Cóż za idiotyczna reakcja! Przecież to tylko chłopiec, taki młody, bezbronny i przerażony.

Alvar przemógł się i poluzował więzy na dziecinnie szczupłych nadgarstkach przybysza. Sam, ranny w bok, dość długo walczył z gorączką, ale teraz zaczynał już dochodzić do siebie.

Och, gdyby tylko udało mu się wydostać z tej cuchnącej stajni będącej wylęgarnią chorób! Poczołgałby się do Szwecji, przepłynął wpław przez cieśninę, jeśli zabrakłoby innego środka transportu, byleby uciec stąd jak najdalej.

Stan chłopca okazał się bardzo ciężki. Alvar obmył mu ubłoconą twarz i opatrzył go najlepiej jak potrafił. Tak, chłopiec był poważnie chory. Ale to nie zewnętrzne rany dokuczały mu najbardziej. Rozbieganym wzrokiem rozglądał się nerwowo po stajni, a kiedy jeden z rannych przewrócił się na drugi bok, chłopiec aż podskoczył. On się po prostu bał.

Zresztą czy w takich czasach może to kogoś dziwić?

Ale… to nie był zwykły strach. To nie świat zewnętrzny przerażał chłopca, lecz coś w nim samym.

Alvar pomógł nieszczęśnikowi ułożyć się na swoim nędznym posłaniu. Nie mógł przecież zostawić go w takim stanie na klepisku, a innej wolnej pryczy nie było.

– Jak się tutaj znalazłeś? – spytał. – Nie jesteś przecież żołnierzem.

– Nigdzie mnie nie chcieli… – wystękał chory. – Niedobrze się stało… Wszystko, wszystko nie tak! Wyrzucają mnie z każdego miejsca, w którym się pojawię.

Wcale mnie to nie dziwi, pomyślał Alvar. Jest w tym chłopcu coś odpychającego.

Ale nie rozumiem, co to takiego?

Chłopiec zaczął majaczyć:

– Muszę się spieszyć… Oddać… Zakopać z powrotem… Bo inaczej nie znik… te okropne złe oczy.

Głos uwiązł mu w gardle. Był wycieńczony. Alvar przyglądał się choremu. Miał szlachetne rysy twarzy, co prawda jeszcze bardzo dziecinne. Wyrażał się nienagannie. Posługiwał się pięknym północnoskańskim dialektem. Ubranie, z którego zostały nędzne łachmany, uszyto niegdyś z dobrej jakościowo tkaniny… Ale mimo to coś złego działo się z chłopcem.

Te ślady na szyi…? Wyglądają okropnie, jakby go ktoś dusił.

A czy ubranie nie jest nadpalone?

W co on się wplątał? Przecież Duńczycy nie mogli być tacy brutalni wobec dziecka.

– Jak się nazywasz? – spytał Alvar.

– Bror Nilsson Huldt – odrzekł chłopiec z wysiłkiem, jakby bolało go gardło.

W jego oczach zalśniły łzy. Wyraźnie walczył ze sobą, by nie wybuchnąć płaczem. Twarz wykrzywiła mu się cierpieniem.

– Dobrze już, dobrze – uspokajał go Alvar. – Postaraj się nie płakać!

– To tylko… o, nie… jak strasznie mnie boli! Nie nawykłem do tego, by ktoś okazywał mi życzliwość. Dziękuję, dziękuję!

Zgasł. Alvar nie wiedział, czy zapadł w sen, czy stracił przytomność.

Siedział na krawędzi pryczy, starając się nie zbliżać do Brora. Ogarniała go niezrozumiała odraza, ilekroć go dotykał.

Biedny młodzieniec, wyglądał na takiego, co nie potrafi skrzywdzić nawet muchy.

A mimo to nikt nie chciał mieć z nim do czynienia.

Nawet Alvar, który zwykle do wszystkich odnosił się przyjaźnie.

Chłopiec stanowił dla niego prawdziwą zagadkę.


Pod wieczór Bror Nilsson przebudził się z głośnym krzykiem, jakby dręczyły go jakieś koszmary. Alvar siedział na skraju posłania, bowiem użyczył swej pryczy choremu. Rozumiał, że chłopcu śniło się coś strasznego. Odniósł wrażenie, że w stajni zapanował nastrój grozy. Pielęgniarze także zdawali się wyczuwać coś niepokojącego. Chorzy pojękiwali głośno, żalili się, że chcą opuścić to miejsce, wrócić do domu.

Dla Alvara Svantessona Befvera było aż nazbyt oczywiste, kto jest przyczyną tej atmosfery.

Nikt nie zamierzał podejść do Brora Nilssona, który usiadł, wyrwany z koszmarnego snu. Kaszlał i dłońmi obejmował obolałą szyję. Twarz o pięknych rysach posiniała i spuchła, a pod cienką skórą widoczne były nabrzmiałe żyły.

Mimo niechęci, jaką odczuwał, a także panicznego strachu przed dyfterytem i innymi chorobami zakaźnymi, kapitan Befver nachylił się, żeby obetrzeć perlisty pot z czoła chłopca.

Młodzieniec usiłował mu coś powiedzieć.

– Tak, słucham?

Bror Nilsson Huldt osunął się na pryczę, oddychał już równiej, dłonie niepewnie położył na piersi. Alvar zrozumiał, że chłopiec zawiesił coś na szyi i ukrył to pod ubraniem. Pomógł mu więc przełożyć przez głowę skórzany pasek czerwonej torebki. Alvar nie miał ochoty jej dotykać, więc położył ją na kocu.

Bror znowu krzyknął i próbował odsunąć się jak najdalej.

Po chwili uspokoił się i wystękał z wysiłkiem:

– Weź to z sobą! Zawieź mojej siostrze. To bardzo ważne. Ona wszystko zrozumie. Jedź do mojego domu, do Hult. Jak najprędzej! Zabierz to, nim znowu coś się stanie. Pospiesz się!

– Gdzie leży Hult?

Mówił z trudem. Po każdym słowie następowała długa przerwa:

– Północna Skania… blisko lasów Göinge. Musisz zboczyć z głównej drogi przy…

W końcu Alvar dowiedział się wszystkiego.

– Będę jechał tamtędy do domu, mogę więc ci obiecać, że wstąpię po drodze – powiedział, bo wydawało mu się, że dla chorego chłopca, który prawdopodobnie miał nikłą szansę wydostania się o własnych siłach z tego miejsca, była to sprawa życia lub śmierci.

– Dziękuję! Bardzo dziękuję. To pilne! Kapitanie, w twych rękach jest Śmierć. Wszystko obróciło się przeciwko nam. Powiedz to mojej siostrze!

– Jak ona się nazywa?

Bror Nilsson zaczynał znowu majaczyć.

– Przeprowadziliśmy się… do Danii. Po tym jak król Karol…

Spróbował jeszcze raz.

– Ona została. W Hult. Wyszła za mąż. Przejęli dwór. Ja miałem dostać ten drugi. Tu w Danii. Nasze młodsze rodzeństwo… zostało wyrzucone. A może sami uciekli? Znajdź ich! Grozi im niebezpieczeństwo! Mnie także i mojej siostrze. Dwór spłonął…

– Jaki dwór?

– W Da… – Bror mówił coraz niewyraźniej, z trudem wypowiadał pojedyncze słowa. – Ojciec… spłonął w środku. Powiedz jej… to wszys…

Głos zamarł. Jedynie usta poruszały się bezgłośnie. Alvar pochylił się nad chłopcem i z tych półwypowiedzianych słów wyłowił ostrzeżenie, choć nie był do końca pewien, czy właściwie pojął chorego: „Tylko pamiętaj, obojętnie co by się działo, pod żadnym pozorem nie otwieraj tego!”

Niechętnie podniósł się z posłania. Nie był zbyt silny, choć o wiele zdrowszy niż ten biedak. Z nich dwóch tylko on mógł wykonać to zadanie.

Właściwie nikt dokładnie nie wiedział, co dolega Brorowi Nilssonowi. Nikt go nie zbadał, ba, nikt nawet nie miał zamiaru do niego podejść. Alvar czuł się za niego odpowiedzialny. Pragnął pomóc temu chłopcu, który znów stracił przytomność.

Obejrzał go dokładnie. Prócz brzydkich śladów na szyi dostrzegł poparzenia, tak jak się spodziewał. To by się zgadzało z tym, co powiedział chłopiec. Ze jego dwór w Danii strawił pożar.

Alvar odwrócił Brora i opatrzył rany nędznymi środkami, jakie miał pod ręką. Wiedział, że wołanie na tak zwanych pielęgniarzy nie ma sensu, bo ci nie przejmowali się takimi drobiazgami jak opieka nad chorymi. Natomiast lekarz wojskowy ani razu nie pojawił się w stajni.

Alvar odłożył skórzaną torebkę w najdalszy róg pomieszczenia, by nie przeszkadzała.

Zrobiwszy wszystko, co mógł, dla nieszczęsnego chłopca, podjął decyzję. Nie był wprawdzie jeszcze zdrowy, daleko mu do tego – ale myśl o tym, że miałby zostać w tym ohydnym miejscu choć jeden dzień dłużej, wydała mu się nie do zniesienia. Bror Nilsson Huldt zlecił mu zadanie. Potrzebował właśnie takiego bodźca, by wydobyć się z apatii i lęku, jaki porażał go na myśl o przedzieraniu się przez wrogi kraj. Zapragnął wrócić do Szwecji. Niech się dzieje, co chce!

Nagle chłopak wyciągnął do niego ręce.

– Nie powinniśmy tego robić! Nigdy! Było nas czworo! Niebezpieczeństwo! Śmiertelne niebezpieczeństwo.

Słowa znów się urwały. Alvar przybliżył się do chłopca, ale doszedł go jedynie szept: „Vanland. Donald. Hult. Oczy”.

– Dobrze, pojadę do Hult, do twojego domu – uspokoił go. – Jak nazywa się twoja siostra?

Wydawało mu się, że chory wymówił jakieś trzysylabowe imię, a potem doszły go jeszcze ciche słowa:

– Źle wybrała. I ojciec także, dużo wcześniej. Wszystko poszło złą drogą. Czy oni tego nie rozumieli? Pośpiesz się. Pomóż jej! Pomóż jej zrobić to, co należy. Naprawić szkodę! Naprawić…

Znów opadł z sił.

Dziwne, ale wyglądało na to, że na chłopca spłynął spokój. Wreszcie zasnął. Alvarowi wydawało się, że to z powodu zrzucenia ciężaru z serca, opatrzonych ran i ogólnie ze zmęczenia.

Teraz jednak Alvar poczuł się zagrożony, podenerwowany, pełen niechęci nie skierowanej bynajmniej przeciw chłopakowi.

Ponieważ nie mógł wziąć Brora z sobą, bo musiałby go nieść przez cały czas, a na to nie miał sił, udał się w drogę sam. Pod osłoną nocy zdołał wymknąć się przez dziurę w ścianie tuż przy podłodze stajni i ujść spojrzeniom wartowników.

Nadal jednak czuł się dziwnie nieprzyjemnie. Przepełniała go odraza, był podekscytowany, jakby chciał, a nie mógł od czegoś uciec.

ROZDZIAŁ III

Zza ściany dochodzi stłumiony szloch. Niczym skarga z otchłani rozpaczy.

Czasem kłopoty potrafią złamać człowieka. Gdy pogasną wszystkie światła nadziei, świat ogarniają ciemności.

Bez przyszłości. Bez najzwyklejszego przyjaznego słowa.

Bez niczego.


W pokoju sypialnym dworu w Hult na brzegu łóżka siedziała młoda kobieta. Załamując dłonie, żaliła się cichutko. Wiedziała, że jej twarz spuchła od płaczu i pokryła się czerwonymi plamami, ale nie mogła się uspokoić.

– Nic nie rozumiem – szlochała. – Dlaczego? Dlaczego? Co ja takiego uczyniłam?

Pokój był właściwie bardzo ładny, jasny, z kwiecistym szlakiem zdobiącym krawędź sufitu. Meble pamiętały czasy dzieciństwa, mama wybierała je z taką troską, by dopasować do stylu pomieszczenia.

Mama… Jak to było dawno!

Zazgrzytał zamek w drzwiach. Dziewczyna zastygła. Wyprostowała się i nabrała powietrza w płuca jakby w odruchu samoobrony.

W pokoju panował półmrok, zasłony były zaciągnięte, a okiennice na zewnątrz zamknięte i zabite gwoździami.

Wszystko po to, by nie dało się zajrzeć do środka. Więzienie.

Pomimo mroku dziewczyna wiedziała dobrze, kto wchodzi. Nikt inny bowiem jej nie odwiedzał.

Mężczyzna, w którym kiedyś była taka zakochana, pochylił się nad nią.

– No i co? Jesteś głodna? – zapytał.

Nie była w stanie mu odpowiedzieć, z trudem przełknęła ślinę. Nie jadła już od wielu dni i on dobrze o tym wiedział.

Jego głos, który niegdyś tak kochała, teraz brzmiał zimno i bezwzględnie.

– Sama jesteś sobie winna! – mówił. – Nic nie dostaniesz, póki mi nie powiesz. No, mów! Gdzie to ukryłaś?

– Nie rozumiem, o co ci chodzi – wyszeptała przerażona i cofnęła się przed pochylającą się nad nią groźną postacią. Jej odruch jeszcze bardziej go zirytował.

– O, wiesz doskonale, o czym mówię. Było nas tylko czworo. Nie mieliście prawa nam tego zabierać.

– Ależ, zapewniam cię…

Uderzył ją szpicrutą.

– Dostałaś w posagu tylko ten podupadły dwór. Skarb mógłby mnie uratować!

„Mnie?” A więc już zdecydował, że wszystko należy do niego?

Wiedziała, że to nieprawda, co mówił o dworze. Za czasów jej ojca, Nilsa Broderssona Huldta, prosperował znakomicie. Ale jej małżonek, Emil, który stał teraz nad nią rozzłoszczony, szybko doprowadził posiadłość do ruiny. Bujne życie towarzyskie, jakie prowadził, kosztowało niemało. Obracał się w najwyższych kręgach towarzyskich, zapraszał bywalców dworu na wystawne przyjęcia, często jeździł do miasta. Wydatki miał nieograniczone.

Dziewczyna pomyślała z goryczą, że od dnia, w którym znaleźli skarb, spadały na nich same nieszczęścia.

A może kłopoty zaczęły się już wcześniej?

Może wtedy, kiedy ojciec powtórnie się ożenił i pod ich dachem zamieszkała macocha z dwojgiem dzieci. Ona, jej brat Bror i dwoje niewinnych maluchów, najmłodszych z czwórki rodzeństwa, zyskali nowych towarzyszy zabaw. Właściwie maluchy nie należały do tego kwartetu, jaki stworzyły nastolatki, były za małe. Ale Bror i ona znaleźli wspólny język z przybranym rodzeństwem… tak jej się przynajmniej wydawało. Przystojny, trochę arogancki Emil zawojował serce niedoświadczonej dziewczyny…

Czy to był początek wszystkich nieszczęść? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Wiedziała jednak, że skarb, ten niebezpieczny skarb, którego nigdy nie powinni szukać, zmienił całkowicie ich egzystencję.

Och, po co go w ogóle szukali? Po co wyszła za mąż tak pośpiesznie? Była przekonana, że ich miłość będzie trwać aż po grób! Zaklinała się, że nigdy w życiu nie pokocha innego. Ileż to dziewcząt tak młodych jak ona wpadło w podobną pułapkę? Jak mogła być taka naiwna?

A teraz przeżywała wstyd i upokorzenie. Strach o przyszłość. Samotność. Ten, którego kochała kilka krótkich miesięcy, teraz budził w niej wstręt.