Jak wieść idealne życie


I o niespokojnej nocy Maddy wstała dość wcześnie, żeby następnego ranka obejrzeć wschód słońca. Stała na balkonie, sącząc kawę, podczas gdy przed nią rozgrywał się świetlny spektakl: zaczął się od nieśmiałego rumieńca i wyrósł na prawdziwy pożar, dosłownie symfonię barw. Świt zawsze był jej ulubioną porą dnia, tak samo jak dla Amy Nieraz obie oglądały świt. Dla Maddy początek nowego dnia niósł nieskończenie wiele obietnic i radości. Dla Amy był to czas, gdy problemy dnia poprzedniego jeszcze spały.

Pamiętała, jak pewnego ranka Amy przyznała się szeptem, że kiedy była dzieckiem, wierzyła, iż jeśli będzie bardzo cicho i nie drgnie nawet, zło na świecie zapomni o tym, by się obudzić. Ta teoria zaintrygowała Maddy. Szkoda, że nigdy nie potrafiła dość długo być cicho i nieruchomo, aby to sprawdzić. A kto by mógł, kiedy na świecie jest tyle cudownych rzeczy do zrobienia i zobaczenia?

Ten poranek stanowił doskonały przykład. Czy mogła przegapić dreszczyk obserwowania początku nowego dnia? Górskie powietrze było takie rześkie, kiedy z ciepłego kubka, który trzymała w dłoniach, unosił się zapach kawy. Słońce wzniosło się wyżej, złocąc szczyty, podczas gdy dolinę nadal skrywał błękitny cień.

Ten widok obudził nigdy niegasnące pragnienie, aby uchwycić te barwy na płótnie.

Gdyby pozostała cicha i nieruchoma, to może napięcie w jej relacjach z Joem zapomniałoby się obudzić, ale być może przespałaby czekające na nią okazje. Christine miała rację, żeby wziąć sobie do serca radę Jane. Przyjechała tutaj, by zrobić coś, o czym zawsze marzyła. Jeśli to oznaczało życie obok nachmurzonego Joego, to zachowa spokój, odłoży emocje na obok i zachowa się jak profesjonalistka.

Już miała wrócić do mieszkania, kiedy ruch na drodze przyciągnął jej wzrok. Zerknęła na długie, błękitne cienie, które kłady się na szlak, i zobaczyła Joego biegnącego pod górę, w jej kierunku, szybko i miarowo. Pędził równym i szybkim krokiem. Serce zabiło jej szybciej.

Coś się stało?

Jej umysł przeskakiwał od jednej możliwości do drugiej: Mama dostała zawału, jedna z dziewcząt miała wypadek, wybuchł pożar w górach i trzeba się ewakuować. Albo Joe na nowo się wściekł i wybiegł, żeby znowu na nią nawrzeszczeć.

Już chciała popędzić po szlafrok, nim Joe wejdzie po schodach i zapuka do jej drzwi. Jednak gdy dotarł na płaski teren, skręcił ku ścieżce prowadzącej w dół i przebiegł tuż pod jej balkonem. Przebiegł! Prawie uderzyła się w czoło. Nie pędził do niej, po prostu biegał rano.

I podarował jej interesujący widok.

Mimo porannego chłodu zrobiło jej się ciepło, gdy obserwowała płynne ruchy jego mocnego ciała. Miał na sobie szarą bluzę z oderwanymi rękawami, w której mógł się popisać rzeźbą mięśni na ramionach. Zmrużyła oczy, patrząc na opaski na wielkich bicepsach. To były tatuaże? Potem jej wzrok zjechał poniżej szortów, na nogi. Rytm i siła każdego kroku sprawiły, że jej serce zaczęło bić do taktu.

Wtedy zauważyła opaskę na jego lewym kolanie i że porusza się, lekko utykając. Tam właśnie został postrzelony? W kolano? Myśl o jego cierpieniu, o tym, co musiał przejść, sprawiała jej ból do chwili, gdy ją minął, a Maddy aż zamrugała na ten spektakularny widok. Szorty były dość obcisłe, by widziała, jak pracują mięśnie jego pośladków. Pochyliła się do przodu, żeby lepiej się przyjrzeć.

„Przestań! – zbeształa się w myślach. – Pożerasz faceta wzrokiem!”.

„Tak, ale tylko popatrz! – sprzeczała się ze sobą, pochylając się nad murkiem. – Jest śliczny. Ten facet jest śliczny!”.

Dotarł do końca szlaku i zaczął zbiegać w dół, przez co musiała się wychylić jeszcze bardziej. Wyciągnęła szyję i przechyliła głowę.

W powietrzu eksplodowało głośne dzwonienie. Wrony zerwały się z osik z trzepotem czarnych skrzydeł. Maddy podskoczyła, aż wypuściła kubek z kawą, a potem prawie wypadła z balkonu, kiedy go łapała. Z sercem łopoczącym jak u przerażonego królika cofnęła się w głąb tarasu.

„Co to do diabła było?”. Przycisnęła pusty już kubek do piersi. Spojrzała w dół na obóz i zobaczyła Carol odchodzącą od wielkiego dzwonu zwieszonego na słupie pośrodku placu. Zakłopotana Maddy zaśmiała się do siebie. Pobudka. „Pora wstać, obozowiczki. Czas zacząć wspaniały dzień”.


Postanowiła odpuścić sobie kolejne sztywne spotkanie z Joem i na śniadanie zjadła batonik muesli, który odkryła w głębinach torebki. Potem zeszła piętro niżej, żeby po raz pierwszy przyjrzeć się dobrze sali do zajęć plastycznych. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Promienie słońca wlewały się przez szpary solidnych, drewnianych okiennic, które zamknięto na zimę. Włączyła przycisk i kilka gołych żarówek nad głową ożyło. Niewiele to dało, ale dość, by oświetlić kilka zakurzonych składanych stołów i stos metalowych krzeseł w kącie.

Starała się nie myśleć o pająkach i innym robactwie.

I wtedy spojrzała na szafki, które zastawiały ścianę po prawej stronie od sufitu do podłogi. Zmarszczyła nos, gdy poczuła zapach jak z babcinego strychu, podeszła do nich i otworzyła dwoje drzwi. Znowu rozległ się zgrzyt zawiasów.

Dech jej zaparło, gdy zobaczyła ukryte tam skarby. Dla kogoś innego mogło to wyglądać jak masa zbytecznych, do połowy zużytych artykułów plastycznych, które tylko jeden krok dzielił od kosza na śmieci, ale dla niej to była jaskinia Ali Baby.

Z zapałem podwinęła rękawy poplamionej farbą męskiej koszuli, którą zawiązała w talii nad dżinsami przetartymi na kolanach. Koszulę podkradła z garderoby Nigela z czasów „przed Maddy”, ponieważ szybko uznała białe koszule za zbyt nudne nawet dla księgowego. Za to doskonale nadawały się jako strój do malowania i przypominały jej o pierwszych latach ich małżeństwa, kiedy był jeszcze zdrowy i szerszy w ramionach od niej.

Godzinę później zawartość szafek leżała rozłożona na najbliższym stole niczym ranni po bitwie żołnierze, którzy przeżyli poprzednie letnie obozy. Ze szmatką w ręku kołysała biodrami w tył i przód i na cały głos śpiewała rockową piosenkę; fałszowała jak diabli, ale nie przeszkadzało jej, że torturuje własne uszy.

– No, no, nie marnujesz czasu – stwierdziła Sandy.

Maddy obróciła się gwałtownie i zobaczyła w drzwiach Sandy oraz Carol. Zaśmiała się zakłopotana, bo przyłapano ją na śpiewaniu i tańczeniu ze szmatką w ręku.

– Przepraszam, przestraszyłyście mnie.

– Brakowało cię na śniadaniu. – Carol podeszła bliżej.

– Chciałam jak najszybciej wziąć się do roboty. – Maddy wzruszyła ramionami.

– Dobra, zajmij się porządkowaniem rzeczy, a my zaczniemy od sprzątnięcia pajęczyn – poleciła Carol. – Najpierw jednak przyda nam się więcej światła.

Maddy wróciła do swoich zajęć, a dziewczyny wyszły na zewnątrz, żeby otworzyć wszystkie odchylane do góry okiennice. Nim wróciły do środka, światło słoneczne i świeże powietrze wypełniły salę.

– Czy to moja wyobraźnia, czy Joe zachowywał się trochę dziwnie przy śniadaniu? – rzuciła Sandy, biorąc miotłę.

– Trochę? – powtórzyła Carol.

Maddy zamarła, słysząc ich słowa. Przy zlewie Carol nalewała do wiadra wody z mydlinami.

– Moim zdaniem zachowuje się strasznie dziwnie już od wczorajszej kolacji. Dziś rano był po prostu opryskliwy.

– No właśnie. W zeszłym roku był trochę ostry, ale też zabawny. Kiedy się z nim droczyłyśmy, odpowiadał tym samym. W tym roku… – Sandy pokręciła głową. – Zupełnie jakby z jakiegoś powodu chodził wściekły, ale nie chciał tego okazywać.

– Jedyne wyjaśnienie, jakie mi przychodzi do głowy, to fakt, że w zeszłym roku myślał, że praca w obozie to tymczasowe rozwiązanie, na czas zwolnienia lekarskiego. – Carol zaatakowała stoły mokrą szmatą. – Może przygnębiło go odejście z komandosów.

– Nie musi się zachowywać, jakby praca tutaj była dożywotnim wyrokiem. – Sandy wymiotła kurz za próg.

– Powinnyśmy wymyślić coś, żeby poprawić mu humor.

– Wiem. – Sandy wyszczerzyła zęby. – Mecz. Dziś po kolacji. Maddy, zagrasz?

– Ja i sport? – Zaśmiała się, szukając sposobu, żeby zręcznie się wymigać. Zaproszenie Joego na mecz razem z nią na pewno nie poprawi mu humoru. – Obawiam się, że to kiepski pomysł.

– Daj spokój – przymilała się Sandy. – Chyba nie może być aż tak źle?

– Nie ma dość słów w języku angielskim, żeby określić, jak fatalna jestem w sporcie.

– Serio? – Sandy rozpromieniła się. – Super. Damy cię do drużyny Joego. Będziesz jego utrudnieniem.

– Nie, czekaj. – Carol wyżęła szmatę. – Niech to będzie prawdziwe wyzwanie. Joe lubi wyzwania, nie?

– Co ci chodzi po głowie? – Sandy wróciła do zamiatania.

– Joe i geriatria przeciwko reszcie.

– Geriatria? – zaśmiała się Sandy.

– No wiesz. – Carol przeszła do następnego stołu. – Harold, Mama, personel kuchenny.

– A Maddy?

– Też idzie do zespołu Joego. Nie, żebyś była staruszką – dodała szybko Carol.

– Nie, ja tylko jestem utrudnieniem. – Maddy starała się uśmiechnąć.

– Zmiażdżymy ich! – Sandy wyszczerzyła zęby.

– A przynajmniej go rozśmieszymy.

Maddy już chciała zaprotestować, ale ich entuzjazm zagłuszył jej słowa. Kiedy zabrzmiał dzwon na lunch, czuła się rozdarta między paniką a przygnębieniem.

Sandy i Carol ruszyły do drzwi, nadal planując wieczór. Ponieważ Maddy nie dołączyła do nich, Carol się odwróciła.

– Nie idziesz?

– Mam mnóstwo roboty. Możecie mi coś przynieść?

– Jasne – zgodziła się Carol i obie ruszyły ścieżką. Maddy zmarszczyła czoło. Co ma zrobić?

Rozdział 6

Podarunek w postaci dobrych chęci często jest ciężarem dla obdarowanego.

Jak wieść idealne życie


Rety, przechodzi samego siebie – burknęła Sandy, kiedy drzwi do jadalni zamknęły się z hukiem za Joem.

Przez wielkie okna w bocznych ścianach widać było, jak schodzi po drewnianych schodach i rusza nad rzekę.

Maddy walczyła z wyrzutami sumienia, gdy patrzyła, jak wychodzi. Już to, że się do niej nie odzywał, było dość trudne, a jak mogła ignorować fakt, że jej obecność wyraźnie go denerwowała? Nie mogła omijać każdego posiłku. Przez całą kolację siedział cicho, podczas gdy koordynatorki i Mama Fraser planowały następny dzień. Zebrali się przy długim stole stojącym najbliżej wielkiego, kamiennego kominka, pośród morza innych stołów, które niedługo rozbrzmiewać będą głosami obozowiczów.

Jednak ich ożywione rozmowy zgasły, gdy posiłek dobiegł końca i Carol zaproponowała mecz. Joe po prostu wstał, stwierdził, że ma do naprawy kajak, i wyszedł.

– Masz rację – powiedziała do kierowniczki Dana. – Coś go gryzie.

– Ale co? – zastanawiała się Bobbi. – Nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że przygnębiła go praca w obozie na stałe. Jak do diabła mogłoby to kogokolwiek przygnębić?

Spojrzała na rustykalnie stylizowaną jadalnię z belkowym sufitem. Na kolumnach i belkach wyrzeźbiono indiańskie wzory. Wieloletni dym z palonego drewna na stałe przesiąknął powietrze.

– Mieszkanie tu przez cały rok musi być najwspanialszą pracą na świecie!

– Dla nas tak – odparła Carol, rzucając nerwowe spojrzenie matce Joego. – Ale może nie dla niego.

– Właściwie to Bobbi ma rację – wyrwała się Sandy. Blond włosy miała jak zwykle spięte w wesoły kucyk. – Może chodzi o coś innego.

– Może to coś osobistego, na przykład kłopoty sercowe. – Bobbi zwróciła się do Mamy. – Spotyka się z kimś?

– Oprzytomniej, kobieto! – zbeształa ją Sandy, nim Mama zdążyła odpowiedzieć. – Mężczyźni, którzy wyglądają jak Joe, nie mają kłopotów z randkami.

– Nie wiadomo. – Bobbi skrzywiła się. – Tylko dlatego, że wygląda jak… no wiesz…

– Jak ciasteczko? – podsunęła z westchnieniem Leah.

– Dziewczyny, błagam. – Carol zarumieniła się. – Tutaj siedzi jego matka.

– Nie przeszkadzajcie sobie – zachichotała Mama. – Jestem dumna, że inne kobiety uważają mojego syna za seksownego. Ale Bobbi ma rację. To, że jest… jak go nazwałaś? Cukiereczek?

– Ciasteczko – zaśmiała się Leah.

Maddy sprzeczałaby się, czy rzeczywiście zasługuje na takie słodkie określenie, patrząc, jak zachowywał się wobec niej przez ostatnie półtora dnia.

– Cóż, w każdym razie to nie oznacza, że nigdy nie miał kłopotów sercowych – wyjaśniła Mama.

– Więc o to chodzi? – Sandy zmarszczyła brwi. – Jakaś kobieta go załatwiła?

– Proszę podać jej nazwisko! – Bobbi nachmurzyła się. – Zajmiemy się nią.

– Dziewczęta! – Mama podniosła rękę. – Tylko mówię, że istnieje taka możliwość.

– A to znaczy, że nie możemy nic zrobić, żeby go rozweselić – Carol westchnęła zrezygnowana.