– Masz rację. – Wyciągnął komórkę i wybrał numer. – Sierżancie, mama już przyjechała? – Słuchał przez chwilę z coraz szerzej otwartymi oczami. – Co masz na myśli, mówiąc, że jest od piętnastu minut? Dlaczego nie zadzwoniłeś? – Znowu słuchał. – Nie, powiedziałem, żebyś zadzwonił, gdy dojedzie. Nie, jeśli nie dojedzie. – Przewrócił oczami. – Nie odgryzę ci głowy. – Złapał się za przewężenie nosa. – Dobrze, w porządku. Dziękuję, że uważałeś na nią. Doceniam to.

Rozłączył się, usiadł na biurku i spojrzał w górę, jakby błagał niebiosa o pomoc.

– Co jest z tymi starszymi ludźmi? Są tacy przeczuleni na każdym punkcie.

– Mamie nic nie jest?

– Nic. Moje serce może już nie dojdzie do siebie, ale ona ma się znakomicie. Czy prosić o odrobinę troski to zbyt wiele? Czy ona i Harold nie mają pojęcia, jak bardzo się martwię? Nie. Uważają, że jestem nadopiekuńczy, a wystarczyłby jeden telefon, żeby mnie uspokoić. Telefon to za dużo?

Maddy wybuchnęła śmiechem.

– Co? – Spojrzał ostro.

– Ty. – Wyszczerzyła zęby i poklepała go po przedramieniu. – Mówisz jak rodzic nastolatka.

– O Boże, masz rację. – Na jego twarzy zabawnie malowało się zaskoczenie. – Zamieniam się we własną matkę.

– Popatrz na to inaczej: są gorsze matki, w które można by się zamienić.

„Jak na przykład moja” – dodała w myślach.

– Prawda.

– Ale to dziwne wejść w rolę tego, który się zamartwia.

– Aha. – Zerknął na zegarek. – Robi się późno. Sami musimy już wracać do obozu.

– Powiem Sylvii i Juanicie, że wychodzimy.

– Dobrze. Godzina policyjna jest za czterdzieści pięć minut, a Harold jest dość rozdrażniony, żeby zamknąć bramę tylko po to, by dać mi nauczkę.

Rozdział 17

Maddy nigdy nie uważała swojego samochodu za mały, ale kiedy na siedzeniu pasażera ulokował się Joe, wnętrze stało się mikroskopijne. Jego milczenie wypełniło przestrzeń jeszcze bardziej niż sylwetka.

O czym myślał? Odkąd wyszli z galerii, ledwie wypowiedział dwa słowa. Ona zresztą też. Wreszcie nastąpiła chwila, którą planowała od kilku dni, a wszystkie przećwiczone słowa zniknęły z jej głowy. Od czego ma zacząć?

– Ja, hm… cieszę się, że przyjechałeś na wystawę, nawet jeśli nie najlepiej się bawiłeś.

– Ja też się cieszę, że przyjechałem. – Zerknął na nią przelotnie, niemal nerwowo.

„Co teraz?”. Rozpaczliwie szukała czegoś w głowie.

– Więc, hm… – Poprawił się na siedzeniu. – Jak ci poszło?

– Bardzo dobrze. Sprzedaliśmy trzy moje oryginały i mnóstwo ludzi prosiło, aby ich powiadomić, gdy reprodukcje ze Wschodu nad kanionem będą gotowe.

– Świetnie. – Kiwnął głową i znowu zapadła cisza.

„No dalej, Maddy” – rozkazywała sobie w myślach. Musiała jakoś pociągnąć tę rozmowę. A potem przejść do przeprosin za to, że próbowała wymóc na nim więcej, niż chciał mówić, i do stwierdzenia, że chciałaby, aby ich związek przeszedł do następnego etapu.

Następnego etapu. Tak, to brzmiało dobrze. Żadnych strasznych słów w stylu „kocham” albo „poważne zaangażowanie”. Teraz musiała tylko otworzyć usta i powiedzieć to. Gdy tylko wymyśli, jak zebrać się na odwagę.

Mocniej zacisnęła ręce na kierownicy, patrząc, jak ciemne sylwetki drzew śmigają obok wozu. Księżycowa poświata zamieniła wszystko w odcienie niebieskiego, dopóki barwna masa nie pojawiła się w światłach wozu na poboczu drogi.

– Co to było? – zapytała, przejeżdżając obok.

– Nie wiem. – Joe obrócił się na siedzeniu, żeby zerknąć przez ramię. – Chyba kupa ubrań.

– Czekaj, tu są następne. – Pochyliła się do przodu, zerkając na kolorowy stos pośrodku drogi.

– Nie uderz w to.

– Nie uderzę. – Objechała leżącą rzecz. – Dojrzałeś, co to jest?

– Wyglądało jak stos śmieci.

– Skąd? Z fabryki kolorowego papieru?

Przed nimi widać było czerwone tylne światła. Gdy się zbliżyła, ciemny kształt okazał się furgonetką dostawczą. Coś wypadło ze środka i eksplodowało na jezdni. W przednich światłach rozbłysła kaskada lecących w powietrzu cukierków.

– O mój Boże! – Zaśmiała się, gdy cukierki uderzyły w przednią szybę jak barwny grad.

– To była pinata? – Joe również nie dowierzał.

– Chyba tak.

Kiedy zbliżyła się do furgonetki, zobaczyła, że spuszczane drzwi nie zostały zablokowane zapadką. Przy każdym wyboju drzwi podjeżdżały w górę, to znowu opadały, odsłaniając ładunek pełen pinat.

– Uważaj! – krzyknął Joe, kiedy furgonetka podskoczyła na kolejnym wyboju.

Tym razem wyleciało kilka worków.

Zarzuciło tyłem jej samochodu, gdy starała się manewrować między workami. Kiedy odzyskała kontrolę nad wozem, przyspieszyła i zatrąbiła.

– Co robisz? Zwolnij!

– Ktoś musi mu powiedzieć, że ma otwarte drzwi. – Zatrąbiła znowu, ale furgonetka ponownie podskoczyła, rozsiewając całą menażerię osłów, królików i świnek.

– Spróbuj go objechać – zasugerował Joe.

– Na tej drodze? Oszalałeś?

– Teraz będzie dość prosty kawałek. Widzisz, żeby ktoś jechał z naprzeciwka?

Wychyliła się w bok.

– Chyba nie. Otwórz okno i pomachaj do faceta, gdy będę go mijać.

– Ty martw się jazdą, a furgonetkę zostaw mnie.

– Dobra, jadę. – Dodała gazu i zjechała na drugi pas. Naprzeciwko pojawiły się przednie światła i zbliżały się zdecydowanie zbyt szybko.

– O cholera!

Szarpnęła wóz z powrotem na prawy pas właśnie w chwili, gdy ogromny, różowy słoń wyleciał z furgonetki i rozbił jej się na przedniej szybie. Krzyknęła zaskoczona, wpadła w poślizg na cukierkach, zakręciła się w prawo. Zjechała z drogi i gwałtownie się zatrzymała.

Kiedy hałas ucichł, zamrugała parę razy, a potem zerknęła na Joego.

– Nic ci nie jest? – zapytał.

– Wszystko w porządku.

Ponieważ najwyraźniej jemu też nic się nie stało, wybuchnęła śmiechem:

– To takie w moim stylu! Jedno dramatyczne wydarzenie po drugim.

– Ej, przeżyliśmy. – Rozejrzał się wokół. – Chociaż zatrzymaliśmy się pod niezłym kątem.

Spojrzała w ciemność za oknem.

– Chyba zjechałam do rowu. Mam spróbować się wycofać?

– Najpierw sprawdzę, jak się sprawy mają. Poczekaj tutaj.

– Chętnie. – Nie była pewna, czy dałaby radę teraz stanąć, bo miała nogi jak z waty.

Joe wysiadł i sprawdził przednie opony, a potem przeszedł na stronę kierowcy i poczekał, aż Maddy otworzy okno.

– Jedno koło wpadło w dziurę. Cofnij delikatnie, a ja popchnę.

– Dobra.

Poczekała, aż Joe stanie przed samochodem, a potem wrzuciła wsteczny; opony zakręciły się w miejscu.

– Wyłącz! – Joe przekrzyczał ryk silnika, a potem podszedł do okna. – Ugrzęzłaś.

– Wzywamy lawetę?

– W życiu nie złapiemy zasięgu w tej dolinie.

– To co zrobimy?

– Masz podnośnik?

– W bagażniku. – Wysiadła z samochodu, żeby go wyjąć.

– I przydałaby mi się latarka, jeśli masz.

– Gdzieś mam.

Przez następne pół godziny ona trzymała latarkę, podczas gdy on wtykał kamienie i inne śmieci pod koło.

– Jesteś pewien, że to coś da?

– Zobaczymy. – Wyjął podnośnik. – Dobra, wracaj do wozu i na mój znak daj gazu.

Siadła za kierownicą, a Joe oparł dłonie na masce.

– Gotowa? – krzyknął.

– Na twój znak.

– Dobra, dawaj!

Nacisnęła pedał gazu. Silnik zawył i opony zakręciły się. Kiedy już myślała, że nic z tego, samochód ruszył. Wrzuciła hamulec, żeby nie przelecieć przez całą drogę do rowu po drugiej stronie.

– Juhu! Udało nam się!

Odłożył podnośnik, a potem obszedł samochód i otworzył drzwi po jej stronie.

– Przesuń się, ja będę prowadził.

– Co, jeden malutki wypadek, a już nie pozwalasz mi prowadzić?

Mówiąc to, przeniosła się na siedzenie pasażera.

– Nie o to chodzi. – Wsiadł i wrzucił bieg. – Już po godzinie policyjnej, więc Harold zamknął bramę.

– Nie masz klucza?

– Oczywiście, że mam. Ale on śpi tuż przy bramie w stróżówce. Uwierz mi, ten facet nie może się doczekać, żeby mnie zbesztać.

– Joe, to głupie, w końcu on dla ciebie pracuje.

Światła z deski rozdzielczej zamieniły jego twarz w ostry relief.

– Widać, że nie znasz Harolda. To emerytowany wojskowy, którego ego nie pogodziło się ze starością. To jest właśnie taka sytuacja, w której lubi pokazać, że stary lew nadal potrafi ryknąć.

– Więc wytłumacz mu, co się stało. Pokręcił głową, chichocząc.

– Nie ma mowy, żebym wjechał przez bramę po zamknięciu z kobietą obok i powiedział, że spóźniliśmy się, bo mieliśmy wypadek z różowym słoniem. To jeszcze bardziej beznadziejne od tłumaczenia, że skończyła nam się benzyna.

– Ale to prawda.

– A zgadnij, jak szybko to się rozejdzie do pozostałych koordynatorek. A potem do opiekunek, które muszą się przede mną tłumaczyć, kiedy nie wrócą na czas. Będę miał tu do czynienia z buntem. Prawdziwą rebelią.

– I nieustannym droczeniem się.

– To też. – Jego zęby błysnęły w ciemnościach.

– Więc co zrobimy?

– Zobaczysz.

Zapał w jego głosie sprawił, że z zaciekawieniem uniosła brwi. I z troską.

Jechali do obozu, podążając kolorowym, cukierkowym tropem. Joe zwolnił, gdy dotarli do ostatniego zakrętu, nim w polu widzenia pojawiła się brama. Wyłączył przednie świtała i zjechał na prywatny podjazd do stajni. Mostem przejechali przez rzekę, gdzie Joe zatrzymał wóz na porośniętym zaniedbanymi cedrami brzegu. Cicho zjechał po zgaszeniu silnika.

– Potrzebuję czegoś do pisania. – Włączył światło.

Szperała w torebce, aż znalazła starą jak świat listę zakupów i długopis.

– Jaki mamy plan?

– Po pierwsze napiszę liścik Bartowi, właścicielowi stajni, żeby nie odholował twojego wozu, zanim po niego nie przyjedziemy.

– Zostawimy go tu na całą noc?

Kiwnął głową.

– Jutro, kiedy przyjdę zastąpić Harolda na czas lunchu, stwierdzę, że wróciliśmy przed zamknięciem bramy, a potem dodam, że z pewnością nas słyszał, chyba że znowu spał w pracy. – Wyszczerzył zęby. – A potem zadam moje ulubione pytanie: „A więc, sierżancie, kiedy ostatnio byłeś na przeglądzie aparatu słuchowego?”.

– Och, tym zdobędziesz parę punktów.

– A kiedy pójdzie na lunch, przybiegnę tutaj i przyprowadzę twój wóz pod Warsztat.

– Ale nadal nie wiem, jak dostaniemy się do obozu, skoro otacza go trzyipółmetrowe ogrodzenie.

– Zobaczysz. – Wysiadł z samochodu i wsunął liścik za wycieraczkę, a potem machnął na Maddy, żeby szła za nim.

Ruszyła chwiejnym krokiem na wysokich obcasach. Doszli do ogrodzenia.

– Pewnie kiepsko się wspinasz?

Zerknęła na wysokie ogrodzenie z kutego żelaza, a potem na swoją sukienkę i sandały.

– W takim stroju? O nie.

– Tak podejrzewałem. – Przyjrzał się ogrodzeniu, a potem dziewczynie. – Gdybym miał odpowiedni sprzęt, przypiąłbym sobie ciebie i przeniósł, ale w tej sytuacji musimy zrealizować plan B.

– A jaki jest plan B?

– Poczekaj tutaj, aż wrócę.

– Ale… – Patrzyła, jak wspina się dłoń za dłonią, wykorzystując tylko siłę ramion. Na ten widok serce jej zatrzepotało. – Jak długo mam czekać?

– Niedługo. – Zeskoczył na ziemię i skrzywił się, gdy lewa noga ugięła się pod nim. Wyprostował się, rozcierając kolano. – Zostań tu.

Ruszył biegiem, kuśtykając lekko, i zniknął w ciemnościach. Pokręciła głową, myśląc, że nie tylko stare lwy potrzebowały udowodnić, że nadal mogą ryknąć.

Prawie podskoczyła, słysząc nadjeżdżający samochód. A jeśli to Harold? Albo ktoś, kto go zna, i wspomni mu, że ją widział? Przykucnęła za krzakami, żeby nikt jej nie zobaczył. I natychmiast poczuła się idiotycznie. Chociaż trzeba przyznać, że sytuacja była też trochę ekscytująca. Nie robiła niczego w tym stylu od czasów, gdy miała szlaban, a Joe pomagał jej wymknąć się z domu przez okno. Kilka minut spędziła, nasłuchując powrotu Joego. Do jej uszu docierał jednak tylko plusk wody o brzeg, nocne owady i pohukiwanie sowy.

– Maddy?

Z piskiem przewróciła się na plecy. Spojrzała w górę i zobaczyła Joego pochylającego się nad krzakami.

– Ale mnie nastraszyłeś!

– Dlaczego się chowasz?

– Usłyszałam samochód i… sama nie wiem. Pomyślałam, że może Harold nas szuka.

– W życiu. Siedzi w stróżówce na drugim końcu obozu i czeka na nas.

Widząc, jak szczerzy zęby, zmrużyła oczy.

– Świetnie się bawisz, co?

– Jasne. – Wyciągnął dłoń. – Gotowa?

Złapała go i pozwoliła, by pomógł jej wstać, a potem aż jej dech zaparło, gdy wziął ją na ręce.