Spodoba jej się. Był tego pewien.

A przynajmniej taką miał nadzieję.

Najpierw jednak musiał ją namówić, aby zamieszkała w Santa Fe na stałe, ponieważ ostatni dzień obozu nadszedł nieuchronnie. Jak to się stało? Jakim cudem tygodnie zniknęły, kiedy tylko spuścił je z oka? Jasne, prowadząc obóz matki, planując własny i spędzając czas z Maddy, bawił się jak nigdy w życiu. Poza tym doświadczenie nauczyło go, że bycie zakochanym oznacza, iż mózg nie funkcjonuje jak trzeba, i dlatego właśnie poprzednio tak strasznie spaprał sprawę. Ale nie tym razem. Teraz zrobi to jak należy. Będzie realizował plan krok po kroku i kiedy zapyta, ona odpowie „tak”.

Nawet kiedy mówił to sobie, zaczynał nerwowo się pocić. A może to wina słońca, uznał, gdy stał na parkingu i nadzorował chaos spowodowany załadowanymi autobusami. Wszędzie wokół biegały małe dziewczynki i wrzeszczały. A starsze obejmowały się i płakały.

Maddy stała z jego matką. Zegnała się z obozowiczkami, które wsiadały do pierwszego autobusu. Jej widok nigdy nie przestał go poruszać. Podniecała go, uspokajała, hipnotyzowała i… oczarowywała. Aha, pomyślał z głupawym uśmieszkiem, ona go po prostu zaczarowała.

Dzisiaj miała na sobie kusy T-shirt z ręcznie malowanymi kwiatami – efekt jednych zajęć plastycznych – i minispódniczkę przerobioną z dżinsów. Dawno pogodził się z faktem, że uniform i Maddy po prostu do siebie nie pasują. Ponieważ żadna z pozostałych koordynatorek się nie skarżyła, zostawił to bez komentarza. Poza tym kiedy już będzie jego żoną, a nie pracownikiem, jej strój nie będzie grał roli.

Jego uśmiech stał się bardziej głupawy, gdy Maddy schyliła się, żeby przyjąć od jednej z dziewczynek naszyjnik z makaronu. Pochwaliła małą i wylewnie podziękowała, a dziewczynka rozpromieniła się. Jaką wspaniałą matką byłaby Maddy.

W końcu pierwszy autobus się zapełnił. Z piskiem hamulców zaczął zjeżdżać do frontowej bramy. Chaos uspokoił się nieco, ale tylko na chwilę, ponieważ miało odjechać jeszcze kilka autobusów i dodatkowo rodzice, którzy przyjechali prywatnymi samochodami.

Maddy odwróciła się i zauważyła Joego. Ruszyła do niego, klucząc między obozowiczkami ustawionymi w kolejce z kuframi, poduszkami, śpiworami i pluszowymi zwierzakami.

– Zawsze tak ciężko patrzeć, jak wyjeżdżają?

– Obawiam się, że tak. – Uśmiechnął się do niej współczująco i z trudem powstrzymał odruch, aby pocałować zmarszczkę na jej czole. – Przez całe zeszłe lato myślałem, że ulży mi, gdy cisza i spokój wrócą do mojego życia. A potem przypomniałem sobie o pochrzanionych domach, do których wrócą niektóre z tych dzieci, i chciałem wsiąść do autobusu i jechać z nimi. Może walnąłbym po łbie paru rodziców. Nadal mam taką ochotę.

– Wiem, co masz na myśli. – Osłoniła oczy przed słońcem, gdy na miejsce podjechał kolejny autobus. – Nie jest tak ciężko z dobrymi dzieciakami. Takie jak Cory i jej gang naprawdę ujęły mnie za serce.

– Mnie też.

Zaśmiał się, ponieważ trzynastoletnia Cory spędziła połowę lata w obozie warunkowo za przemycanie papierosów i to nie raz, ale trzy razy. Carol dmuchnęła w gwizdek i zaczęła odczytywać listę.

– Ale mamy je przez pięć tygodni każdego lata. Lubię myśleć, że to pomaga.

Spiął się trochę z powodu freudowskiego przejęzyczenia. „Mamy je każdego lata”. Zorientuje się, że miał na myśli ich dwoje, a nie wszystkich pracowników obozu? Zerknął na nią, ale nie zauważył specjalnej reakcji. Jednak ta omyłka przytrafiła się we właściwym czasie z punktu widzenia jego planu. Obóz się skończył i powinien zacząć wspominać o przyszłości, żeby wybadać jej reakcję. Tylko że ona nie reagowała. Stała nieruchomo jak głaz.

W końcu opuściła rękę, ale nadal patrzyła na dzieci, gdy zacytowała motto obozu:

– Ukształtować charakter i dać wspomnienia na resztę życia.

– Aha – przytaknął, myśląc o nich dwojgu.

Chciał czegoś więcej niż wspomnień z Maddy na resztę życia. Chciał przez resztę życia tworzyć te wspomnienia. Pomyślał o pierścionku, który wybrał, i świeży pot wypłynął mu na czoło.

Jakimś cudem ponad rejwachem usłyszał, że w biurze dzwoni telefon.

– Odbiorę – powiedział i skorzystał z tej wymówki, żeby uciec od rozmowy, nim powie coś głupiego.

Z ulgą wszedł do chłodnego, zacienionego biura i złapał słuchawkę.

– Magiczny Obóz.

– Heja, Skaucie.

Uśmiechnął się szeroko na dźwięk głosu Derricka.

– Co jest, Sokrates?

– Stary, mam dobre wieści. Mamy nasze pierwsze ofiary.

– Obozowicze. To są obozowicze.

– O nie, ci goście to zdecydowanie ofiary. – Głęboki śmiech Derricka zdradzał doskonały humor. – Moja siostra powiedziała szefowi o naszym obozie. Facet chce swoim programistom zafundować porządne szkolenie z pracy zespołowej. Interesuje go oferta dla firmy.

– Co? – Joe nie do końca rozumiał. – Sprzedałeś mu ofertę dla firmy?

– Aha. Wygląda na to, że dostaniemy całą bandę programistów, których mamy zamienić w supermanów.

– Kurczę, to… – „Zdecydowanie wykracza poza mój plan”. Maddy została głównie po to, aby pomóc im sprzedać oferty. – To świetnie, stary.

– Mógłbyś dorzucić do tego trochę entuzjazmu? – Derrick zapytał takim samym bezbarwnym tonem, jakim przed chwilą odezwał się Joe.

– Przepraszam. – Joe pokręcił głową i zaśmiał się do siebie. – To świetnie. Serio.

– Więc w czym problem?

– Psujesz mi plany.

– Oo, ty w połączeniu ze słowem „plan” zawsze mnie przerażałeś. Więc co planujesz zakatrupić tym razem? Nie, czekaj, sam zgadnę. To ma coś wspólnego z twoją panią, prawda?

– Nie zamierzam niczego zakatrupić. – Joe skrzywił się na to oskarżenie. – I nigdy nie słyszałem, żebyś narzekał, gdy byliśmy razem na akcji. Tak się składa, że najlepiej ze wszystkich radziłem sobie z planowaniem.

– Innymi słowy, nie wziąłeś sobie do serca rady brata Derricka w kwestii twojego miłosnego życia, co?

Gorąco podpłynęło do szyi Joego, gdy przypomniał sobie, z jak wielu rzeczy zwierzył się Derrickowi w ciągu ostatnich tygodni. Ale jak by mógł ufać kumplowi komandosowi, gdyby nie potrafił otworzyć się przed nim choć trochę? Poza tym przetrwali razem kilka ekstremalnych sytuacji i nie potrzebowali słów, żeby wiedzieć, co drugi myśli.

– Więc – naciskał Derrick – zdołałeś wyartykułować te dwa wielkie słowa?

– Mówiłem ci, mam plan.

– Rozumiem, że to oznacza „nie”.

– Plan, który muszę teraz opracować na nowo, ponieważ połowę z niego rozwaliłeś w drzazgi.

– Joe, Joe, Joe – westchnął Derrick. – Nie możesz podchodzić do związków jak do akcji, opracowywać każdy szczegół do ostatniej ewentualności.

– A dlaczego, do cholery, nie? Chciałbym to wiedzieć.

– Bo… – Kolejne westchnienie. – Terroryści są przewidywalni. A kobiety nie.

– Wiem. To mnie martwi. – Podszedł do okna, żeby przyjrzeć się Maddy. – Poza tym mam przeczucie, że coś jest nie tak.

– Co takiego?

– Nie wiem. Nie potrafię tego sprecyzować, ale… – Przypomniał sobie ostatnie rozmowy z Maddy, kiedy pytał ją, jak jej się układa praca z Sylvią, a ona zmieniała temat. – Mam usilne wrażenie, że coś przede mną ukrywa. Coś związanego z jej pracą.

– Nie o to właśnie poszło ostatnim razem?

– Podobno historia lubi się powtarzać. – Tyle że tym razem nie miała powodu niczego ukrywać.

Ostatnim razem właściwie też nie miała.

– A może widzisz duchy przeszłości i sam wymyślasz rzeczy, którymi się zadręczasz?

– Może. – Joe odwrócił się od okna. – Więc nadal zamierzasz przyjechać w przyszłym miesiącu?

– Właściwie to pomyślałem, że przyjadę wcześniej, żebyśmy wzięli się do wymyślania toru przeszkód dla naszych superokularników.

– Ile wcześniej?

– Za dwa tygodnie.

– Stary, całkiem rozwaliłeś mój plan.

– Joe, weź się w garść – rzucił dramatycznie Derrick. – Nawet w akcji plany czasem biorą w łeb, musisz zadowolić się tym, co masz, i wyjść pod obstrzałem.

– I właśnie w ten sposób, o ile pamiętasz, zostałem postrzelony.

– Prawda. Ale zastanawiałeś się nad tym? Gdybyś nie oberwał, nie siedziałbyś teraz w Nowym Meksyku. Obaj byśmy smażyli tyłki na jakiejś pustyni i lawirowali między minami samochodowymi. A twoja szkolna miłość nadal byłaby tylko tęsknym wspomnieniem.

– Chcesz powiedzieć, że powinienem się cieszyć, bo zostałem postrzelony?

– Przeciwności przynoszą nowe możliwości. Do zobaczenia za dwa tygodnie, stary. A, i powodzenia z twoją panią.

– Aha, wielkie dzięki.

Kiedy tylko się rozłączył, Joe natychmiast przypomniał sobie drugi powód, dla którego nie chciał, aby Derrick przyjechał przed wyznaczonym czasem. Wystawa Maddy w Taos. Nie mógł jej przegapić. Jej przyjaciółki tam będą i wreszcie by je poznał. Poza tym to była jedyna zaplanowana wystawa, co uważał za dziwne. Sylvia niespecjalnie starała się, żeby wypromować prace nowej malarki. Czy to dlatego Maddy tak się spinała, gdy pytał ją, jak idzie?

Poczuł się nieswojo, jakby jakieś zimno na karku, szósty zmysł ostrzegał go o niebezpieczeństwie. Zdecydowanie coś tu szwankowało. Albo może Derrick miał rację – może widział duchy przeszłości. Może.


– Nie wierzę, że kolejny turnus rozpoczął się i już skończył. Siedząc na skraju patio za biurem, Maddy gapiła się na gwiazdy.

– Dziwne uczucie, nie? – Joe klapnął obok niej i wyciągnął piwo. – Proszę.

– Dzięki. – Otworzyła puszkę z przyjemnym sykiem, a potem szybko wypiła, nim piana zdążyła wycieknąć bokiem. – Ach! Nigdy nie myślałam, że piwo może tak dobrze smakować.

Joe pociągnął długi łyk ze swojej puszki i westchnął głośno:

– Abstynencja sprawia, że kubeczki smakowe stają się czulsze. Siedzieli spokojnie, patrząc, jak świetliki błyskają w obozie.

Światło biło z różnych chatek, gdzie opiekunki spędzały ostatnią noc, bo następnego ranka miały wyjechać. Z Chaty Wodza dobiegł ich śmiech. Przez siatkę w oknach Maddy widziała sylwetki koordynatorek. Przeleciała poduszka i uderzyła kogoś w głowę. Rozległo się więcej śmiechów.

Maddy rozpromieniła się.

– Już wiem, co mi to przypomina.

– Co takiego? – Objął ją.

– Ostatnie dni w college’u. – Ułożyła się wygodnie w jego objęciach. – Zajęcia się skończyły i nie było powodu, żeby dłużej tam siedzieć, ale zostajesz razem z ludźmi, którzy stanowili tak wielką część twojego życia. Nagle zdajesz sobie sprawę, że nie masz powodu, żeby widywać ich codziennie. Wszystko w tobie skacze: od podniecenia, bo wreszcie, hura, szkoła się skończyła i można zacząć prawdziwe życie, do płaczu, bo, o mój Boże, nie będziesz już więcej codziennie widywać przyjaciół.

– Zmiany zawsze są trudne – powiedział cicho.

– Aha – westchnęła, ciesząc się, że nie wyjeżdża jutro razem z innymi.

Miała cały miesiąc, żeby pobyć z Joem, nim przyjedzie jego przyjaciel Derrick. Mnóstwo czasu, żeby popracować nad tym, co chciała mu powiedzieć, gdy tylko będą mieli obóz dla siebie. To był najlepszy moment, żeby przygotować grunt.

– Bardzo trudno jest powiedzieć do widzenia, ale czasem trzeba. Jeśli więzy są dość mocne, wszystkie obietnice, że będzie się utrzymywać kontakt, naprawdę się sprawdzają.

– Tak?

– Amy, Christine i mnie się udało. Trzy z czterech, niezły wynik.

– A co z czwartą współlokatorką?

– Ach, to Jane Redding.

– Ta z porannego programu? – odsunął się zaskoczony.

– Aha.

– Nigdy mi o tym nie mówiłaś. – Przysunął się do niej znowu i przytulił ją. – Więc co się z nią stało?

– Stała się bogata i sławna i straciłyśmy z nią kontakt.

O rety, pomyślała. To nie był najlepszy sposób, żeby przygotować grunt pod pytanie, co by powiedział, gdyby przyjęła propozycję Sylvii i pojawiła się w wiosennym katalogu.

– Ale nie musiało się tak stać. Mogłybyśmy nadal być blisko, gdyby Jane trochę się wysiliła.

– Związki na odległość są trudne. – Urwał. – Hm, nie wiem, czy zdecydowałbym się na taki.

Dlaczego to powiedział, zastanawiała się. A tak, Janice. Kobieta, z którą się spotykał, kiedy był jeszcze w wojsku. Ta, z którą chciał się ożenić, dopóki nie zrozumiał, że ona ceni karierę bardziej niż rodzinę. Właśnie przed takimi problemami staną z Joem, jeśli ona zdecyduje się na karierę i potem będzie musiała podróżować, żeby coś z tego wyszło, prawda?

Z Chaty Wodza dobiegł głos Carol przebijający się ponad innymi. Wołała, żeby się uciszyły. Maddy zerknęła w ich stronę. Siatka skrywała postaci w środku, ale widać było, że wznoszą toast. Tanie wino, papierowe kubeczki i obietnice.

Które z nich zostaną spełnione?

– Zawsze zastanawiałam się, czy tak samo jest z facetami, gdy muszą się żegnać?