Sala bankietowa klubu pomimo wielkich rozmiarów była urządzona tak, że stwarzała wrażenie domowej przytulności. Wyściełane sofy i wygodne krzesła zgrupowane były wokół małych niskich stolików. Mosiężne kinkiety były zawsze przyciemnione, tak że ciepło oświetlały dębową boazerię. Zwykle ciężkie atłasowe kotary były zaciągnięte, osłaniając ścianę szklanych drzwi prowadzących na tyły klubu; tego wieczoru drzwi były otwarte, a goście mogli wychodzić na tarasy, gdzie nastrojowo grała orkiestra. Z lewej strony całą długość pokoju zajmował bar. Pomiędzy nim a ścianą luster, zastawioną setkami oświetlonych przyciemnionymi światłami trunków, krążyli barmani, obsługujący siedzących przy barze gości.

Tutaj też było tego wieczoru tłoczno i Meredith już miała zamiar odwrócić się i ruszyć na dół, kiedy zauważyła Shelly Fillmore i Leigh Ackerman. Stały w dalekim krańcu baru razem z kilkoma przyjaciółmi Jonathana i starszą parą, którą Meredith w końcu zidentyfikowała jako państwa Sommersów, ciotkę i wuja Jonathana. Podeszła do nich, przywołując na twarz sztuczny uśmiech i zamarła, kiedy niedaleko od nich, na lewo zobaczyła ojca stojącego w grupce ludzi.

– Meredith – powiedziała pani Sommers po powitaniach. – Masz śliczną sukienkę. Gdzie znalazłaś coś takiego?

Musiała spojrzeć w dół, żeby zobaczyć, co ma na sobie.

– W „Bancrofcie” – odpowiedziała.

– Gdzież by indziej – zażartowała Leigh Ackerman.

Państwo Sommers odwrócili się, żeby porozmawiać z innymi przyjaciółmi, a Meredith kątem oka obserwowała ojca. Miała nadzieję, że będzie się trzymał od niej z daleka. Przez chwilę stała bez ruchu, pozwalając, żeby jego obecność kompletnie wytrąciła ją z równowagi. Nagle uświadomiła sobie, że udaje mu się zepsuć jej nawet taki wieczór. Rozdrażniona, postanowiła, że pokaże mu, że tak się nie stanie, że nie pokonał jej jeszcze. Odwróciła się i zamówiła koktajl u jednego z barmanów. Potem obdarzyła Douga Chalfonta jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów i wspaniale udała zainteresowanie tym, co do niej mówił.

Na zewnątrz zmierzch przemienił się w noc, a wewnątrz gwar rozmów podniósł się w proporcji odpowiedniej do ilości wypitych trunków. Meredith sączyła swój drugi koktajl z szampana i zastanawiała się, czy powinna próbować znaleźć pracę, czym udowodniłaby ojcu, że podtrzymuje postanowienie studiowania w dobrej uczelni. Spojrzała w lustro za barem i zobaczyła, że ojciec obserwuje ją wzrokiem pełnym chłodnego niezadowolenia. Bez emocji zastanowiła się, co tym razem ma jej do zarzucenia. Być może przyczyną była jej wydekoltowana suknia albo, co bardziej prawdopodobne, zainteresowanie, jakie okazywał jej Doug Chalfont. Z pewnością przyczyną jego dezaprobaty nie mogła być lampka szampana, którą trzymała w dłoni. Odkąd nauczyła się mówić, wymagano od niej, żeby mówiła jak dorosła, a także, żeby zachowywała się jak osoba dorosła. Kiedy miała dwanaście lat, ojciec pozwalał jej uczestniczyć w kolacjach, gdy miał kilku gości. Jako szesnastolatka uczyła się podejmować jego gości i do kolacji, chociaż w niewielkich ilościach, sączyła wino.

Z zamyślenia wyrwał ją głos Shelly Fillmore, która powiedziała, że o ile nie chcą stracić zarezerwowanego stolika, powinni już iść do jadalni. Meredith próbowała otrząsnąć się z ponurego nastroju, przypominając sobie, że przecież postanowiła dobrze się bawić.

– Jonathan powiedział, że dołączy do nas przed kolacją – dodała Shelly. – Czy ktoś go widział? – Wyciągając szyję Shelly rozglądała się wśród rzednącego tłumu, który zaczynał przesuwać się w stronę jadalni. – Mój Boże! – wykrzyknęła, patrząc na wejście do sali. – Kto to jest? On jest absolutnie cudowny! – Uwagę tę zrobiła głośniej, niż zamierzała, co wywołało zainteresowanie nie tylko w całej grupie, z którą była Meredith, ale także wśród kilku innych osób, które usłyszały ten okrzyk i odwróciły się zaciekawione.

– O kim mówisz? – zapytała Leigh Ackerman, rozglądając się ciekawie. Meredith, która stała twarzą do drzwi, podniosła głowę i natychmiast zorientowała się, kto wywołał ten wyraz zadziwienia i pożądania na twarzy Shelly. W drzwiach, z prawą ręką wciśniętą w kieszeń spodni, stał mężczyzna mający co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Włosy miał prawie tak ciemne jak smoking, który opinał jego szerokie barki i długie smukłe nogi. Z opaloną na brąz twarzą kontrastowały jasne oczy. Stał tam, obojętnie spoglądając na elegancko ubranych członków Glenmoor. Patrząc na niego, Meredith zastanawiała się, jak Shelly mogła użyć w stosunku do niego słowa „cudowny”. Jego twarz wyglądała jak wykuta z granitu przez rzeźbiarza, którego zamierzeniem nie było pokazanie piękna mężczyzny, ale jego brutalnej siły i surowej męskości. Miał kwadratowy podbródek, prosty nos, jego szczęki wyrażały żelazną siłę. Meredith uznała, że wygląda na twardego i dumnego aroganta. To była typowa dla niej reakcja: nigdy nie podobali jej się ani bruneci, ani supermani.

– Spójrz na te ramiona – entuzjazmowała się Shelly – popatrz na tę twarz. To właśnie, Doug, jest czysty, skondensowany sex appeal!

Doug obejrzał nieznajomego i wzruszył ramionami, uśmiechając się.

– Na mnie on nie robi żadnego wrażenia. – Zwracając się do jednego z nowo poznanych przez Meredith chłopców z ich grupy zapytał: – A co z tobą, Rick, czy on ciebie podnieca?

– Nie dowiem się, dopóki nie zobaczę jego nóg – zażartował Rick. – Nogi są tym, co się liczy najbardziej dla mnie i to dlatego podnieca mnie Meredith.

W tym momencie w drzwiach pojawił się trochę niepewnie trzymający się na nogach Jonathan. Rozglądając się po sali, otoczył ramieniem barki nieznajomego. Meredith odnotowała mały triumfujący uśmieszek, który rzucił w ich stronę, kiedy zobaczył całą ich grupę stojącą przy barze. Natychmiast zorientowała się, że był pijany, ale kompletnie zaskoczył ją jęk i śmiech, które wydały z siebie Shelly i Leigh.

– O, nie! – powiedziała Leigh, patrząc na Shelly i Meredith z komicznym przerażeniem. – Tylko nie mówcie mi, że ten cudowny okaz mężczyzny to robotnik, którego Jonathan zaangażował do pracy przy ich instalacji naftowej!

Wybuch śmiechu Douga Chalfonta zagłuszył większość słów Leigh, i Meredith nachyliła się do niej.

– Przepraszam, co powiedziałaś?

Leigh wyjaśniła jej, mówiąc szybko, żeby skończyć, zanim dwaj mężczyźni do nich dotrą:

– Człowiek, który jest z Jonathanem, to hutnik z Indiany. Ojciec zmusił Jona do zatrudnienia go na ich instalacji naftowej w Wenezueli.

Meredith była zdziwiona nie tylko uśmieszkami wymienianymi przez innych przyjaciół Jonathana, ale i wyjaśnieniami Leigh.

– Dlaczego go tutaj przyprowadził? – zapytała.

– To żart, Meredith! Jon jest wściekły na ojca, że zmusił go do zatrudnienia tego faceta i w dodatku stawia mu go za przykład do naśladowania. Przyprowadził go tu na złość ojcu, żeby zmusić go do kontaktu z nim na gruncie towarzyskim. I wiesz, co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze – szepnęła w chwili, kiedy mężczyźni dotarli do nich – ciotka Jonathana powiedziała nam właśnie, że w ostatniej chwili jego rodzice zdecydowali się spędzić weekend w swoim letnim domu, a nie tutaj…

Zbyt głośne, potoczyste powitanie Jonathana sprawiło, że wszyscy będący w zasięgu jego głosu, w tym jego ciotka i wuj oraz ojciec Meredith, odwrócili się w jego stronę.

– Witajcie – zagrzmiał, wymachując ręką, żeby jego powitanie obejmowało ich wszystkich. - Cześć, ciociu Harriet, wujku Russel! – Odczekał, żeby skupić na sobie uwagę obecnych. – Chciałbym, abyście poznali mojego kumpla Matta Terrella, nie F – Farrella – tu czknął – ciociu Harriet, wujku Russell – przywitajcie się z Mattem. Mój ojciec chciałby, żebym był taki jak on, kiedy dorosnę. To jego najnowszy wzorzec dla mnie!

– Dzień dobry – powiedziała grzecznie ciotka Jonathana. Oderwała lodowate spojrzenie od swojego pijanego siostrzeńca i zrobiła wysiłek, żeby być uprzejmą w stosunku do człowieka, którego ze sobą przyprowadził. – Skąd pan pochodzi, panie Farrell?

– Z Indiany – odpowiedział spokojnym, rzeczowym tonem.

– Z Indianapolis? – skrzywiła się. – Obawiam się, że nie znamy żadnych Farrellów z Indianapolis.

– Nie jestem z Indianapolis i jestem pewien, że nie zna pani mojej rodziny.

– A dokładnie to skąd pan pochodzi? – rzucił ojciec Meredith, gotowy do przesłuchania i zastraszenia każdego mężczyzny, który pojawi się w pobliżu córki.

Matt Farrell odwrócił się, a Meredith obserwowała z ukrytym podziwem, jak bez mrugnięcia okiem odparował miażdżące spojrzenie jej ojca.

– Edmunton, na południe od Gary.

– Czym pan się zajmuje? – zapytał niegrzecznie Philip.

– Pracuję w hucie żelaza – odpowiedział indagowany, przy czym wyglądał na równie twardego i zimnego, jak jej ojciec.

Po tej rewelacji zapadła pełna zdziwienia cisza. Kilka par w średnim wieku, czekających na ciotkę i wuja Jonathana, wymieniło między sobą zakłopotane spojrzenia i wycofało się. Pani Sommers najwyraźniej zdecydowała się na równie nagły odwrót.

– Życzę miłego wieczoru, panie Farrell – powiedziała sztywno i skierowała się razem z mężem do jadalni.

Nagle wszyscy ożyli.

– No cóż! – powiedziała wesoło Leigh Ackerman, patrząc na całą ich grupę i nie obejmując wzrokiem Matta Farrella, który stał z tyłu i trochę z boku. Chodźmy jeść! – Wcisnęła swoją dłoń pod ramię Jona i obróciła go do drzwi, dodając celowo: – Zarezerwowałam stolik na dziewięć osób.

Meredith przeliczyła szybko. W ich grupie było dziewięć osób, nie licząc Matta Farrella. Zamarła, zdegustowana zachowaniem Jonathana i jego przyjaciół; przez moment pozostała na swoim miejscu. Ojciec zobaczył ją stojącą w niewielkiej odległości od Farrella. Zatrzymał się przy niej, idąc do sali jadalnej ze swoimi przyjaciółmi. Ścisnął jej łokieć.

– Pozbądź się go! – warknął na tyle głośno, że Farrell go usłyszał, po czym ruszył dalej.

Meredith z gniewnym, pełnym wyzwania buntem obserwowała, jak odchodził. Potem spojrzała na Matta Farrella, niepewna, co zrobić dalej. On odwrócił się w kierunku drzwi prowadzących na taras. Obserwował znajdujących się tam ludzi z wyniosłą niezmiennością kogoś, kto wie, że jest osobą niepożądaną i kto w takim układzie chce wyglądać jak ktoś, kto preferuje taki stan rzeczy.

Meredith wiedziała od razu, w chwilę po poznaniu go, że nie należy do ich grupy społecznej, jeszcze zanim powiedział, że jest hutnikiem z Indiany. Smoking nie leżał na jego szerokich ramionach tak, jak leżałoby ubranie szyte na miarę, co oznaczało, że prawdopodobnie go wypożyczył. Nie mówił też z głęboko zakorzenioną pewnością siebie człowieka z towarzystwa, który oczekuje, że będzie mile widziany i lubiany, gdziekolwiek się pojawi. Co więcej, był w nim jakiś trudny do zdefiniowania brak ogłady, a także cień szorstkości i bezwzględności, które intrygowały ją i odpychały jednocześnie.

Biorąc pod uwagę to wszystko, zaskakujące było, że nagle wydał jej się bardzo podobny do niej samej. Tak było. Spojrzała na osamotnionego mężczyznę, który sprawiał wrażenie, że nic sobie nie robi z tego, że jest szykanowany. Przypomniała sobie w tym momencie siebie w St. Stephen, kiedy spędzała każdą przerwę z książką otwartą na kolanach, też udając, że jej nie zależy.

– Panie Farrell – zapytała tak obojętnie, jak tylko mogła. – Czy napiłby się pan czegoś?

Odwrócił się zaskoczony, przez chwilę się wahał, po czym skinął głową.

– Szkocka z wodą.

Przywołała kelnera, który pospieszył ku niej.

– Jimmy, podaj szkocką z wodą panu Farrellowi.

Kiedy się odwróciła, Matt Farrell obserwował ją, krzywiąc się lekko. Wodził wzrokiem od jej twarzy po biust i talię, potem skoncentrował się na oczach, jakby uważał jej akcję za podejrzaną i zastanawiał się, co spowodowało, że trudziła się aż tak bardzo.

– Kim był człowiek, który kazał ci się mnie pozbyć? – zapytał znienacka.

Nie miała ochoty niepokoić go prawdą, ale odpowiedziała:

– To był mój ojciec.

– Współczuję ci głęboko i naprawdę szczerze – zażartował ponuro, na co Meredith zareagowała śmiechem, bo nikt nigdy nie ośmielił się skrytykować jej ojca, nawet pośrednio, i ponieważ nagle wyczuła, że Matt Farrell jest „rebeliantem” takim samym, jakim ona postanowiła się stać. Wydal jej się dzięki temu o wiele milszy. Zamiast użalać się nad nim lub czuć do niego niechęć, pomyślała o nim nagle jak o kundlu, który wbrew woli został wrzucony sam jeden w grupę hardych psów z rodowodem. Zdecydowała, że to ona go uratuje.

– Czy miałbyś ochotę zatańczyć? – zapytała, uśmiechając się do niego, jakby był starym przyjacielem.

Rzucił jej rozbawione spojrzenie.

– Dlaczego myślisz, księżniczko, że hutnik z Edmunton w Indianie umie tańczyć?

– A umie?

– Myślę, że sobie poradzę.

Była to raczej mało zgodna z prawdą ocena jego zdolności. Przekonała się o tym już kilka minut później, kiedy tańczyli na tarasie do wolnej melodii granej przez zespół. Prawdę mówiąc, był zupełnie niezły, ale za bardzo spięty i tańczył mało nowocześnie.