Nie, ta kobieta nie zasługiwała na miano matki, żadna matka bowiem nie traktowałaby swych dzieci tak by ze strachu się przed nią ukrywały. To musiała być macocha, gdyż żadne z dzieci nie było do niej podobne. Ta trójka, którą spotkał na swej drodze, miała w sobie wrodzoną szlachetność. Nieznajoma zaś, choć odziana w eleganckie szaty, wydawała się wulgarna. Pewna siebie i piękna, ale pozbawiona serca. I ta kobieta zawojowała właściciela dworu!

„Oboje źle wybrali”, szeptał Bror.

Zarówno siostra Matylda, jak i ojciec dokonali złego wyboru.

Alvar już zdecydował, w którą stronę się uda. Bror powiedział, że czas nagli, Alvar zaś potrzebował pomocy Matyldy, by wszystko zrozumieć. Gdyby tylko nie czuł się tak okropnie! Jego kondycja psychiczna była znacznie gorsza od fizycznej, choć i ta pozostawiała wystarczająco wiele do życzenia.

Ale szczęście mu dopisywało. Nadjechał wóz pocztowy i życzliwy pocztylion pozwolił mu wsiąść. Raz jeszcze zamiast zapłaty przyjęto jego propozycję pomocy.

Wóz nie jechał aż do Hult, ale jego stała trasa wiodła niedaleko dworu. Alvar miał więc szansę dotrzeć na miejsce znacznie wcześniej niż przypuszczał. Wprawdzie wóz pocztowy zatrzymywał się tu i tam, żeby wziąć pasażerów, odebrać korespondencję, dostarczyć listy i paczki, przyjąć zamówienia i wiadomości dla krewnych i przyjaciół o chorobach, śmierci, urodzeniach, ale Alvar i tak bardzo zyskiwał na czasie.

Uświadomił sobie, jak ważną rolę odgrywa w życiu człowieka wóz pocztowy. Nigdy wcześniej o tym nie pomyślał.

Czuł się fantastycznie, pomagając pocztylionowi i pasażerom. Niestety, wielu brało go za człowieka krzepkiego, a on, nie chcąc nikogo zawieść, dźwigał skrzynie i kufry, choć absolutnie nie powinien był tego robić.

Ale czul się potrzebny i to sprawiało mu ogromną radość.

Wreszcie dotarli na miejsce i pocztylion wskazał mu drogę do dworu. Ostatni odcinek pokonał pieszo.

ROZDZIAŁ V

Nad morzem, nad lasami i łąkami należącymi do dworu Huk unosiła się gęsta mgła. Słychać było ptasie trele, choć teraz u progu jesieni nie brzmiały tak pięknie jak w wiosennej porze godów. Alvara doszedł klangor żurawi, lecących kluczem na południe. W zaroślach słyszał świergot mniejszych ptaków. Niestety, nie znał nazw poszczególnych gatunków. Tyle ich było: śpiewaków dających swe koncerty w gęstym listowiu, w zaroślach, ogrodach. W tej niezwykłej chwili zespolenia z naturą żałował ogromnie, że nie potrafi ich rozróżnić.

Jednak Alvar zauważył, że ptaki milkły, gdy się zbliżał. Wprawdzie nie było w tym nic osobliwego, bo przecież na ogół ptaki reagują tak na obecność ludzi, ale tym razem kapitan wyczuwał w tej ciszy śmiertelną trwogę.

Westchnął ciężko. Właściwie dobrze rozumiał te skrzydlate stworzenia. Marzył o tym, by odrzucić jak najdalej od siebie skórzaną torebkę. Ale przecież złożył obietnicę, no i był już tak blisko celu podróży.

Alvar zbliżył się do dworu od strony lasu. Pocztylion dokładnie wytłumaczył mu, jak iść, więc nie obawiał się, że zabłądzi.

Przed nim znajdowała się niewielka łąka, dalej zagajnik, a za nim zabudowania. Dokładnie tak jak wytłumaczył mu pocztylion.

Nagle Alvar kolejny raz poczuł przemożną ochotę, by pozbyć się skórzanej torebki Brora. Tym razem tak silną, że z trudem powstrzymał się, by nie uczynić tego, co nakazywał mu instynkt. Ale przecież musiał dotrzymać słowa.

Gdy zbliżył się do zagajnika, oblał go zimny pot.

Przypomniał sobie, że kiedy zrywał torebkę z szyi poparzonego stangreta, była otwarta. Przystanął i sięgnął po nią do kieszeni, ale nie był w stanie utrzymać jej w rękach, więc trzymał ją na długim pasku jak najdalej od siebie.

Mogło by się zdawać, że to, co było w środku, jest żywe albo że ma duszę. Duszę na wskroś przesiąkniętą złem.

A gdyby tak sprawdził, co kryje skórzany mieszek?

W ostatniej chwili przypomniały mu się słowa Brora: „Tylko pamiętaj, obojętnie co by się działo, pod żadnym pozorem nie otwieraj torebki!” Chyba nie mówił tego poważnie. Poza tym na pewno mieszek był już pusty. Skoro stangret go otworzył, to zapewne zabrał zawartość, cokolwiek by to było.

Ale nie, torebka zdawała się ważyć tyle samo co przedtem. Ze względów praktycznych, choć jakby wbrew własnej woli, wetknął ją na powrót do kieszeni płaszcza. Uczynił to pośpiesznie, by się nie rozmyślić i nie wyrzucić jej jak najdalej od siebie.

Kiedy Alvar dotarł do zagajnika, poczuł znów gwałtowny przypływ strachu. Stał w gęstym lasku mokrym od rosy i mgły.

Dreszcz nieznanego lęku przebiegł mu po plecach.

– Jest tu ktoś? – zawołał i naraz zrobiło mu się głupio, że mówi na głos.

Nikt nie odpowiedział. Ale mógłby przysiąc, że nie był w lesie sam. Czuł niemal namacalnie, że ktoś go obserwuje.

Rozejrzał się wokół przerażony.

Stał obok niewielkiego pagórka porośniętego drzewami i krzewami. Kawałek dalej znajdowało się strome zbocze, więc znalazł się jakby w dolinie.

Podniósł oczy i ujrzał, że wierzchołki drzew kołyszą się groźnie.

Skąd ten wiatr? Przecież poranek był taki cichy, mgła unosiła się nad łąką, nic nie mąciło spokoju.

A może to wcale nie wiatr? Co to za szepty słychać w koronach drzew?

Listowie szumi i drży, jakby czymś przestraszone.

No nie, opanuj się, człowieku!

Wspiął się na pagórek i spojrzał za siebie w dół.

Na jednym ze zboczy znajdowała się dziura, jakby nora wygrzebana przez lisa czy borsuka.

Zamyślił się.

Niektórzy ludzie potrafią wyczuć obecność zwierzęcia. Może on również został obdarzony taką zdolnością? Może właśnie w pobliżu jest jakieś żywe stworzenie?

Alvar uświadomił sobie naraz, że stoi nieruchomo jak zamieniony w słup soli. Odetchnął głęboko, by nabrać powietrza w płuca.

Czy to możliwe, by tak śmiertelnie przerazić się jakiegoś zwierza? pomyślał. Stoi tu blady ze strachu. Dość tego, musi wziąć się w garść.

Ale w tej samej chwili poczuł, że się dusi. Spuchła mu szyja. Alvar bezwiednie wykonał ruch, jakby chciał odsunąć czyjeś dłonie. Ale to było tylko złudzenie. Naszła go całkiem idiotyczna myśl, że przecież jeszcze nie otworzył torebki!

Dudniło mu w skroniach. Wyrażenie: „pociemniało mu w oczach” nie jest prawdziwe, pomyślał jak przez mgłę. Raczej jest to kolor krwistoczerwony, przechodzący w bordo, czerwone kręgi nikną, a zaraz potem pojawiają się nowe. Grzmot w uszach jest nie do zniesienia, a dla oczu i języka jakby brakło miejsca.

Ostatkiem sił rzucił się naprzód i bez ducha wytoczył z zagajnika… Na oślep gnał przed siebie, jakby chciał czym prędzej opuścić to miejsce.

Upadł i na czworakach uciekał przez ściernisko, nie bacząc na to, że rani sobie dłonie i kolana. Coś innego zajmowało jego umysł.

Już się nie dusił, był wolny.

Wolny… Dziwne. Wolny przed czym?

Tak, teraz już wiedział. W czerwonych kręgach, jakie zaćmiły mu wzrok, ujrzał parę emanujących złem oczu, pełnych nienawiści i wściekłości.

Mój Boże, co to było? dziwił się, próbując wstać.

Ale oto z mgły, niczym zamek widmo, wyłonił się dwór, bardzo piękny, pobielony, z ciemnymi okiennicami. Alvar obszedł zabudowania i skierował się w stronę głównej bramy.

Brama była zamknięta. Zaskoczyło go to, bowiem o tej porze dwory zwykle tętniły codziennym życiem. Zastukał. Po chwili uchyliło się okienko w bramie, przez które wyjrzał stajenny.

– Szczęść Boże – pozdrowił go Alvar. – Nazywam się Alvar Svantesson Befver i jestem kapitanem w gwardii króla Karola X Gustawa. Mam wiadomość dla panny… przepraszam, pani Matyldy.

W oczach mężczyzny odmalowało się zdziwienie.

– Do pani Matyldy? Przecież ona jest chora!

– Strasznie mi przykro, ale to bardzo ważne.

Mężczyzna zdawał się być całkiem zbity z tropu.

– Zawołam pana – rzekł w końcu.

– Nie zamierzam stać w bramie niczym nędzny posłaniec. – W głosie Alvara zabrzmiała surowość, jakby karcił swego podwładnego.

Przerażony robotnik dworski wpuścił go do środka.

– Proszę mi wybaczyć – rzekł. – Zaraz zawołam pana.

Alvar powoli przechadzał się po dziedzińcu zagospodarowanym ze smakiem. Na każdym kroku znać było kobiecą rękę. Teraz jednak wyglądało tak, jakby nikt nie dbał o kwiaty, alejki, sadzawkę. Wszystko powoli niszczało. Ale drzewo przed budynkiem mieszkalnym, które według ludowej tradycji miało chronić dwór przed nieszczęściem, wyrosło doprawdy okazałe.

Alvar rozglądał się dookoła i ze zdziwieniem dostrzegł, że okno na jednej ze ścian domu, na rogu, jest zabite. Zaciekawiło go to. Salon, kuchnia, jadalnia… Próbował rozeznać się w lokalizacji, a ponieważ orientował się dobrze, jaki jest tradycyjny rozkład pomieszczeń w dużych szwedzkich dworach, szybko ustalił, że okno należy do sypialni.

Dziwne!

Ale oto z budynku wyszedł bardzo przystojny mężczyzna i zdecydowanym krokiem skierował się ku Alvarowi.

– Bardzo mi przykro – zaczął – ale moja żona nie może pana przyjąć. Jest poważnie chora. Czy mogę w czymś pomóc?

– Mam dla niej bardzo ważną wiadomość od brata.

– Mogę jej przekazać.

Alvar otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie odezwał się. Zdecydował, że wykona do końca zadanie, którego się podjął. Ten młody przystojniak nie przypadł mu do gustu. Od biedy może zniósłby jego arogancję, która na ogół świadczy o głupocie. Jednak nie spodobał mu się błysk przebiegłości w jego oczach. Ten mężczyzna był niebezpieczny.

– Niestety – rzekł sucho Alvar. – Obiecałem Brorowi Nilssonowi Huldtowi, że przekażę wiadomość osobiście. Może lepiej będzie, jeśli wrócę tu, gdy pani wyzdrowieje? Do zobaczenia!

– Proszę poczekać! – zawołał zarozumiały dziedzic. – Gdzie pan spotkał mojego szwagra, Brora Nilssona, kapitanie Befver?

Alvar spojrzał na niego badawczo.

– Niestety, nie mogę panu powiedzieć. Ta wiadomość jest przeznaczona wyłącznie dla uszu pańskiej żony – rzucił i pośpiesznie wyszedł przez bramę.

Zaskoczony mąż Matyldy nie potrafił zrewanżować się równie ostrą repliką. W milczeniu spoglądał na odchodzącego Alvara, który przypomniał sobie słowa Brora: „Matylda źle wybrała. Ojciec także”.

I naraz wszystko stało się jasne. Kapitan sam domyślił się tego, o czym nie wspomniał mu Bror: Matylda wyszła za mąż za syna swej macochy. Jakże ogromne podobieństwo istniało między matką a synem!

Dzieci zapewne razem się wychowywały. Nie, chyba jednak nie. Przecież najmłodsza z rodzeństwa dziewczynka miała niespełna trzy lata, a więc matka dzieci prawdopodobnie zmarła po przyjściu jej na świat, może nawet podczas porodu. Potem wdowiec Nils Brodersson Huldt dostał się w szpony wyfiokowanej damulki, która zaoferowała Alvarowi miejsce w powozie.

Tak więc dzieci nie znały się aż tak długo. Ale Matylda, z którą Alvarowi nie udało się spotkać, zapewne była wówczas w takim wieku, kiedy człowiek zakochuje się ślepo, wyłącznie ze względu na urodę. Zresztą jej ojciec uczynił podobnie. Wybrali matkę i syna… i oboje, jak twierdził Bror, źle trafili.

Alvar, który zdążył poznać i matkę, i syna, przyznał mu w duchu rację.

Rozejrzał się wokół. Oto znalazł się na pofałdowanej skańskiej ziemi, położonej malowniczo na wybrzeżu. Choć odprawiono go z kwitkiem, nie zamierzał rezygnować z wypełnienia powierzonej mu misji. Postanowił dostać się do chorej Matyldy, obojętnie co miałoby się zdarzyć.

ROZDZIAŁ VI

Matylda usłyszała głosy w sąsiednim pokoju…?

O, nie! Teściowa wróciła z Danii. Jeszcze tylko tego brakowało.

Teściowa i macocha w jednej osobie. Oba określenia budziły emocje niezależnie od epoki. O jednej i drugiej krążyły żarty, na jedną i drugą pomstowano. Większość Bogu ducha winnych kobiet, którym przypadła rola teściowych i macoch, nie zasługiwała na tyle niechęci.

Ale matka Emila idealnie odpowiadała panującej powszechnie opinii o teściowych.

Matylda nie chciała dawać wiary ludzkiemu gadaniu i za jednym zamachem popełniła dwa błędy.

Jak mogła być taka naiwna? Przecież powinna wiedzieć, czego się spodziewać! Nigdy nie udało jej się nawiązać kontaktu z kobietą, która po śmierci matki zajęła jej miejsce. Przeciwnie, istniała między nimi ukryta wrogość. Nigdy się nie rozumiały, właściwie nawet nie próbowały się zrozumieć. Zbyt wiele je różniło. Jak mogła więc być taka głupia, by wybrać sobie tę samą osobę na teściową?

Zza ściany dochodziły podniesione głosy.

– A co miałam robić? – mówiła matka Emila. – Gdzie miałam mieszkać? W spalonym dworze? Pytasz mnie, co tu robię? To tak dbasz o swą matkę? Zapomniałeś już, komu zawdzięczasz Hult? Przecież to ja przekonałam Nilsa, byś tu zamieszkał z Matyldą, a nie Bror. To ja się postarałam, by ten tchórz dziedziczył jedynie dwór w Danii, ongiś stanowiący własność mego pierwszego męża, znacznie mniejszy i o wiele gorszy niż ten. A ty śmiesz mnie pytać, co tu robię?