Mieszkania w blokach są nieszczęściem dla zdrajców.

No dobra, Misiu, nie jestem w dobrym stanie… Co ja chciałam powiedzieć?… Jak trzymam ręce w górze to mniej boli…

O tak, tak niedawno to wszystko, tańczyłam przed lustrem, spódnicę opuściłam na biodra, goły brzuch – ale wciągnęłam – gołe piersi – ręce podniesione – wyglądałam rewelacyjnie, kręciłam tymi biodrami, a ty, wydawało mi się, patrzysz z zachwytem. Boże… nie wytrzymam tego… z pierdolonym zachwytem – niski ton głosu – chodź już do mnie, nie męcz mnie tak… chodź już…

Taki seksowny ton faceta, któremu już stoi i który nie chce czekać… Bo oczywiście kocha i pożąda. A ja, idiotka, z tymi gołymi cyckami, z uśmiechem – czułam się tak pewnie, tak bezpiecznie… Nigdy tego nie robiłam… Nie śmiałabym wcześniej robić takich rzeczy…

No, może tatuś nie byłby zadowolony. Czy tatuś byłby zadowolony, że córeczka świeci gołymi cyckami przed obcym w końcu facetem?

Wtedy też były tańce… karnawał…

– Karnawał!- odkrywczo ktoś powiedział.

– To może u nas? – Ty przytuliłeś mnie w pasie. OK. Może u nas.

Po tym spotkaniu w naszym domu dostałam szału. Jeszcze oczywiście nic nie wiedziałam, ale jeśli gość w moim domu nie odzywa się do mnie przez siedem godzin, a jest osiem osób raptem, to czy myślałeś, że ja lego nie zauważę?

Tańczył ze mną cały czas, a kiedy poszłam odgrzać chińskie jedzenie, odwróciłam się – zobaczyłam o tu, w szybach, jak ona się podnosi i natychmiast podchodzi do niego, i jak on obejmuje ją- czekała na ten moment.

Boże, przecież nie będę idiotką. Przecież człowiek, z którym żyję, ma prawo tańczyć z kim chce, przecież nie będę robić awantury, przecież nie posiadam go na własność, przecież muszę zachowywać się godnie, przecież muszę zająć się sobą, a nie śledzić go, nie kontrolować, nie sprawdzać, nie pilnować!

Mieszałam żarcie – to nie jest miłość, pomyślałam. Przecież jesteś człowiekiem wolnym! Miłość to zaufanie do drugiej osoby – tak mówiłeś! Przecież wiem, że mnie nie zranisz. Przecież mówiłeś – wiem, na pewno wiem, że cię nigdy nie skrzywdzę. Będziemy żyli przez pięćdziesiąt sześć lal.

Ale jak weszłam z jedzeniem, to już siedziała pod kominkiem, jakby nigdy dupy z tamtego miejsca nie podniosła. Siedziała z tymi włosami jak glut.

A o drugiej w nocy: do widzenia, do widzenia, sralis mazgalis, jak było miło, naprawdę, do zobaczenia, ble ble ble… trzeba to koniecznie powtórzyć… Trzeba to koniecznie powtórzyć!!!

Szlag mnie trafił.

– Nie obrażaj mojej inteligencji – wrzeszczałam. – Wiem, że będziesz robił, co chcesz, ale nie życzę sobie widzieć jej więcej w moim domu!

– Ale dlaczego? To taka miła kobitka.

– Przecież nie będę cię kontrolować! Nie będę cię śledzić! Możesz robić co chcesz, to… Ale nigdy jej nie zapraszałam, zawsze przychodziła na doczepkę do towarzystwa, nigdy z mężem…

A ty:

– Och wiesz jak go praca wciąga… On nigdy nie ma czasu…

– Ale ja nie chcę jej więcej w moim domu! A ty nagle zrozumiałeś:

– Kochana, kochana, wiesz, że jesteś dla mnie najważniejsza, przysięgam ci, że nigdy już ona do tego domu nie wejdzie, chyba że zmienisz zdanie. To nie ona jest ważna, tylko ty, jak możesz w ogóle tak myśleć, przecież ty jesteś moja, tylko ty, już zawsze… Nie psuj lego, co jest między nami, kochana… Nie pamiętasz, że umówiliśmy się na pięćdziesiąt sześć lat?

Pamiętam…

To co to ja miałam zrobić?

A pamiętasz, jak kiedyś się obudziłam nad ranem i otworzyłam oczy. W sypialni już nie było ciemno i jeszcze nie było jasno. W tej szarości napotkałam twój wzrok i uśmiechnąłeś się do mnie.

– Patrzę na ciebie – powiedziałeś. – Jak śpisz. Żal mi czasu, kiedy jesteś obok… Patrzę na ciebie…

A teraz ja widzę rzeczy, które nie są…

Szklanka to nie jest szklanka, stół nie jest stół… co napisał Herbert o stole? To było ważne… Przypomnę sobie… Nie chcę sobie przypominać. Pieprzyć Herberta.

Nie wiem, dlaczego mam się w tym wszystkim babrać. Należy brać życie, takie jakie jest. Nie czepiaj się przeszłości – jest martwa. Cohen wylądował w klasztorze buddystów i żyje tam od dwóch lat. W prawdziwym poznaniu siebie tkwi wolność, miłość i niezależność – tak mówiłeś.

A ja mam nowe zmarszczki koło oczu… Mam nowe zmarszczki. Jaka szkoda. lulaj mi się takie coś zrobiło… Nie miałam tego. Skórka jak z Biurka. Chociaż właściwie mnie to gówno obchodzi. Prawdziwe dbanie o siebie nie polega na wklepywaniu kremów… Ale tutaj tego nie miałam. Mam nadzieję, że mi się nie zrobi taki małpi pyszczek, obwisłe policzki, zacięte usta – taki małpi pyszczek zdradzanych kobiet…

A może mi się zrobi. Nic mnie to nie obchodzi.

Ja? Ja mam paranoję?

Ostatki. Sratki. Telefon, ostatki! Oczywiście pójdziemy. Oczywiście, jakżeby inaczej.

Podjeżdżamy.

Czerwonego mercedesa nie ma. Oddycham.

Ale krótko, bo ona siedzi.

– O, niektórzy mężowie nawet w ostatki ciężko pracują- zauważył mój mąż.

– Ha, ha – Ola, co za imię, obłe jakieś Ooola, Ola się śmieje skrzekliwie – jak mężczyzna nie ma grubego między nogami… portfela, to co z niego za mężczyzna, ha, ha, ha.

No doprawdy, ha, ha, ha. Ale śmieszne. Boki zrywać.

Witamy, witamy. Drinki, soczki, sroczki, sałatki, złote myśli.

– Mąż powinien bardziej uważać na żonę.

– Albo żona na męża, ha, ha, ha – skrzekliwe. – Nigdy nic nie wiadomo.

Ano, nie wiadomo.

A propos, ktoś rzuca: A jedna pani, jak zastała męża z inną panią, to wykazała klasę i powiedziała spokojnie: „proszę się ubrać, zrobię kawę i czekam na państwa w salonie.” Zrobiła kawę, pomodliła się w duchu i dalej spokojnie: „Wydaje mi się, że powinniśmy o tym porozmawiać – tu zwróciła się do obcej – mam wrażenie, że obie jesteśmy oszukiwane.”

Mąż milczał jak grób, a panienka z akcentem warsiaskim powiedziała: „No to chiba niech pani mówi za siebie, no bo ja to wiedziałam, że jest żonaty”

No i co, no i co? No i pstro…

Pamiętasz, jak wszyscy oczekiwali końca tej historii? No i nic.

A ty na to:

– A bo głupi był. Ja to bym się podniósł i powiedział: „Kochanie, to nie ja”. Uwierzyłabyś prawda? Wszyscy gruchnęli śmiechem, najbardziej skrzeeząco Ola i mówi do mnie, specjalnie do mnie: – No i co, no i co?

A ja wtedy patrzę jej prosto w oczy i mówię:

– Zastaję swojego męża in flagranti i mówię do niego: cześć kochanie, zapłać pani, kolacja na stole. Towarzystwo: hi, hi, ha, ha…

Całkiem miły wieczór poza tym.

Ola rajstopki zdjęła, bo pękły, spódnica rozpięta po uda, uda krótkie, ale za to całe w popękanych naczyńkach i wisi na moim mężu znowu.

A on zadowolony. A j a nic.

Wracamy do domu, ja prowadzę, a ty mi nagle, kurwa, jakie ja mam prawo, żeby ludziom przykrości robić? Czy ona ci coś zrobiła?

Czy ona mi coś zrobiła?

Wchodzimy do domu, a ja nie wiem, gdzie ja jestem.

– Przecież to były żarty, a ty tak na poważnie. Poczucie humoru ci nawala. Takim tonem do niej.

– On do mnie tak mówi.

Szlag mnie trafił, wypadam z domu, rzucam się do samochodu, włączam silnik, dwójka huczy…

Za bardzo to się nie najeździłam, bo zaraz na głównej gliny stały i mnie zatrzymały. Wściekła byłam jak sto dwadzieścia.

– Dowód – mówi mi facet. Wyciągam dowód osobisty i podaję. Spojrzał na mnie dziwnie i warczy: – Rejestracyjny.

Podaję. – Od kiedy się jeździ na światłach? – warczy. Kurde, skąd ja mam to wiedzieć?

– Od kiedy założyli.

– Od pierwszego listopada – syczy – do pierwszego marca. A w dodatku jest noc, czy pani nie widzi, że pani nie ma świateł?

No i tu niestety przesadził. A skąd ja do cholery mam wiedzieć, że nie mam świateł, jak ja jestem w środku, a światła na zewnątrz?

Nawet mi mandatu nie dał…

Wróciłam do domu, czekałeś na mnie, czajnik szumiał.

– Co ty wyprawiasz? Wiesz, jak jest późno? – Ty wracasz przecież jeszcze później.

– Ale ja pracuję – mówisz. – Co się z tobą dzieje? No właśnie, skąd mam wiedzieć, jak jestem w środku?

Paranoja ciemnoniebieska z odcieniem…

OK, Misiu, pomyślałam. Nie jestem w dobrym stanie. Trzy psy w tym jedna suka z cieczką- no, wyobraź sobie, jaka to jest zabawa. Jeden, ten duży wilczur – w ogrodzie. W ogrodzie, to dużo powiedziane – śpiewa pod drzwiami wejściowymi, drzazgi lecą, beton wyświecony, odciągnąć go nie można, suka w przedsionku głównie zajęta zeżeraniem butów, bo się zapomniało wynieść parę razy, w przedpokoju Azor zanosi tęskne „daj dupci”, waląc łapami po terakocie.

Żeby wyjść z domu musisz odciągnąć Azora, wnieść buty do sionki – jeśli przypadkiem nie zapomniałaś ich wcześniej wynieść – ubrać się, suka kwiczy i stara się polizać cię po wszystkim, Kuba wali całym ciałem w drzwi wejściowe, przeczuwając otwarcie śluzy, ubierasz się szybko, walcząc z namolną suką. uchylasz drzwi – najpierw wsadzasz kolano, Kuba, mimo że waży czterdzieści pięć kilo, zamienia się w węża i na wysokości łydek próbuje się wcisnąć w szparę, z kolanem wysuniętym do przodu dajesz mu odpór, już w progu odwracasz się szybko i przekręcasz klucz w drzwiach do przedpokoju. Azor wariuje po stronie domu, Kuba wariuje po stronie ogrodu, zamykasz z hukiem drzwi, olbrzymie łapy depczą cię po stopach, owłosione cielsko ociera się o uda, napiera – a nuż…

Wsiadam do samochodu spocona, psiakrew, a szosa oblodzona…

Jak ona wchodziła do mojego domu?! Nie będę o tym myśleć.

Nie chcę o tym myśleć.

Dobrze. Więc… co ja chciałam powiedzieć… Her bata… Lubię herbatę. To najbardziej wykwintny trunek… Yunnan – ale musi być numer plantacji. I świeża. Parzona w szklance, cienkiej, przezroczystej, zalewana. Fusy podnoszą się do jednej trzeciej wysokości szklanki – och, masz więzienne upodobania – słyszę. Mam. Tak, taka herbata jest niezła… Ale nie śpię po niej…

Sen… Jeszcze czego…

Śniło mi się, że umieram.

Moje płuca są unieruchomione, nic nie mogę zrobić. Czarne koty wchodzą przez okno, oczywiście noc, zawsze mi się śni noc, ciemność, bagnista nieprzebrana ciemność, oddychające pulsujące bagno i ja bez oddechu. Ktoś do mnie podbiega i ciągnie do szpitala, który jest tuż- tuż. Po obu stronach drogi w bąbelkowym bagnie stoją lustra – idę bardzo wolno, prowadzona pod ręce, nie mam siły, ponieważ moje płuca nie pracują.

W każdym następnym lustrze jestem już inna, coraz bardziej blada, coraz szczuplejsza, oczy mam coraz większe i większe, a kości policzkowe coraz bardziej wyraziste, w ostatnim lustrze to już niemalże przebijają skórę. Fioletowe obwódki warg pęcznieją- ja wiem, że to koniec.

Sala operacyjna jest oświetlona małymi przytulnymi lampkami, zielone brydżowe sukna przykrywają chorych z otwartymi brzuchami, kolorowe półprzezroczystoczerwone jelita zwinięte w kłęby leżą. w zieleni tak naturalnie i beztrosko.

Nie mogę lam wejść. Tam są żywi, ja umieram. Muszę choć raz jeszcze odetchnąć, a duszę się i wiem, że to niemożliwe, i wiem, że po tym jednym jedynym maleńkim oddechu wszystko się zmieni – i nie mogę tego zrobić – a lekarze przywiązują mnie pasami do wózka na korytarzu.

Śmierć pojawia się nagle – i nagła jasność umysłu: jeden jedyny raz muszę wziąć sobie powietrze, żeby zdążyć powiedzieć – niech będzie tak jak chcesz – i mogę umrzeć. Niech się dzieje wola twoja.

I wtedy pasy na moment puszczają – zdążyłam. I umarłam. I wiedziałam, że umarłam. Że wszystko się skończyło. Ze wszystko trwa. Ze skoro wiem, to zaledwie początek.

Budzę się, siadam na łóżku. Serce wali jak oszalałe.

– Co robisz? – odwracasz się w moją stronę, półprzytomny, z czwartku na piątek przestępnego roku. – Miałam taki okropny sen, śniło mi się…

– Daj spokój, jest wpół do trzeciej, śpij, ja też mam prawo spać o tej porze.

No i co… no, masz prawo…

A jeszcze wtedy nie wiedziałam, że… Nic nie wiedziałam.

Nawet nie podejrzewałam, że… Niczego.

Nic. Przecież cały dzień ciężko pracowałeś, przecież nie mogłam wiedzieć, że wypagerowałeś ją, że była w moim domu, że rozkładała nogi w moim łóżku!!!

Owszem, jak wróciłam – byłeś lekko niespokojny: stłukłem cukiernicę, tam, cholera, taki bałagan! Pomyślałam głupia, że jest mu przykro, mój prezent imieninowy…

A w sobotę ten sąsiad.

– Dlaczego nie otwierałaś drzwi? – pyta. Mnie pyta.

– Kiedy? – ja pytam.

I jeszcze nic, jeszcze nie chwytam, jeszcze wiem, że to po prostu paranoja, nie rozumiem, o czym mówi.

– Byłem wczoraj – a ty, mój mąż, siny siedzisz i nic nie mówisz. – Byłem wczoraj – sąsiad tłumaczy – przyniosłem te książki, ale tylko czerwony mercedes stał pod bramą i nikt nie otwierał…

Ja robię herbatę dla siebie – taką jak lubię – dla nich kawę i nagle dociera do mnie, o co pyta: dlaczego nie otwierałam, a byłam cały dzień w pracowni – tylko ty byłeś w domu – i dalej nie rozumiem, co robił czerwony mercedes pod moim domem.