabiałem, chociaż bałem się gniewu Pułkownika.

– Co robił, gdy pakowałeś się w kłopoty? – zapytała z troską w głosie.

Uśmiechnął się w ciemnościach.

– Patrzył na mnie jak to on i mówił: „Rozczarowałeś nas swoim zachowaniem”. I to wszystko. Na początku po prostu prychałem pogardliwie i myślałem sobie: „Wielkie mi co. Rozczarował się. Rety, ale się przestraszyłem”. Ale potem zauważyłem, że Shawn i Mark mieli o wiele więcej przywilejów ode mnie, że Pułkownik zawsze się do nich uśmiechał i cały czas powtarzał, jaki jest z nich dumny. To mnie rozwścieczyło. Dwa cholerne aniołeczki.

– Myślałam, że lubiłeś Shawna i Marka.

– Teraz tak, ale w pierwszym roku serdecznie ich nienawidziłem. – Spojrzał na nią. – Wiesz, że oni i większość pozostałych wychowanków utrzymują kontakt z Mamą?

– To mnie nie dziwi.

– Mnie też. – Znowu bawił się jej ręką. – W każdym razie zmierzałem do tego, że… Kiedy miałem czternaście lat, przyłapano mnie na kradzieży piwa w spożywczym. Na szczęście właściciel wezwał Pułkownika zamiast policji. Właściwie – skrzywił się – łatwiej by poszło z policją. Jak zwykle usłyszałem: „Rozczarowałeś nas swoim zachowaniem”, tyle że gdzieś po drodze te słowa stały się naprawdę ważne. Poczułem się, jakbym nigdy już nie miał wyprostować swojego życia i że to tylko kwestia czasu, jak Fraserowie każą mi spakować rzeczy. A ja już uwierzyłem, że może tym razem uda mi się zostać, jeśli niczego nie schrzanię.

Chwycił ją mocniej za rękę.

– Ta myśl tak mnie rozłożyła, że zacząłem płakać jak głupi dzieciak. Mama usłyszała i przyszła do mojego pokoju. Początkowo nic nie mówiła, tylko usiadła na łóżku i objęła mnie. Boże, całkiem się rozkleiłem, co tylko zwiększyło moje zażenowanie. Kiedy w końcu się pozbierałem, zapytałem ją, dlaczego od razu mnie nie odeślą, mieliby kłopot z głowy. Powiedziała mi, że nigdy się mnie nie pozbędą, bo mnie kochają i zawsze będą kochać, żeby nie wiem co. Kiedy zauważyłem, że nie zrobiłem nic, aby na to zasłużyć, odparła: „Nie trzeba zasługiwać na miłość. Albo jest, albo jej nie ma. Musisz tylko zasłużyć na nasz szacunek”.

Maddy ścisnęła jego rękę, walcząc z łzami.

– Potrzebowałem dużo czasu, aby to do mnie dotarło. Chyba wolno się uczę. Nawet po tym, jak mnie adoptowali, co jak szczerze wierzyłem, a właściwie dobrze wiem, wynikało nie tylko z faktu, że zmieniali stan, cały czas czekałem na dzień, kiedy przekroczę niewidzialną granicę i powiedzą mi, że to koniec, że już mnie nie chcą. Ale w końcu, w końcu zrozumiałem, że ta granica nie istnieje. Nic mnie tak nie uwolniło jak świadomość, że miłość nie jest dla nich tylko słowem. Kiedy powiedzieli, że mnie kochają, naprawdę to czuli, całkowicie. Więc… kiedy mi powiedziałaś… – Jego głos stał się szorstki. Nie patrzył na nią. – Kiedy powiedziałaś, że mnie kochasz… uwierzyłem ci. Myślałem, że czułaś to tak samo jak oni.

– O Boże, Joe. Ja… – Gardło jej się zacisnęło. – Naprawdę cię kochałam. Myślę, że mogłam…

– Nie. Przestań.

Zabrał rękę, żeby położyć palce na jej ustach. Kiedy spojrzał na nią, światło zalśniło w oczach pełnych łez.

– Przyjmuję, że wierzyłaś w to. Masz rację. Byłaś młoda i nie rozumiałaś różnicy między powiedzeniem i czuciem. Ale ja rozumiałem. To pewnie dlatego tak bardzo mną wstrząsnęło, kiedy mnie rzuciłaś. To była ostatnia rzecz, jakiej się spodziewałem i… Boże, Maddy, to był cios w plecy.

– Przepraszam. – Do oczu napłynęły jej gwałtownie łzy. Oparła czoło o jego pierś, gdy wstrząsnął nią szloch. – Bardzo przepraszam.

– Wiem. – Objął ją mocno i trzymał, kiedy płakała. Uderzyła ją ironia tej sytuacji: to on ją pocieszał, chociaż to ona przysporzyła mu bólu.

– Nigdy byś nikogo specjalnie nie zraniła. Wiem to. Więc proszę, żebyśmy tym razem nie mówili niczego, czego naprawdę nie czujemy, dobrze?

– Dobrze.

Rozdział 13

Wszystko ma swoją cenę, więc nie jęcz, kiedy przyjdzie rachunek.

Jak wieść idealne życie


Następne dni wypełnił blask. Dosłownie. Maddy była zadziwiona, z jaką pasją dziewczynki rozsypywały na metrach kwadratowych kleju kawałki sreberka, złotka, ostrego różu i jaskrawego błękitu. Przy okazji rozrzucały to wszystko na stoły, krzesła i podłogę. Zupełnie jakby były szalonymi, małymi wróżkami. A potem wynosiły to na zewnątrz. Ścieżka do Warsztatu dosłownie lśniła.

Ale bardziej od dni iskrzyły noce. Noce, kiedy Joe czekał, aż głośniki odegrają capstrzyk, a potem ruszał mieniącą się ścieżką pod osłoną mroku. Ich wspólne noce jaśniały śmiechem i namiętnością.

Och, w ciągu dnia byli bardzo dyskretni. Nigdy nie pozwalali sobie na przeciągłe spojrzenia. Nie na zbyt przeciągłe. Nie uśmiechali się do siebie głupawo. Niezbyt często. Kiedy rozmawiali o pracy, jej udawało się nie czerwienić na wspomnienie wcześniejszej nocy, podczas gdy jemu myśl o nadchodzącej nocy wcale nie lśniła w oczach. Zazwyczaj.

Aż pewnego dnia Maddy wróciła do obozu po zawiezieniu nowych rysunków do galerii i poczuła, że nie wytrzyma do wieczora: musi od razu zobaczyć się z Joem. Szczęście buzowało w niej, gdy parkowała samochód przed biurem. Skoczyła do drzwi, mając nadzieję, że zastanie Joego samego. Zamiast tego ujrzała za biurkiem Carol.

– Wróciłaś. – Carol spojrzała znad ekranu komputerowego. – I uśmiechasz się, więc zakładam, że masz dobre nowiny.

– Co? – Maddy zamarła zaskoczona.

– Joe wspominał, że zawozisz prace do galerii w mieście. Więc jak ci poszło?

– Wspaniale! Właściwie to rewelacyjnie! – Powstrzymała się od śmiechu, gdy wpisywała godzinę powrotu do zeszytu.

– No i? – Carol ciągnęła ją za język. – Opowiadaj!

Maddy, uśmiechając się, pokręciła głową. Chciała, żeby Joe pierwszy się dowiedział.

– Za dużo tego. Opowiem dokładnie podczas kolacji. Hm, więc… Joe jest w pobliżu? Chciałabym dać mu znać, że wróciłam.

– Jest w swoim mieszkaniu. – Carol wskazała kciukiem nad ramieniem na niedomknięte drzwi. – Przy telefonie… jak przez prawie cały dzień.

– Och.

Maddy zerknęła na drzwi i poczuła, jak jej policzki czerwienią się na myśl, że Joe siedzi tam, po drugiej stronie. We własnym mieszkaniu, którego nigdy nie widziała. Musiało tam być jakieś łóżko. Albo zważywszy na to, jak sprawy miały się ostatnio: podłoga, ściana, blat i jakieś dziesięć minut spokoju.

Policzki zapłonęły jej jeszcze bardziej, gdy zaczęła szukać pretekstu, aby pozbyć się Carol, wejść przez te drzwi i zamknąć je za sobą. Niestety ostatnio jej komórki w mózgu zbyt szalały, żeby teraz funkcjonować jak należy.

– Cóż. – Podenerwowana ruszyła w stronę drzwi na parking. – To chyba… Do zobaczenia przy kolacji.

– Nie, czekaj. A może zajrzysz do mieszkania? Powiesz Joemu, że już jesteś.

Maddy zaśmiała się niezbyt mądrze.

– Poza tym – Carol wstała i poprawiła papiery. – Mam, hm, parę spraw do załatwienia. Tak. Spraw. Więc właściwie chciałabym, żebyś przekazała Joemu, że wychodzę na chwilę.

– Chwilę? – Maddy z trudem ukryła podniecenie. – Jak długą chwilę?

– Godzinę? – zapytała Carol, a potem szybko zmieniła ton, usuwając znak zapytania. – To znaczy godzinę. Przynajmniej. – Czerwieniąc się, ruszyła do tylnych drzwi. – Muszę lecieć. Bawcie się dobrze. – Chichocząc zniknęła.

„Bawcie się dobrze?”. Maddy rozdziawiła usta, a potem się roześmiała. Ona i Joe zostali rozszyfrowani! Chociaż byli tacy ostrożni. Jak Carol się zorientowała? Czy pozostałe dziewczyny wiedziały? A matka Joego? No dobra, Mama pewnie by się ucieszyła, ale mimo to Maddy poczuła się lekko zażenowana i niesłychanie rozbawiona, bo tak się starali zachować dyskrecję.

Kręcąc głową, spojrzała na drzwi. Wypływał zza nich głos Joego, niski i seksowny. Podeszła bliżej, pchnęła drzwi i zajrzała do środka. Zobaczyła urządzony ze smakiem pokój w naturalnych kolorach, od ciemnego brązu po blady beż z kilkoma plamami ziemistej czerwieni. Żaluzje lekko przymknięto, zapewniając prywatność, a jednocześnie wpuszczając słońce. Przed oknami stały dwa wielkie, skórzane fotele z regałami po bokach, na których stała kolekcja wiejskiej ceramiki, figurki Kaczynów i książki o sztuce. Jeśli idzie o obrazy, nie przesadzał, gdy powiedział Juanicie, że nie ma już wolnego miejsca na ścianach. Preferował wiejskie scenki, domowe i spokojne.

– Wygląda na to, że prawie możemy ruszać.

Jego głos przyciągnął uwagę Maddy. Zerknęła za drzwi i zobaczyła, że stoi do niej plecami, rozmawia przez telefon bezprzewodowy i zmywa naczynia we wnęce kuchennej niewiele większej od jej własnej.

Zaciekawiona rozejrzała się znowu po pokoju i zobaczyła drzwi dokładnie naprzeciwko uchylone na tyle, żeby dojrzała nogi solidnego łóżka. Narzuta powtarzała wzory z dywanu Nawahów leżącego na podłodze.

„Doskonały gust” – pomyślała.

Joe obrócił się z telefonem przyciśniętym między ramieniem a uchem. Zamarł na jej widok. A potem uśmiechnął się.

– Ej, słuchaj, muszę kończyć. Zadzwoń, jak będziesz wiedzieć na pewno. – Rozłączył się. – Wróciłaś.

– Tak. – Już chciała odpowiedzieć uśmiechem, ale odezwał się w niej szelmowski czart i zamiast tego skrzywiła się. – I mam złe wieści.

– Co się stało? – zapytał z troską.

– Obawiam się, że nas odkryto. Carol na pewno. Może też inni. – Pokręciła z powagą głową. – Chyba wiedzą, że my… – Poruszyła brwiami. – No wiesz.

– Kręcimy? Nie! – Udał szok, a potem zniżył głos do szeptu. – Maddy, jestem niemal całkowicie pewny, że nawet ślepa małpa zauważyła, że jestem tak na ciebie napalony, że ledwie cokolwiek widzę.

– Nie musisz szeptać – odpowiedziała szeptem. – Jesteśmy sami.

– Tak? – rozpromienił się.

– Carol właśnie wyszła, żeby załatwić jakieś „sprawy” i zapewniła mnie, że wróci „najwcześniej za godzinę”.

– Serio? – Zainteresowanie pogłębiło się, gdy podszedł do niej powolnym krokiem drapieżcy. – Przypomnij mi, żebym dorzucił jej dużą premię do wypłaty.