Miał ochotę spytać, czy i ten dzień przyniósł jej rozczarowanie, ale przecież nie wypadało.

Ukradkiem spoglądał na jej dłonie, widoczne na tle nieba. Były takie delikatne, naturalne jak u dziecka. W ogóle Matylda była pozbawiona wszelkiej sztuczności. Każdy jej ruch i ton głosu był prawdziwą przyjemnością dla oka i ucha.

A Emil tego nie docenił.

Właściwie Alvar był mu za to wdzięczny.

– Dawno mi tak nie smakował posiłek – westchnął, kiedy skończył jeść.

Chciał zapytać Matyldę o tak wiele spraw, ale uznał, że to może poczekać. Byli oboje zbyt zmęczeni.

Alvar przygotował jej legowisko w trawie i sprawdził, czy dokładnie otuliła się peleryną.

Później sam zawinął się w wojskowy płaszcz, sztywny od brudu, i życzył jej dobrej nocy.

– Dobranoc – powiedziała Matylda. – I dziękuję.

Zasnęła prawie natychmiast, ale Alvar jeszcze przez chwilę czuwał. Jego ciało reagowało na bliskość tej pociągającej kobiety.

Niepokój ustał dopiero, gdy śmiertelnie zmęczony zapadł w sen.

ROZDZIAŁ X

– Do diabła! – klął Emil, kiedy dojechali do Hult. – Do diabła!

– Mógłbyś się zdobyć na większą oryginalność! – powiedziała matka z przekąsem. – Moim zdaniem ucieczka tej gęsi ma swoje dobre strony. Nareszcie będziemy mieć dwór dla siebie.

– Nie obchodzi mnie Matylda, lecz skarb, który zabrała ze sobą! Przecież już umówiliśmy się z kupcem. Co mu teraz powiemy?

– Jutro, jak tylko wstanie świt, ruszymy w pogoń za nimi! Ale dla Matyldy drzwi tego domu pozostaną odtąd zamknięte raz na zawsze. Wspólnie postaramy się o to, Emilu, by jej noga tu więcej nie postała!

W głosie matki pobrzmiewał agresywny ton.

– Nie obawiaj się – rzekł. – Możesz mi zaufać. Niech no tylko ten kapitan, który Bóg raczy wiedzieć, skąd się wziął, odda skarb! Potem zabiję ich oboje.

– Bardzo cię proszę, uczyń to dyskretnie – upominała go matka. – Nie byłoby nam na rękę, gdyby władze zaczęły tu węszyć.

– A co z dzieciakami?

– Nie jestem ich matką, nie jestem za nie odpowiedzialna.

– A jeśli tu przyjdą?

– Nie ma obawy – rzekła sucho. – Wyrzuciłam je na zbity pysk. W Danii po gościńcach włóczy się mnóstwo smarkaczy, więc dwoje więcej czy mniej, jakaż to różnica? Myślę, że nie przetrzymają zimy.

– No, a Bror?

– Jest umierający. Takie przynajmniej ostatnio dotarły do mnie wieści. Zresztą to właśnie kapitan powiedział o tym mojemu stangretowi.

– Doskonale. W takim razie nie powinniśmy mieć kłopotów!

– Przydałoby się tylko trochę pieniędzy. Muszę odświeżyć swoją garderobę.

– Nie licz na razie, mamo, na przesadną ekstrawagancję – powiedział Emil. – Najpierw muszę spłacić długi, bo inaczej stracimy dwór.

Matka poderwała się z miejsca i obrzuciła go wymówkami:

– Jak ty się prowadziłeś, kiedy nas tu nie było? Gdy dziś jechaliśmy przez miasto, słyszałam, że ludzie śmieją się z nas pogardliwie. Jakby uważali nas za gorszych od siebie. Emilu, swą lekkomyślnością naraziłeś na szwank moje dobre imię.

Przerwał jej ze złością:

– Doskonale wiesz, mamo, że nigdy nie cieszyłaś się dobrą opinią. Myślę, że powinnaś być wdzięczna Nilsowi Broderssonowi za to, że ożenił się z tobą. Gdyby nie on, znalazłabyś się wtedy w Landskronie w wielkich tarapatach.

Wymierzyła mu siarczysty policzek.

– Tutaj otacza mnie szacunek i nie życzę sobie, by ktoś szargał moje dobre imię!

Emil pobladł i wysyczał przez zaciśnięte zęby:

– Dosyć wycierpiałem w dzieciństwie. W Landskronie nikt nie nazywał mnie inaczej jak synem „oficerskiego materaca”. Vivian miała charakter podobny do ciebie. Potrafiła być twarda i złośliwa. Nie przejmowała się więc tak bardzo ludzkim gadaniem. Ale też nie słyszała tyle co ja, chłopak.

Matka patrzyła szeroko otwartymi oczami i z trudem łapała oddech.

– „Oficerski materac”? Na pewno sam to wymyśliłeś!

– Niestety, nie ja – odrzekł chłodno. – Spytaj o to kogokolwiek z Landskrony. Zresztą w Hälsingborgu również jesteś znana. Na wspomnienie twego nazwiska ludzie z trudem powstrzymują się od śmiechu.

Zrazu oniemiała, a potem zaniosła się przeraźliwym płaczem. Ciskała poduszkami, tłukła wazony i wszystko, co nawinęło się jej pod rękę.

– Przeklęte plotkary! – wykrzykiwała.

W końcu Emil powstrzymał ją, chwytając brutalnie za nadgarstki.

– Uspokój się! O co właściwie się kłócimy? Teraz, kiedy Vivian nie żyje, mamy już tylko siebie.

Minęło trochę Czasu, nim matka odzyskała równowagę.

– Masz rację – przyznała w końcu. – Znajdź ten naszyjnik, Emilu. On rozwiąże wszystkie nasze problemy. A wtedy niech sobie te plotkary gadają, co im ślina na język przyniesie. Zazdrośnice!

Emil stał przez chwilę, zatopiony w myślach.

– Dajesz wiarę tym głupotom, mamo, że nad skarbem ciąży przekleństwo? – spytał z tłumionym uśmiechem.

– Bzdura. Niby dlaczego?

– Mnie również wydaje się to pozbawione sensu, chociaż Matylda powiedziała…

– Matylda? – Matka Emila wymówiła imię synowej tak, że zabrzmiało niczym smagnięcie batem. – Chyba nie zamierzasz słuchać tego, co wymyśliła ta histeryczka.

– Oczywiście, że nie! Wiem, że to zwykłe przesądy.

– Pewnie, pamiętam jej paplaninę o tym, że ten skarb sprowadza śmierć… na wszystkich. Tymczasem Vivian miała po prostu atak krupu. A Nils i mój stangret zwyczajnie zaprószyli ogień. Zostawili zapaloną świecę na nocnym stoliku. Takie wypadki się zdarzają i nie ma w tym nic nadzwyczajnego.

Żadne z nich jednak nie wiedziało o przeżyciach Brora i Alvara. Może gdyby je znali, inaczej spojrzeliby na sprawę. Chociaż to wcale nie jest takie pewne. Ich zachłanność była tak wielka, że ignorowali wszelkie niebezpieczeństwa, które stały im na drodze do bogactwa.

– Właściwie jeszcze nigdy na własne oczy nie widziałam tego skarbu – odezwała się matka z pretensją w głosie. – Najpierw Vivian ukryła go w swojej szafie, a potem, kiedy jechaliśmy do Danii, pozwoliłam zaopiekować się nim Nilsowi.

– A właśnie! Dlaczego go wzięliście? Nawet nie raczyliście mnie poinformować o swych planach. Szukałem go jak głupiec.

– Przecież ten skarb należy się mnie. To chyba oczywiste. Ty jesteś jeszcze dzieckiem.

– Dzieckiem? Nazywasz mnie dzieckiem?

– No, poniekąd. Zresztą podróż mieliśmy okropną. Bez przerwy oglądałam się dokoła, bo wydawało mi się, że ktoś się czai w pobliżu.

Emil roześmiał się pogardliwie,

– A więc i ty na stare lata stałaś się przesądna.

– Ależ skąd – odpowiedziała chłodno. – Nie powiem, miły jesteś, „na stare lata”! Co do podróży jednak, to wszyscy odnosili takie wrażenie. Nawet te smarkacze, które ku mojemu utrapieniu ciągnęliśmy ze sobą! Ale może rzeczywiście powóz, którym jechaliśmy, nie był najwygodniejszy. W każdym razie w drodze towarzyszył nam podły nastrój.

– A cóż w tym dziwnego? Dzieciaki właściwie nigdy nas nie zaakceptowały.

– Najgorszy był Bror. Jestem pewna, że to pod jego wpływem ogarnęło nas wszystkich takie przygnębienie. Kiedy zajechaliśmy na miejsce, miałam tyle pracy z urządzeniem dworu, że całkiem zapomniałam o skarbie. Zresztą Nils zamknął go w tej wielkiej barokowej szafie, wiesz której. Tego wieczoru, kiedy postanowił go obejrzeć, byłam u znajomej… I puścił z dymem cały dom, stary dziwak. Zaczynała mu już dokuczać skleroza. Pewnie zasnął przy zapalonej świecy.

– No, a potem skarb zniknął razem z Brorem. Czy to wtedy wyrzuciłaś dzieciaki z domu?

– Tak, a cóż miałam z nimi robić? Nils nie żył, a to przecież on, nie ja, upierał się, by je zabrać do Danii. Następnego dnia po pożarze te smarkacze grymasiły przy śniadaniu. Nie wytrzymałam i pokazałam im drzwi. Podobno po paru godzinach, jak donieśli mi służący, Bror wrócił po nie, ale było już za późno. Do diabła z całą tą trójką!

Emil długo milczał, jakby coś rozważał. W końcu rzekł:

– Musimy znaleźć Matyldę i tego bezczelnego kapitana. Odnoszę wrażenie, że ten drogocenny klejnot przez cały czas sobie z nas drwi. To irytujące!

– Nigdy go nie widziałam. Czy to ładny naszyjnik? Jak wygląda?

– Jest piękny! Masywny, ze szczerego złota, ze zdobieniami i wart jest fortunę.

– Jutro zwołamy służbę, wybierzemy tych najbardziej zaufanych i skoro świt ruszymy za zbiegami. Nie sądzę, by zdołali daleko uciec.

Emil zastanawiał się, komu spośród służących może ufać. Nie naliczył takich wielu. Większość nadal uwielbiała jego beznadziejną żonę.

Bardzo go to rozgniewało.

ROZDZIAŁ XI

Chłopiec leciutko potrząsnął siostrzyczkę za ramię.

– Wstawaj, Beda! Musimy iść do Matyldy.

Ale dziewczynka nadal leżała na trawie.

– Nie chcę już dalej iść. Bolą mnie nogi. Jestem głodna!

Herman, pięcioletni chłopiec, patrzył na nią bezradny. Był tak jak siostra zmęczony i głodny.

– Musimy iść – powtarzał jednak z uporem.

Dziewczynka usiadła. Tarła rączką zapłakane oczy.

– To tak daleko. Idziemy i idziemy… Gdzie teraz jesteśmy?

Chłopiec rozejrzał się wokół. Na jego dziecięcych barkach spoczywała odpowiedzialność za nich oboje.

– Nie wiem – odpowiedział zrezygnowany.

Beda znów uderzyła w płacz.

– Chcę do domu! Do taty. I do Matyldy, i do Brora, Nie ma ich tu. Nikogo nie ma!

– Znajdziemy ich na pewno.

– Nie! Cały czas to powtarzasz – krzyczała Beda kopiąc brata. – Kłamiesz!

– Zapytamy o drogę, jeśli tylko trafimy na jakiś dwór.

Jednak nikt z napotkanych ludzi nie umiał im wskazać, gdzie leży Hult. Dziwne, że nie słyszeli o takiej dużej posiadłości.

Herman na nowo zaczął namawiać siostrę:

– Może spotkamy takiego miłego pana jak ten, który pozwolił nam wejść na prom. Albo takiego, co rozmawiał z nami na przystani.

– Tak, ale wtedy przyjechała ciocia! – Beda skuliła się.

Nigdy nie nazwali macochy mamą. Trzyletnia Beda nawet nie widziała swojej prawdziwej matki, Herman jednak zachował blade wspomnienie jej pieszczot. Miał zaledwie dwa latka, kiedy urodziła mu się siostrzyczka, a umarła mama.

Dzieci odtąd lgnęły do Matyldy. Ale i ją straciły. Bo ciocia postanowiła, że wyjadą z Hult do Danii. Matylda zaś została w ich rodzinnym dworze razem ze „wstrętnym Emilem”.

Nie podobało im się w Danii, najczęściej trzymały się tam Brora.

A teraz straciły wszelkie oparcie. Nie pozostał im nikt. Od wielu dni nic nie jadły, a na domiar złego chyba zabłądziły.

Żadne z trojga rodzeństwa nie miało ochoty opuszczać Hult. Zresztą wyczuwali, że macocha również niechętnie ich ze sobą zabiera. Ale jakiż wpływ na decyzje dorosłych mogą mieć dzieci? Matylda wprawdzie bardzo prosiła, by jej rodzeństwu pozwolono pozostać w Hult, jednak Emil kategorycznie się temu sprzeciwił. Ojciec zadecydował więc, że pojadą z nim. Wstrętny Emil postawił na swoim!

Herman czuł podświadomie, że ojciec ich zawiódł. Chłopiec nie potrafił nazwać swych uczuć, ale w głębi swego dziecięcego serca skrywał żal do ojca, że okazał się taki chwiejny i słaby.

Tata zawsze otaczał macochę uwielbieniem. Trzeba przyznać, że była piękna. On jednak niemal dosłownie stawał na głowie, by spełnić jej zachcianki, często przy tym zapominając o swych dzieciach.

Ale i tak go kochały. Bardzo kochały, chociaż potrafił być czasem strasznie surowy. Gniewał się, zwłaszcza kiedy macocha poskarżyła, że dzieci zachowywały się niegrzecznie. Matylda stawała w ich obronie, a z jej zdaniem ojciec zawsze się liczył. Tego jednak macocha nie mogła znieść. Wpadała w gniew i wybiegała z pokoju stukając obcasami. A ojciec podążał za nią ze słowami: „Wybacz, kochanie, nie chciałem…”

Nie, życie nie jest proste dla małego brzdąca, który raptem stał się najstarszy. Beda popłakiwała i nie chciała ruszyć się z miejsca. On także nie miał ochoty iść, ale rozumiał, że nie mogą siedzieć bez końca na skraju lasu.

Po drodze szczęście parę razy uśmiechnęło się do nich. Miły chłopak zabrał ich na furę z sianem. Przyjemnie było trochę odpocząć. Ale on jechał tylko do pobliskiego dworu. Pytali go o Hult, odpowiedział jednak, że nigdy nie słyszał takiej nazwy. Prosił, by Herman wymienił nazwy sąsiednich dworów, ale chłopiec przypomniał sobie tylko jedną: Bäckaskog. Słyszał kiedyś bowiem, jak Emil się chwalił, że ma tam znajomych.

– Bäckaskog – zamyślił się parobek. – Tak, to w tamtą stronę. Trzymajcie się tej drogi. Nigdzie nie zbaczajcie, póki nie spotkacie kogoś, kto wam powie, jak iść dalej.

Chłopak zaproponował Hermanowi i Bedzie, by skręcili razem z nim do dworu. Gospodyni na pewno przygotuje im coś do zjedzenia, mówił. Ale kiedy pokazał zabudowania na uboczu, dzieci grzecznie odmówiły. Nie miały odwagi odejść tak daleko od drogi. Podziękowały za pomoc i szczęśliwe, że podążają we właściwym kierunku, ruszyły dalej.

To jednak było już tak dawno. Szły i szły, zgodnie z radą parobka cały czas głównym traktem. Nikogo jednak po drodze nie spotkały. Herman zaczynał się lękać, że zabłądzili…