– To się zdarza najlepszym facetom. – Joe skrzywił się do matki.

– O tak. – Ukryła rozbawienie. – Kiedy doszliśmy do mojego samochodu, zebrał się na odwagę i zapytał, czy może mnie pocałować. Powiedziałam, że tak, oczywiście, bardzo rzeczowo, spodziewając się całusa na pożegnanie. Ale kiedy mnie pocałował… – Poklepała się po sercu, a jej oczy się zamgliły. – Och, kiedy mnie pocałował… wiedziałam. Po prostu wiedziałam, że to mężczyzna dla mnie i że niezależnie od tego, jak się ułoży przyszłość, będę go kochała tak długo, jak mi Bóg pozwoli.

Znowu spojrzała na Joego i już wiedział, że nadszedł właściwy moment: zaraz usłyszy morał historii.

– A teraz wyobraź sobie, że nie zebrałabym się na odwagę i nie poprosiłabym go do tańca albo on nie odważyłby się i nie pocałowałby mnie na dobranoc. Może znaleźlibyśmy szczęście gdzie indziej, ale jestem przekonana, że nie byłoby nawet porównywalne. Niektóre rzeczy są nam po prostu pisane. Co nie znaczy, że szczęście samo wpadnie ci w ręce. Trzeba poradzić sobie ze strachem, żeby na nie zasłużyć, a potem, gdy już się je zdobędzie, codziennie pielęgnować.

– I ty myślisz, że jesteśmy sobie z Maddy pisani?

– A jak ty uważasz?

– Uważam, że nie zawsze układa się tak, jakbyśmy chcieli. I czasem nie wystarczy, że się kogoś kocha. Popatrz na Jimmy’ego – stwierdził, mając na myśli jednego ze starszych podopiecznych Mamy, który opuścił dom Fraserów na długo przed pojawieniem się Joego. Gdy ostatnio o nim słyszał, Jimmy odsiadywał drugi wyrok w więzieniu. – Dałaś mu tę samą miłość co reszcie, ale nawet to nie wystarczyło. Nie powiesz chyba, że cię nie zranił.

Zamyśliła się i pokiwała głową.

– Boli mnie, gdy myślę o Jimmym, ale z jego powodu, nie mojego. Nie żałuję, że otworzyłam dla niego dom i serce. Daliśmy mu z Pułkownikiem wszystko, co potrafiliśmy. Ale zrobiliśmy to z własnej woli. Nie doczepialiśmy do tego etykietki z ceną. Nie zastrzegaliśmy sobie, że Jimmy musi coś zrobić z tą miłością, aby nas zadowolić.

– Ale zranił cię.

– O wiele bardziej zranił siebie. – Jej bladoniebieskie oczy świdrowały go. – Joe, miłość może być i radosna, i bolesna. Jak w wesołym miasteczku. Możesz wsiąść na karuzelę, pokręcić się miło i niespiesznie albo wskoczyć na górską kolejkę z jej wzlotami i upadkami. Taka karuzela ma sporo zalet. To właśnie mieliśmy z Pułkownikiem. Cudowna przejażdżka dająca zadowolenie i przynosząca parę niespodzianek. I Bogu za to dzięki, bo wy, chłopcy, byliście jak górska kolejka. Nie zawsze było zabawnie. Nie będę cię okłamywać: niejeden raz miałam ochotę po prostu zacząć wrzeszczeć. Ale koniec końców cieszę się, że zaliczyłam wszystkie atrakcje wesołego miasteczka, nie tylko karuzelę i nie tylko górską kolejkę.

– Ja wolałbym karuzelę.

– Wiem.

Jej pełna zrozumienia twarz złagodniała. Większość osób zdziwiłaby się, słysząc takie słowa w ustach kochającego dreszczyk emocji Joego Frasera, komandosa, eksperta od materiałów wybuchowych uzależnionego od adrenaliny. Jeśli jednak idzie o związki, nim osiągnął dorosłość, tyle się najeździł górską kolejką, by mieć dość do końca życia.

I to właśnie przerażało go w Maddy. Była największą, najwspanialszą kolejką w wesołym miasteczku, z rozbłyskującymi światełkami i dźwięczącymi dzwonkami. Przyciągała go, budząc w nim łęk i podziw, tęsknotę i przerażenie – zupełnie jak w dziecku patrzącym na górską kolejkę.

– Chodzi o to, że – matka pochyliła się i poklepała go po ręce – nie zawsze masz wybór. Poza tym nie dowiesz się, jak dzika jazda cię czeka, dopóki nie wsiądziesz. Tym razem Maddy może cię zaskoczyć.

– Albo nie. – Opadł na oparcie krzesła. – Dlatego nie zamierzam narysować sobie dziesiątki na piersi i powiedzieć jej, żeby strzelała. Nie bez powodu wymyślono kamizelki kuloodporne.

– Joe. – Wykrzywiła pomarszczoną twarz. – Jeśli powiesz Maddy, że wpuścisz ją do serca, jeśli spełni pewne warunki, to znaczy, że nie nauczyłeś się o miłości tyle, ile miałam nadzieję ci przekazać.

– Boże. – Schował twarz w dłoniach. – Nie cierpię, kiedy masz rację.

– Wiem. A teraz co do tej wystawy…

Opuścił ręce i skrzywił się ostrzegawczo. Matka kompletnie to zignorowała.

– Mam nadzieję, że będę mogła jechać razem z tobą, bo jazda nocą nie sprawia mi już takiej przyjemności jak kiedyś.

Słysząc te słowa, uniósł brwi.

– Przyznajesz, że stanowisz zagrożenie na drodze?

– Nie. – Wyprostowała się na całą długość drobnego ciała. – Powiedziałam tylko, że nie lubię już jeździć nocą.

– Bo nie widzisz po ciemku.

– Bardzo dobrze widzę – upierała się. – I jeśli nie chcesz mnie zawieźć, to bez łaski, sama pojadę.

– Nie wygłupiaj się. Oczywiście, że cię zawiozę.

– Dobrze. – Rozpromieniła się i wstała. – A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko, do czasu wieczornej modlitwy popatrzę, jak dziewczynki się bawią.

Dopiero gdy wyszła, zdał sobie sprawę, jak gładko nim manipulowała. Miał trzydzieści trzy lata, a Mama Fraser nadal wiedziała, gdzie przycisnąć guzik.

Boże, jak ją kochał.

Kochać. Zmarszczył czoło przy tym słowie. Czy miał w sobie to, czego trzeba, aby kochać tak jak ona? Żeby kochać bezwarunkowo, absolutnie, bez stawiania ograniczeń, nie mając gwarancji, czy przyniesie to przyjemność, ból, czy jedno i drugie?

Wziął zaproszenie. Pomyślał o Maddy i tęsknota aż go zabolała. Czy pisane mu było kochać tę kobietę przez całe życie? Przyjmując i przyjemność, i ból, jakie mu przyniesie? Dlaczego w miłości tak niewiele rzeczy podlegało wyborowi? To było naprawdę beznadziejne. Nie chciał kochać tej kobiety.

„Tak, ale już ją kochasz”.

Pytanie tylko, co zamierzał z tym zrobić.

„Ożeń się z nią, idioto”.

Ta odpowiedź pojawiła mu się nagle w głowie, prawie pozbawiając go tchu. Już raz mu się nie udało. W tej chwili nawet się do siebie nie odzywali, więc oświadczyny nie wchodziły w grę. Musiał najpierw przygotować grunt. I to bardzo solidnie.

Potrzebował planu działania. Aha, pokiwał głową, gdy myśl nabierała kształtów. Ostatecznym celem było uczynienie Maddy stałym elementem jego życia. Dojdzie tam, przechodząc kolejne fazy.

Faza pierwsza: Wrócić do tego, co już mieli.

Faza druga: Sprawić, aby została w Santa Fe.

Faza trzecia: Włożyć jej obrączkę na palec.

Serce zabiło mu szybciej na wspomnienie porażki, ale już otrzymywał zadania, które wydawały się nie do wykonania. Musiał tylko skupić się na tym, co ma w danej chwili robić. Nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość.

Pierwszy krok w fazie pierwszej oznaczał naprawienie niezręcznej sytuacji.

Maddy siedziała razem z Daną przy stole obozowiczek. Jadła lunch, kiedy podniosła wzrok i zobaczyła, że obok niej stoi Joe z tacą. Na ten widok podskoczyła i prawie wypuściła widelec.

– Cześć – powiedział zwyczajnie, jakby nie mieli za sobą kilku cichych dni.

– Cześć – zdołała odpowiedzieć.

Spuścił wzrok na chwilę, a potem znowu na nią spojrzał.

– Zauważyłem, że na zaproszeniu proszą o potwierdzenie.

– Tak?

– Chciałem ci powiedzieć, że zadzwoniłem do Sylvii i powiedziałem, że przyjedziemy z Mamą.

– Och. – Nadzieja i ulga natychmiast ją wypełniły, zamieniając się w ciepło oblewające twarz. – Cieszę się.

Skinął głową.

– Chciałem ci tylko to powiedzieć.

– Brawo, dziewczyno.

Westchnęła z uśmiechem. Pierwszy raz nie obchodziło jej ile, osób zna szczegóły z ich miłosnego życia. Zaproponowała gałązkę oliwną i Joe ją przyjął.

Rozdział 15

Ponieważ sukces wymaga ciężkiej pracy, warto czasem pójść po linii najmniejszego oporu.

Jak wieść idealne życie


W dniu wystawy Maddy miała tyle zajęć, że prawie nie zwracała uwagi na nerwowo zaciskający się żołądek. Ponieważ Mama zgodziła się przejąć jej obowiązki w Warsztacie, miała cały dzień dla siebie i mogła pomóc pracownikom galerii w przygotowaniach.

Jedną z wnęk na tyłach przeznaczono na jej prace. Wraz z Juanitą zdjęły wszystko ze ścian i zaczęły rozwieszać obrazy, wypełniając przestrzeń żywymi krajobrazami, barwnymi kwiatami polnymi i dramatycznymi widokami chmur.

– Rety – powiedziała Juanita, odsuwając się krok, żeby ocenić, jak im idzie praca. – Wyglądają wspaniale. Już ci mówiłam, jak bardzo podobają mi się rzeczy, które przywiozłaś, ale powieszone po prostu rzucają na kolana.

– Dzięki. Chłopcy z warsztatu ramiarskiego odwalili wspaniałą robotę.

– To coś więcej – upierała się kierowniczka galerii. – Nie żartowałaś, kiedy powiedziałaś, że jesteś dobra w robieniu wystaw.

– Dlatego zaproponowałam pomoc. – Z miarką w ręku Maddy kręciła się wokół rozłożonych na podłodze oprawionych prac.

Sylvia i kilku ramiarzy pracowali w pozostałych niszach. Przechylając głowę, Maddy zerknęła na miarkę, żeby ustalić, gdzie wbić następny gwóźdź.


– Inni artyści rzadko coś takiego robią. – Juanita zapisała cyfry na kawałku tektury. – Nie żebyśmy mieli coś przeciwko. Ich zadanie to tworzyć sztukę. Nasze to pokazywać ją i sprzedawać. Szczerze mówiąc – Juanita zniżyła głos – większość z nich nie poradziłaby sobie, nawet gdybyśmy pozwolili im spróbować.

– Wieszanie prac w galerii to sztuka sama w sobie. – Maddy wyjęła gwóźdź z kieszeni koszuli, którą włożyła do wystrzępionych dżinsów.

– Dobrze powiedziane – zaśmiała się Juanita.

Kiedy Maddy zaczęła wbijać gwóźdź, zdała sobie sprawę, jak bardzo tęskniła za tym światem, nie tylko za samą sztuką, ale też za urządzaniem wystaw i sprzedażą. Oprowadzanie klientów po galerii to coś więcej niż wymienianie cen. To przedstawienie: opowiada się historie o każdym artyście, o każdym obrazie, o tym, jak prace łączą się z innymi dziełami; zaprojektowanie wystawy przypomina budowanie scenografii.

– Co teraz? – Juanita zapytała, kiedy skończyły wieszać prace Maddy.

Maddy rozejrzała się.

– Wstawmy tu kilka brązów, żeby dodać wymiarów. Wspólnie przytargały piedestały z pni drzewa i ustawiły na nich rzeźby z brązu.

– Idealnie – stwierdziła Maddy, otrzepując ręce.

Sala wyglądała jak galeria przy Canyon Road. Do wystawy zostały już tylko trzy godziny, Maddy nie miała więc zbyt wiele czasu, żeby rozmyślać o nadchodzącym wieczorze i o Joem. Przez ostatnie dwa dni zachowywał się wobec niej nieco przyjaźniej, ale nadal potrzebna była poważna rozmowa. Wymyśliły więc z Mamą plan, dzięki któremu Maddy mogła zostać sam na sam z Joem dziś wieczór po wystawie.

Żołądek zacisnął jej się nerwowo. Przycisnęła go dłonią.

– Pomóc ci z resztą prac?

– Nie, zostały tylko ceny do powieszenia i posprzątanie. Angelina! – Juanita zawołała siedmioletnią wnuczkę Sylvii. – Możesz tu zamieść, jeśli chcesz.

– Dobra!

Pełne zapału dziecko, które przez cały dzień bardziej przeszkadzało, niż pomagało, przybiegło ze szczotką większą od siebie. Juanita zerknęła na zegarek.

– Może pójdziesz się przebrać? Sylvia chce mieć do katalogu zdjęcia z tobą, jak stoisz przed Wschodem w kanionie. Powinniśmy to zrobić, zanim zacznie się młyn.

Nie mając wyboru, Maddy wyszła z galerii na tyły, do hałaśliwego warsztatu ramiarskiego i pomieszczeń biurowych.

Gdyby Obrazy Zachodu były kobietą, galeria byłaby jej twarzą: pięknie przygotowaną na pokaz dla całego świata, ale to zaplecze byłoby jej sercem i duszą, jasne, głośne i pulsujące życiem. Dzisiaj serce biło w szaleńczym rytmie, kiedy pracownicy desperacko starali się oprawić ostatnie kilka obrazów na wystawę. Jarzeniowe światło zalewało odsłonięte, metalowe krokwie, kawałki tektury walały się po podłodze jak ogromne konfetti. Z głośników ryczał ostry rock, który dokładał się do syku powietrza ze sprężarek zdmuchujących kurz ze szkła i niepokojących strzałów z pistoletu do gwoździ.

Maddy uśmiechnęła się, słysząc tę rwaną, cudowną symfonię, gdy szła do biur handlowych i łazienki dla pracowników. Tam znalazła sukienkę, którą zamierzała włożyć, wiszącą w torbie z pralni. Podniecenie i niepokój burzyły się w jej brzuchu, gdy wzięła sukienkę i pomyślała o nadchodzącym wieczorze.


Joe stanął jasnobłękitnym wozem matki w kolejce samochodów czekających na wjazd na parking przed Obrazami Zachodu.

– Zapowiada się spory tłum.

– Z pewnością – zgodziła się radośnie Mama Fraser. Pochylił głowę, żeby przyjrzeć się całości. Lampiony świeciły na dachu, a maleńkie, białe światełka okrążały kolumienki ganku. Jaśniejsze światło wylewało się przez wielkie okna frontowe. Wewnątrz dostrzegł śmietankę artystycznego świata Santa Fe: kolekcjonerów, właścicieli galerii, artystów.