Nie poruszał się, tylko napięte mięśnie jego twarzy drgały nieznacznie. Meredith czuła, jakby jej dusza umierała. Położyła kluczyki na stole i uciekła. Na dole złapała taksówkę.

Następnego poranka sprzedaż w sklepach w Dallas, Nowym Orleanie i Chicago podskoczyła zadziwiająco; Meredith czuła ulgę, ale nie radość, kiedy obserwowała cyfry zmieniające się na ekranie jej biurowego komputera. Jej cierpienia sprzed jedenastu lat, kiedy straciła Matta, nie można było porównywać nawet do męczarni, jakie przeżywała teraz. Wtedy nie była w stanie wpłynąć na bieg wydarzeń. Tym razem wybór należał wyłącznie do niej. Nie mogła się pozbyć dręczącej niepewności, że być może popełnia straszliwą pomyłkę. Wrażenie to nie rozwiało się nawet wtedy, gdy Sam Green przyniósł jej uaktualniony raport wykazujący, że Matt kupił więcej udziałów w akcjach „Bancrofta”, niż wcześniej sądzili.

Dwukrotnie tego dnia zmusiła Marka Bradena, żeby dzwonił do wydziałów antyterrorystycznych w Dallas, Nowym Orleanie i Chicago, wierząc wbrew wszystkiemu, że któryś z nich ma być może jakieś nowe informacje i nie powiadomił jej o tym. Czekała na coś, na cokolwiek, co mogłoby uzasadnić zmianę jej zdania i co dałoby jej pretekst do rozmowy z Mattem. Jednak nic nowego się nie wydarzyło.

Przebrnęła apatycznie przez resztę dnia, borykając się z bólem głowy po nie przespanej nocy. Popołudniowa gazeta leżała pod drzwiami jej mieszkania, kiedy dotarła tam wieczorem. Nie zdejmując nawet płaszcza, zaczęła gorączkowo przerzucać strony w poszukiwaniu informacji o tym, że policja ma podejrzanego o morderstwo Spyzhalskiego. Nic takiego nie znalazła. Z tego samego powodu włączyła telewizor, żeby obejrzeć wiadomości o szóstej. Efekt był taki sam.

Próbując bezskutecznie powstrzymać się od popadania w depresję, postanowiła wyjąć choinkę. Ubrała ją i ustawiła pod nią żłóbek i figurki szopki bożonarodzeniowej. Skończyła tę pracę o dziesiątej wieczorem, kiedy na ekranie telewizora pojawiły się wieczorne wiadomości. Pełna nadziei na pomyślne informacje, z bijącym mocno sercem zasiadła na podłodze obok choinki, oplotła ramionami kolana i skoncentrowała się na ekranie.

Wspomniano morderstwo Spyzhalskiego i zamachy bombowe w sklepach „Bancrofta”, ale nie powiedziano nic, co mogłoby oczyścić Matta.

Była bardzo zawiedziona. Wyłączyła telewizor, ale nie zmieniła miejsca, popatrując na światełka błyskające na choince. Przypomniała sobie głęboki głos Matta, bliski jej aż do bólu, mówiący spokojnie i sugestywnie: „Prędzej czy później będziesz musiała podjąć ryzyko i zaufać mi całkowicie. Nie możesz przechytrzyć przeznaczenia, próbując trzymać się z boku i z tej pozycji ostrożnie obstawiać warianty rozwoju wydarzeń. Albo włączasz się do gry i zaryzykujesz wszystko, albo nie grasz w ogóle. A jeśli nie grasz, nie możesz liczyć na wygraną”. Kiedy nadszedł czas na podjęcie decyzji, nie zdobyła się na podjęcie ryzyka.

Myślała też o innych rzeczach, które jej mówił, o pięknych słowach wypowiadanych z czułą powagą. „Jeśli zamieszkasz ze mną, dam ci raj na ziemi. Wszystko, czego zapragniesz, łącznie ze mną samym oczywiście. To transakcja wiązana…”

To wspomnienie poruszało ją bardzo i bolało. Zastanawiała się, co Matt teraz robi. Czy ma nadzieję, że ona zadzwoni. Czy czeka na to? Odpowiedź na to pytanie brzmiała w jego wczorajszych, pożegnalnych słowach. W tej chwili dopiero uderzyło ją znaczenie jego słów, ich ostateczność. Zrozumiała, że ani teraz, ani nigdy więcej nie będzie czekał na jej telefon. Decyzja, której podjęcie wymógł na niej wczoraj, była w jego mniemaniu nieodwołalna: „Albo podasz mi teraz rękę, albo skończ to już i zaoszczędź nam obojgu cierpienia”.

Odchodząc od niego wczoraj wieczorem, nie zdawała sobie w pełni sprawy z tego, że jej decyzja będzie ostateczna, że on absolutnie nie ma zamiaru dać jej kolejnej szansy powrotu, kiedy i o ile zostanie uniewinniony od ciążących na nim oskarżeń. Teraz to zrozumiała. Powinna była uzmysłowić to sobie wtedy. Nawet jednak gdyby tak się stało, to i tak nie byłaby w stanie zaufać mu i wyciągnąć w jego stronę ręki. Dowody świadczyły przeciwko niemu. Wszystkie.

Ostateczna decyzja…

Figurki szopki ustawionej pod drzewkiem zafalowały od łez, które napłynęły jej do oczu. Oparła głowę na ramionach splecionych wokół kolan.

– Proszę – szlochała. – Nie pozwól, żeby mi się to przytrafiło. Proszę, nie pozwól.

ROZDZIAŁ 55

O piątej po południu następnego dnia Meredith została wezwana do sali posiedzeń zarządu, gdzie od siedmiu godzin trwało nadzwyczajne zebranie jej członków. Była zaskoczona, kiedy wchodząc, zobaczyła, że miejsce u szczytu stołu zostało najwyraźniej zarezerwowane dla niej. Starała się nie być zaniepokojona chłodnymi, smętnymi minami patrzących na nią osób. Siadając, spojrzała po nich wszystkich, nie wyłączając swojego ojca.

– Dzień dobry, panowie.

W odpowiedzi w chórze powitań jedynie głos Cyrusa Fortella brzmiał przyjaźnie.

– Dzień dobry, Meredith – powiedział stary człowiek – i niech mi wolno będzie zauważyć, że wyglądasz jeszcze bardziej uroczo niż zazwyczaj.

Wiedziała, że wygląda okropnie, ale rzuciła mu pełen wdzięczności uśmiech, chociaż zwykle denerwowały ją jego szyte grubymi nićmi aluzje do jej płci w czasie zebrań takich jak to. Podejrzewała, że częściowo powodem zwołania tego nadzwyczajnego posiedzenia był Matt i że będą oczekiwać od niej wyjaśnień. Wydawało jej się jednak, że będą też chcieli, żeby podała im najświeższe informacje i w innych sprawach. Była więc całkowicie zaskoczona, kiedy prezes zarządu, siedzący po jej prawej, wskazał na teczkę leżącą na wprost niej i powiedział lodowatym głosem:

– Przygotowaliśmy te dokumenty do podpisu dla ciebie. Pod koniec zebrania zaopatrzymy je we wszystkie inne niezbędne podpisy. Zapoznaj się z nimi. Większość z nas uczestniczyła w ich przygotowaniu, nie ma więc potrzeby, żebyśmy my też to robili.

– Ja ich nie znam – zaprotestował Cyrus, otwierając swoją teczkę w tym samym momencie, kiedy zrobiła to Meredith.

Przez chwilę nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Poczuła, jak coś zaczyna dławić ją w gardle. Pierwszy dokument był oficjalną skargą do komisji papierów wartościowych. Stwierdzał on, że Matthew Farrell z premedytacją manipulował akcjami „Bancrofta” i że dla przeprowadzania transakcji wykorzystywał wewnętrzne informacje uzyskiwane od niej. W konkluzji domagano się, aby został zatrzymany i przesłuchany. Druga skarga skierowana była do Federalnego Biura Wywiadowczego i da szefów policji w Dallas, Nowym Orleanie i Chicago. Donoszono w nich, że ona była przekonana i miała podstawy do przypuszczeń, że Matthew Farrell był odpowiedzialny za zamachy bombowe w sklepach Bancroft i S – ka w tych miastach. Trzecia skarga też była skierowana do policji; stwierdzano w niej, że ona słyszała, jak Matthew Farrell w czasie rozmowy ze swoim prawnikiem groził życiu Stanislausa Spyzhalskiego i że nie zamierza korzystać z przysługującego jej jako żonie Matthew Farrella prawa do zachowania milczenia w tej sprawie i niniejszym stwierdza publicznie, iż wierzy, że to on był odpowiedzialny za zamordowanie Spyzhalskiego.

Meredith spojrzała na te groteskowe zdania, na pieczołowicie sformułowane, cholerne półprawdy, bezpodstawne oskarżenia i cała zaczęła drżeć. Coś krzyczało w jej umyśle, że była głupcem i zdrajczynią, wierząc, że w tym steku kłamstw i ledwie poszlakowych dowodów przeciwko jej mężowi była chociaż odrobina prawdy. Nagle opadło z niej oszołomienie bezradnością i podejrzeniami, które trzymało ją w kleszczach przez dwa dni, odkąd odeszła od Matta. Teraz zobaczyła wszystko klarownie: jej błędy, motywy kierujące zarządem i sieć pajęczą snutą pracowicie przez jej ojca.

– Podpisz to, Meredith – powiedział Nolan Wilder, podając jej pióro.

Podjęła decyzję, nieodwołalną, być może taką, na którą było już za późno. Wstała powoli.

– Podpisać to? – powtórzyła z pogardą. – Nie zrobię tego. – Mieliśmy nadzieję, że z wdzięcznością przyjmiesz tę szansę oczyszczenia się i odseparowania się od poczynań Farrella i że będziesz chciała, żeby prawda ujrzała światło dzienne, a sprawiedliwości stało się zadość – powiedział lodowato Wilder.

– Czy to właśnie tym jesteście zainteresowani? – zapytała ostro, opierając dłonie o stół, patrząc na nich wszystkich. – Prawdą i sprawiedliwością? – Kilku mężczyzn znających treść dokumentów odwróciło wzrok. Czuli się nieswojo, wiedząc, co ma podpisać. – W takim razie powiem prawdę! – ciągnęła z przekonaniem. – Matthew Farrell nie ma nic wspólnego z zamachami bombowymi, nie ma nic wspólnego z zamordowaniem Stanislausa Spyzhalskiego i nie pogwałcił przepisów komisji papierów wartościowych. Prawdą jest – powiedziała z goryczą – że on was po prostu przeraża. Wasze sukcesy są niczym w porównaniu z jego triumfami, a myśl o tym, że stałby się głównym akcjonariuszem tej firmy lub członkiem tego zarządu, sprawia, że stajecie się nic nie znaczącymi, przerażonymi ludźmi. Jeśli w dodatku sądzicie, że podpiszę te papiery tylko dlatego, że rozkazaliście, abym to zrobiła, to jesteście też głupcami!

– Meredith, sugeruję, żebyś jeszcze raz dokładnie rozważyła tę decyzję – przestrzegł kolejny członek zarządu, wyraźnie spięty i obrażony tym, co powiedziała. – Albo będziesz działała zgodnie z najlepiej pojętym dobrem Bancroft i S – ka i podpiszesz te dokumenty, co jest twoim obowiązkiem jako tymczasowego prezydenta, albo pozostanie nam tylko przeświadczenie, że twoja lojalność leży po stronie wrogów tej firmy.

– Mówicie mi o moich obowiązkach wobec „Bancrofta” i jednocześnie każecie mi podpisać te dokumenty? – powtórzyła i nagle poczuła ochotę, żeby zaśmiać się z czystej radości, że oto podjęła decyzję. Stanęła po tej właściwej stronie. – Jesteście bardzo niebezpiecznie niekompetentni, jeśli nawet nie przyszło wam do głowy, co Matthew Farrell może zrobić naszej firmie za obrzucenie go stekiem bzdur zawartych w tych pismach. Kiedy skończy procesowanie się z wami, będzie właścicielem „Bancrofta” i was wszystkich razem wziętych! – zakończyła prawie z dumą.

– Podejmiemy to ryzyko. Podpisz te dokumenty. – Nie!

Nolan Wilder, nieświadomy, że wyraz twarzy niektórych członków zarządu wykazuje wyraźne oznaki niewiary w roztropność prowokowania Farrella, spojrzał na nią i powiedział sztywno:

– Wygląda na to, że twoja źle ulokowana lojalność uniemożliwia ci wypełnienie twoich powinności jako zarządzającej tą korporacją zgodnie z najlepiej pojętym interesem firmy. Albo tu i teraz złożysz swoją rezygnację, albo podpiszesz te papiery i udowodnisz tym samym, że jestem w błędzie.

Spojrzała mu prosto w oczy.

– Idź do diabła!

– Świetnie, dziewuszko! – to okrzyk Cyrusa rozległ się w pełnej napięcia ciszy. Jednocześnie jego pięść wylądowała z hukiem na stole. – Wiedziałem, że jest w tobie coś więcej niż tylko piękne nogi!

To, co mówił, ledwo docierało do Meredith; odwróciła się do nich wszystkich plecami i wyszła z sali posiedzeń, mocno trzaskając za sobą drzwiami. To trzaśniecie zamykało jednocześnie wycinek jej życia, pełen hołubionych przez nią nadziei i marzeń.

Szła sprężystym krokiem do swojego gabinetu przypominając sobie pełne otuchy i przekonania słowa Matta. Kiedyś zapytała go, co by zrobił, gdyby jego zarząd nastawa! na podjęcie przez niego jakiejś decyzji. Powiedział jej: „Powiedziałbym im, żeby się odpieprzyli”. Prawie uśmiechnęła się na to wspomnienie. Nie powiedziała im tego dokładnie jego słowami. Prawdę mówiąc, takiego sformułowania nie użyła nigdy i w stosunku do nikogo, ale z dumą zdecydowała, że jej słowa miały właściwie taki sam wydźwięk. To dzisiaj wieczorem odbywało się organizowane przez Matta przyjęcie. Spieszyła się, żeby dotrzeć do domu i zdążyć się przebrać. Kiedy weszła do gabinetu, telefon na jej biurku dzwonił, a ponieważ Phyllis już wyszła do domu, sama odruchowo podniosła słuchawkę.

– Panno Bancroft – w słuchawce odezwał się zimny, arogancki głos – mówi William Pearson, adwokat pana Farrella. Przez cały dzień próbowałem się skontaktować ze Stuartem Whitmore'em, ale jak do tej pory nie odezwał się do mnie, więc pozwoliłem sobie na zadzwonienie bezpośrednio do pani.

– Ależ oczywiście – powiedziała, przyciskając słuchawkę ramieniem do ucha i jednocześnie pakując do walizeczki osobiste drobiazgi z biurka. – W jakiej sprawie pan dzwoni?

– Pan Farrell polecił nam, abyśmy poinformowali panią, że nie jest on już zainteresowany kontynuowaniem jedenastotygodniowego okresu próbnego, na jaki wyraziła pani zgodę. Ponadto poinstruował nas, abyśmy przekazali pani – ciągnął bardzo nieprzyjemnym, pełnym groźby tonem – że ma pani złożyć pozew o rozwód, nie później niż w ciągu sześciu dni od dzisiaj, w przeciwnym wypadku siódmego dnia my to zrobimy w jego imieniu.

Meredith została już poddana wszystkim wymuszeniom i groźbom, jakie była w stanie znieść. Pearson ze swoim złowieszczym, autokratycznym tonem był ostatnią kroplą przepełniającą czarę goryczy! Odsunęła słuchawkę od ucha, spojrzała na nią z wściekłością, po czym powiedziała w ucho Pearsonowi dwa dźwięczne, pełne emfazy słowa i rzuciła słuchawkę na widełki.