– Wiem o tym. Ale chyba wolno mi powiedzieć, że bardzo cię lubię.

– Oczywiście. I ja cię lubię, Alvarze, bardzo lubię, ale jesteśmy tylko przyjaciółmi.

– Oczywiście! Poza tym znamy się niecałą dobę! Ale wygląda na to, że deszcz przestał padać. Pośpisz jeszcze trochę?

Matylda domyśliła się, o co mu chodzi. Był bardzo zmęczony, prawdopodobnie wcale nie zmrużył oka.

– Chyba tak – skłamała.

Jej odpowiedź uspokoiła go. Nie miał ochoty ruszać w dalszą drogę w mroku nocy.

– W takim razie położę się pod tamtym drzewem. Myślę, że tak będzie najrozsądniej.

W jednej chwili poczuła, jak bardzo są związani. Roześmiała się radośnie, beztrosko.

– Myślę, że masz rację.

Tym razem Alvar zasnął od razu, natomiast Matylda leżała z otwartymi oczami dopóty, dopóki nie ustąpił dziwny pociąg ku sąsiedniemu drzewu. Wtedy również jej oczy się zamknęły.

ROZDZIAŁ XIII

Alvar i Matylda wstali wcześnie i nie zwlekając udali się w drogę. Chcieli zyskać trochę na czasie, nim Emil z matką, którzy nie zaliczali się do rannych ptaszków, ruszą za nimi w pościg.

Chyba nie ma wspanialszej pory dnia od brzasku poranka. Owej jesieni było szczególnie pięknie. Wilgotna mgła unosiła się nisko nad polami i zagajnikami. Jest coś urzekającego, a zarazem tajemniczego w takim krajobrazie. Opary mgły potrafią wyczarować najbardziej niesamowite obrazy. Dęby wyłaniały się i znikały jak odpływające statki. W trawie i w misternie utkanych pajęczynach lśniły niczym diamenty kropelki rosy.

Krzyki mew i rybitw mieszały się z głosami ptactwa, które zleciało tu z najróżniejszych stron i na podmokłych łąkach urządziło sobie postój w wędrówce do ciepłych krajów.

– Bocian – dosłyszała Matylda. – To znaczy, że w pobliżu jest dach domostwa, a więc i ludzie.

– Podążmy za jego klekotem – zdecydował Alvar. – Może uda się nam zdobyć trochę pożywienia.

Oboje pomyśleli o tym samym: Dzieci – jeśli je znajdą – będą na pewno strasznie głodne. Alvar, który orientował się doskonale, jaka sytuacja panuje na drogach, wątpił, by ktoś zaopiekował się wędrującymi maluchami. Na ogół gospodarze obawiali się zapraszać do domu dzieci w obawie, że w ślad za nimi pojawi się gromada innych zgłodniałych malców.

– Proszę dobrego Ojca w niebie, by pomógł Hermanowi i Bedzie przedostać się przez Öresund – westchnęła Matylda.

Alvar nie odpowiedział. Osobiście więcej nadziei pokładał w marynarzu z promu niż we Wszechmogącym Ojcu. Przerażenie ogarniało go na myśl, że Herman i Beda nadal są po duńskiej stronie cieśniny, gdzie nikt nie przejmował się losem szwedzkich dzieci.

Wszystko co duńskie kojarzyło mu się negatywnie. Wiedział, że nie powinien myśleć takimi kategoriami, ale wojna pozostawiła w nim trwały uraz. Łudził się jedynie nadzieją, że czas uleczy rany.

Wzajemna nietolerancja między ludźmi gwałtownie wzrasta w czasie wojny i nie znika bynajmniej w dniu podpisania układu pokojowego pomiędzy walczącymi stronami. Większość ludzi jeszcze długo po tym zachowuje się, jakby miała klapki na oczach.

Alvar nie potrafił wyzbyć się uczucia wrogości wobec Danii, choć Bogiem a prawdą tym razem to jego kraj był agresorem.

Wkrótce natknęli się na kilka chłopskich zagród. Weszli do środka w nadziei, że uda im się kupić coś do jedzenia. Trafili, niestety, do rodziny sprzyjającej Duńczykom i szwedzki mundur Alvara nie nastroił ich szczególnie przyjaźnie. Sprawę zakupów Matylda musiała więc wziąć w swoje ręce. Alvar tymczasem zajął punkt obserwacyjny przy gościńcu.

Matylda zapytała gospodynię, czy widziała, by przechodziło ostatnio tędy dwoje kilkuletnich dzieci, ale kobieta zaprzeczyła.

Podążyli więc dalej, trochę spokojniejsi. Świadomość, że ma się w zasięgu ręki pożywienie, może zdziałać cuda.

Idąc gawędzili ze sobą, dobrze się czuli w swoim towarzystwie. Matylda odważyła się nawet opowiedzieć trochę o okresie, kiedy dorastała, co na ogół czyniła niechętnie. Była taka samotna, nie miała nikogo, z kim mogłaby porozmawiać, zanim w rodzinie nie pojawili się Emil i Vivian. Miała nadzieję, że zaprzyjaźnią się z Vivian, ale, niestety, zbyt mocno różniły się charakterami.

– Ale na poszukiwanie skarbów wybraliście się we czworo?

– Tak. Bror i ja spragnieni byliśmy silnych wrażeń. Natomiast Emil i Vivian kierowali się chciwością i żądzą posiadania. Zrozumiałam to zbyt późno.

– Dopiero gdy wyszłaś za mąż za Emila?

– Tak – przyznała Matylda spłoszona.

Nawet Alvar, choć z natury był zamknięty w sobie, opowiedział trochę o swoim dzieciństwie i młodości, która zgodnie z wolą rodziny upłynęła mu w wojsku.

Uświadomił sobie, że dotąd nikomu o tym nie wspominał. Ale też w niczyim towarzystwie nie czuł się tak swobodnie.

Alvar zerkał ukradkiem na dziewczynę i wciąż zadawał sobie pytanie: Dlaczego jest mężatką? Przecież jesteśmy dla siebie stworzeni!

Zdawał sobie jednak doskonale sprawę z tego, że w ich środowisku nie uznawano rozwodów. Do końca życia związana więc będzie z Emilem węzłem małżeńskim.

Przemknęło mu przez myśl, że mógłby wyzwać Emila na pojedynek.

Ale wydało mu się to poniżej jego godności. Zawsze uważał pojedynki za nieco komiczne, bo chociaż powoływano się na honor, dumę i cześć, to tak naprawdę chodziło o urażoną miłość własną.

Matylda zatrzymała się gwałtownie i nadstawiła uszu.

– Nadjeżdża powóz – wyszeptała.

Alvar też usłyszał turkot.

Popatrzyli po sobie.

– Może uda nam się podjechać kawałek – rzekł z powątpiewaniem.

– Nie, powóz jest zaprzężony w parę koni i woźnica jedzie bardzo ostro. To może być powóz z Hult,

Alvar rozejrzał się wokół. Znajdowali się na otwartej przestrzeni, a powóz w każdej chwili mógł wyłonić się z lasu. Nie mieli czasu do stracenia.

– Szybko! Do rowu! Schowajmy się za wierzbiną! – zawołał Alvar.

– Miejmy nadzieję, że rów nie jest wypełniony wodą – jęknęła Matylda.

Uchwyciła się jego dłoni i pobiegli jak szaleni. Wskoczyli do rowu, na szczęście woda nie sięgała wysoko i nie zamoczyli nóg. Alvar chwycił mocno Matyldę, by nie zsunęła się w dół.

Od strony lasu, niczym pojazd widmo, z oparów mgły wyłonił się powóz.

– To nasz – wyszeptała Matylda. – Ale jak oni jadą, to szaleńcy! Na pewno powozi Emil.

– Nie, lejce trzyma stangret. Ale pewnie dostał polecenie, by jechał co koń wyskoczy. – Alvar odwrócił się i popatrzył ostrożnie nad krawędzią rowu. – Żeby tylko się nie odwrócili, kiedy już nas miną – mruknął.

Matylda rozejrzała się wokół. Rzeczywiście z drugiej strony byli widoczni jak na dłoni.

Dziewczyna co i rusz ześlizgiwała się w dół po wilgotnej glinie i palce u nóg miała już całkiem przemoczone. Z desperacją wczepiła się rękami w trawę. Czuła się wszak niezręcznie, gdy Alvar podciągał ją w górę, bo za każdym razem unosiły jej się nieprzyzwoicie spódnica i halki. Jeśli tak dalej pójdzie, to za chwilę zobaczy jej kolana.

Wstyd i hańba!

– Chyba nie spostrzegli, jak wskakiwaliśmy do rowu – szepnęła.

Zadudniło. Powóz przejeżdżał przez pobliski mostek. Matylda schowała głowę jak struś.

Kiedy już im nic nie zagrażało, wydostali się z rowu.

Powóz zniknął we mgle.

ROZDZIAŁ XIV

Poprzedniego wieczoru mały Herman dojrzał pole, na którym leżała sterta buraków cukrowych.

Bał się przemknąć tam ukradkiem, kiedy było jasno, mimo że w pobliżu nie spostrzegł żadnej zagrody. Rozglądał się, gdzie stoi chata gospodarza, ale prawdopodobnie była oddalona od drogi, gdyż chłopiec jej nie zauważył.

Beda całkiem się załamała. Przez cały wieczór zanosiła się szlochem i za nic nie chciała iść dalej. Herman nie mógł zrozumieć siostry, przecież on także był głodny i zmęczony.

Na środku pola leżał cały stos buraków cukrowych.

Beda zasnęła. Cóż miał robić? Położył się obok i czekał, aż zapadną ciemności.

Ciemności, których tak okropnie się bał.

Gdzieś w pobliżu płynęła rzeka. Herman ogromnie lękał się wodnika, narodowego stracha Skanii. Chłopiec wiedział, że wodnik czasem przybiera postać mężczyzny, a czasem konia i że jest bardzo groźny. Jeśli zwykły śmiertelnik siądzie na grzbiecie takiego konia, ten potrafi znienacka runąć w toń i pociągnąć nieszczęśnika na dno.

Herman nie chciał się utopić. Poza tym nie mógł, przecież musiał zaprowadzić młodszą siostrę do domu, do Hult. Do Matyldy!

I do wstrętnego Emila, uświadomił sobie naraz i sposępniał. Wolałby, żeby ten wstrętny Emil nigdy się nie pojawił. Albo żeby ktoś go porządnie stłukł. Rąbnął go w głowę z całej siły.

Herman nie wstając zacisnął dłonie w pięści i jak mógł najsilniej uderzał w powietrze. Wyobraził sobie, że bije Emila, który zabrał im Matyldę i Hult.

To miejsce nie należało do niego. Nie ma tam nic do roboty!

Chłopiec rozpłakał się zrazu ze złości, w końcu jednak ogarnęła go całkowita bezsilność. Zmęczony zasnął, pochlipując przez sen.


Kiedy Herman otworzył oczy, ujrzał niewielkie stado saren, które pasły się w pobliżu. Chłopiec prawdopodobnie słyszał je przez sen, a może obudziły go jakieś inne dźwięki, było bowiem jeszcze bardzo wcześnie i zwykle o tej porze spał.

Nawet w tej okropnej Danii! Kiedy uciekali od okropnej macochy i okropnego…

No nie, już nikt więcej nie był okropny.

Beda jeszcze spała. Przeżywał rozterkę, bo nie wiedział, czy powinien ją obudzić, czy też nie. Leżała posiniała od chłodu.

Nie, nie ma siły od nowa wysłuchiwać jej płaczu. Znowu się położył, ale teraz trawa wydawała mu się bardzo zimna. Niedaleko chłopca mały pajączek wspiął się szybko na utkaną między krzakami pajęczynę, na której wisiały nanizane kropelki rosy.

Buraki cukrowe.

Herman zerwał się. Pójdzie i przyniesie je teraz, kiedy wszyscy jeszcze śpią.

Sarny spłoszyły się i zniknęły w porannej mgle.

Wszedł na pole. Ziemia przyklejała mu się do butów. Z trudem podnosił ciężkie nogi. A musiał się spieszyć. Niełatwo było jednak poruszać się po tej gliniastej mazi, wilgotnej i czarnej.

Co to, wodnik?

Z lękiem spojrzał w stronę rzeki.

We mgle zdawał się dostrzegać kontury końskiej sylwetki.

Nie, przecież to tylko zarośla.

Przemieścił się już tak daleko w głąb pola, że stracił z oczu „ląd”. Jeśli Beda się teraz zbudzi, przerazi się nie na żarty.

Herman przełknął ślinę, rozejrzał się wokół w poszukiwaniu sterty buraków cukrowych. A jeśli zabłądzi?

Sam, całkiem sam na ogromnym świecie. Wszędzie tylko mgła, z której wyłonić się mogą trolle albo jakieś inne straszydła. A co zrobi, jeśli naraz pojawi się chłop, którego własnością jest to pole?

Wreszcie! Są buraki!

Herman ruszył biegiem, z trudem podnosząc oblepione błotem i gliną nogi.

Ale wielkie! Myślał, że weźmie dwa buraki, ale przecież nie dadzą rady ich zjeść…

Nie, jednak powinni mieć dwa, każdy swój, nie mogą przecież czekać, aż drugie się naje. Buraki oczyszczono już z liści i korzeni, nie było ich za co chwycić. Chłopiec więc musiał wziąć pod pachę dwie kule.

Ciężkie, och, jakie strasznie ciężkie.

Usiłował biec, ale natychmiast jeden burak wysunął mu się i spadł na ziemię. Niedobrze.

Posuwał się wolno, bo co chwila któryś burak wypadał mu z rąk. No i ta mgła…

Zatrzymał się, by ustalić, gdzie się znajduje.

Gdzie on jest? Nie widać jego śladów!

Czuł wzbierający w piersi płacz.

Wreszcie coś dojrzał… drzewa, właściwie zarośla.

Buraki znów mu upadły.

Wreszcie dotarł na skraj pola.

Och, nie! Znalazł się nad rzeką!

Którędy ma teraz iść?

Buraki znów wyśliznęły mu się z rąk. Herman schylił się po swą zdobycz, ale czuł, że ogarnia go panika. Na pewno zaraz podbiegnie do niego wodnik i zepchnie go w głębinę…

Zlany potem wyprostował się i poprawił ciężki ładunek pod pachami.

W którą stronę powinien pobiec?

Nie ma innego wyjścia, musi zawołać Bedę.

Jak rozdzierająco rozpaczliwie zabrzmiał jego krzyk!

Gdzieś w pobliżu odezwał się zaspany głos siostry.

Dzięki Bogu.

Po chwili ją odnalazł. Buraki toczyły się jeden za drugim w dół zbocza.

– Zobacz, co znalazłem, Beda! Mamy co jeść!

Była jeszcze taka zmęczona, że jedynie wystawiła rękę po swojego buraka.

– Ależ on jest cały w glinie – narzekała.

– Możemy przecież wyczyścić je w trawie.

Tak też uczynili.

– Ta skóra jest niesmaczna, Hermanie.

– Tak, ale tam gdzie obcięte są liście, spróbujemy podzielić go na pół.

Beda miała zbyt delikatne paluszki, Herman znalazł więc ostry, kanciasty kamień i odłupał nim kawałek buraka.

Dziewczynka ugryzła i skrzywiła się.

– Hermanie, to nie są buraki cukrowe, to rzepa!

Herman nie mógł wiedzieć, że buraki cukrowe, znane i uprawiane już w Danii, nie dotarły jeszcze na północ do Szwecji.