ROZDZIAŁ 12

Listopad 1989

Wiatr targał spienione fale i z łoskotem rozbijał je o piasek sześć metrów poniżej skalnej krawędzi, wzdłuż której spacerowali Barbara Walters i Matthew Farrell. W ślad za nimi podążała kamera, której ciemne, szklane oko nie traciło ich ani na chwilę z pola widzenia. Ujęcie obejmowało ich na tle wspaniałej kalifornijskiej posiadłości Farrella i wzburzonego Pacyfiku.

Napływała mgła. Jej gruby, falujący kobierzec popychany był w ich kierunku przez tę samą, nieokiełznaną siłę, jaka szarpała włosami Barbary Walters i ciskała ziarenkami piasku w obiektyw kamery. We wcześniej ustalonym miejscu pani Walters odwróciła się plecami do oceanu i zaczęła zadawać kolejne pytanie Farrellowi. Kamera też wykonała zwrot, ale teraz w jej obiektywie była tylko para ludzi na tle niewyraźnej zasłony szarej mgły. Wiatr rzucił włosy pani Walters na twarz.

– Cięcie! – krzyknęła poirytowana. Odgarniała włosy z oczu, próbowała uwolnić te, które przywarły do pomadki na ustach. Zwracając się do kobiety odpowiedzialnej za makijaż, zapytała: – Tracy, czy możesz zrobić coś, żeby moje włosy nie szalały tak na tym wietrze?

– Może superklej? – zasugerowała Tracy, próbując podejść do sprawy humorystycznie.

Jednocześnie skinęła głową w kierunku wozu transmisyjnego zaparkowanego pod cyprysem w zachodniej część posiadłości. Walters przeprosiła Farrella i poszła razem z dziewczyną w tamtą stronę.

– O Boże, jak ja nienawidzę mgły – obwieścił gorzko kamerzysta. Spoglądał na grubą, szarą powłokę osnuwającą linię brzegową i niszczącą kompletnie panoramiczny widok zatoki Half Moon. Oczami duszy widział ten fragment krajobrazu jako świetne filmowe tło dla tego wywiadu. – Nienawidzę mgły – powtórzył, podnosząc ku niebu nasrożoną twarz. – I nie cierpię też wiatru, cholera!

Adresował swoje skargi bezpośrednio do Boga i jakby w odpowiedzi na nie porcja piasku spod jego własnych stóp poszybowała w górę i w miniaturowym wirze dosięgnęła jego piersi i twarzy.

Asystent zachichotał.

– Najwyraźniej ty sam też nie masz najlepszych notowań u Pana Boga – zauważył, patrząc, jak poirytowany mężczyzna oczyszcza brwi z piasku. Wyciągnął w jego kierunku parujący kubeczek. – Może napijesz się kawy?

– Kawy też nie cierpię – wymamrotał kamerzysta, ale przyjął kubeczek.

Asystent ruchem głowy wskazał stojącego o kilka metrów od nich, spoglądającego na ocean mężczyznę.

– Dlaczego nie poprosisz Farrella, żeby uciszył wiatr i rozpędził mgłę? Z tego, co słyszałem, to Bóg prawdopodobnie też wykonuje jego polecenia.

– Jeśli o mnie chodzi – zaśmiała się cicho Alice Champion, sącząc kawę – to Matthew Farrell jest dla mnie Bogiem.

Obydwaj mężczyźni rzucili scenarzystce ironiczne spojrzenie, ale nic nie powiedzieli. Alice wiedziała, że to milczenie jest wyrazem ich niechętnego podziwu dla tego człowieka.

Zerkając znad swojej filiżanki, obserwowała Farrella. Stał zapatrzony w ocean. Samotny, trochę tajemniczy władca finansowego imperium o nazwie Intercorp. Imperium, które stworzył własnym wysiłkiem i sprytem. Wysoki, pełen ogłady potentat, który wybił się wprost ze stalowni w Indianie i który wyzbył się jakimś cudem wszelkich cech, które mogłyby go identyfikować ze środowiskiem, z którego pochodził.

Kiedy obserwowała go, jak stał na skraju urwiska, czekając na dalszy ciąg wywiadu, Alice pomyślała, że emanuje od niego aura sukcesu, pewność siebie i męskość. No i siła. Z postaci Matthew Farrella biła przede wszystkim pierwotna, brutalna siła. Był opalony, miał świetne maniery i ubierał się z perfekcyjną starannością. Było w nim jednak coś takiego, czego nie usuną ani szyte na miarę ubrania, ani uprzejmy uśmiech. Były to groźba i bezwzględność, które skłaniały ludzi raczej do rozweselania go niż denerwowania. Wyglądało to tak, jakby cała jego osobowość wysyłała nieme ostrzeżenie, żeby nie wchodzić mu w drogę.

– Panie Farrell – Barbara Walters wyszła z furgonetki, przyciskając włosy obiema rękami do skroni. – Pogoda jest beznadziejna. Musimy zainstalować się wewnątrz domu. Zajmie nam to około trzydziestu minut. Czy możemy wykorzystać salon?

– Oczywiście – powiedział Matt, pokrywając rozdrażnienie wywołane tą zwłoką krótkim uśmiechem. Nie lubił dziennikarzy. Żadnych. Pozwolił Barbarze Walters na ten wywiad tylko dlatego, że ostatnio ukazała się w prasie seria artykułów na temat jego życia prywatnego i jego miłostek. Dla dobra Intercorpu będzie lepiej, jeżeli jego dyrektor generalny objawi się dla odmiany w swoim służbowym wcieleniu. Matt był gotów na każdego rodzaju poświęcenie, jeżeli w grę wchodził Intercorp. Przed dziewięcioma laty, kiedy skończył pracę w Wenezueli, zużył swój bonus i dodatkowo wyłożone przez Sommersa pieniądze na kupienie chylącej się ku bankructwu, małej firmy produkującej części zamienne do samochodów. W rok później sprzedał ją za podwójną cenę. Ze swojej części zysku i dodatkowych pieniędzy pożyczonych z banku i od prywatnych inwestorów utworzył Intercorp.

Przez kilka następnych lat wykupywał firmy stojące na skraju bankructwa; nie takie, które były źle zarządzane, ale te, których bolączką było tylko niedoinwestowanie. Wykorzystując kapitał Intercorpu, stawiał je na nogi, a potem czekał tylko na kupca.

Po jakimś czasie przestał wyprzedawać te przedsiębiorstwa, lecz zaczął pieczołowicie planować ich rozwój. W rezultacie tych działań tylko w jednej dekadzie przekształcił Intercorp w finansowe imperium, które wyobrażał sobie w czasie tych smętnych dni i nocy, kiedy harował w stalowni i spływał potem na polu naftowym. Dzisiaj Intercorp był potężnym konglomeratem z siedzibą w Los Angeles. Kontrolował różnorodne dziedziny biznesu, począwszy od laboratoriów farmaceutycznych, a skończywszy na fabrykach tekstylnych.

Do niedawna Matt stosował jako zasadę kupowanie tylko wybranych, wystawionych na sprzedaż przedsiębiorstw. Jednak rok temu rozpoczął negocjacje w sprawie zakupu wielomiliardowego przedsiębiorstwa elektronicznego z Chicago. Tym razem to właściciele sami zwrócili się do niego z pytaniem, czy Intercorp byłby zainteresowany wchłonięciem ich.

Pomysł ten podobał się Mattowi, ale po zaangażowaniu dużych środków finansowych i po miesiącach pracy nad umową dyrekcja Haskell Electronics nagle odmówiła akceptacji wcześniej uzgodnionych warunków. Matt rozzłoszczony z powodu straty czasu i pieniędzy Intercorpu zdecydował, że za ich zgodą lub bez niej kupi tę firmę. W efekcie tej decyzji wyniknęła zagorzała i nagłośniona w mediach bitwa. Po jej zakończeniu dyrekcja Haskella została dotkliwie pobita na polu finansowym, a Intercorp zyskał przynoszącego duże zyski producenta elektroniki. Jednak razem z tym zwycięstwem do Matta przylgnęła reputacja bezwzględnego rekina finansowego. Nie burzyło to specjalnie jego wewnętrznego spokoju; nie było to bardziej irytujące niż jego sława międzynarodowego playboya, którą obdarzyła go prasa. Ceną sukcesu były nieprzychylne publikacje i utrata prywatności. Akceptował to z taką samą filozoficzną niezmiennością, jaką czuł wobec szerzącej się hipokryzji. Spotykał się z nią na gruncie towarzyskim, a w interesach miał do czynienia z perfidią wielu partnerów. Pochlebcy i wrogowie byli nieodłączną częścią błyskotliwego sukcesu. Obcując z nimi, Matt stał się cynikiem i nie ufał ludziom, co też było ceną jego powodzenia.

Tym się jednak nie martwił; niepokoiło go tylko to, że jego sukcesy nie przynosiły mu już takiego zadowolenia jak dawniej. Od lat brakowało mu ożywienia, jakie kiedyś czuł, stając przed trudnym do rozwiązania problemem. Sądził, że działo się tak dlatego, iż sukces był teraz właściwie z góry przesądzonym wynikiem jego działań. Nie istniało nic, co stanowiłoby dla niego wyzwanie. Przynajmniej nie było niczego takiego aż do czasu, kiedy zdecydował się na przejęcie Haskell Electronics. Dopiero teraz, po raz pierwszy od lat, czuł wzmożone krążenie adrenaliny i dawne wyczekiwanie na rozwój sytuacji. Haskell było wyzwaniem. Potężna firma wymagała całkowitej restrukturyzacji. Była nadmiernie obciążona rozbudowaną kadrą kierowniczą; urządzenia produkcyjne były przestarzałe, strategia rynkowa, jaką stosowali, nie miała nic wspólnego z najnowszymi osiągnięciami w dziedzinie marketingu.

Wszystko to należało zmienić, żeby mogły się objawić pełne możliwości dochodowe tej firmy. Matt czekał niecierpliwie na wyjazd do Chicago. W przeszłości, kiedy kupował nową firmę, wysyłał tam swoich sześciu ludzi, których magazyn „Tydzień w interesach” ochrzcił mianem jego „drużyny przejmującej”. Ekipa ta oceniała stan bieżący przedsiębiorstwa i sugerowała kolejne posunięcia Intercorpu. Teraz byli już tam od dwóch tygodni. Pracowali w należącym do Haskella sześćdziesięciopiętrowym wieżowcu. Czekali, aż dołączy do nich szef. Matt spodziewał się, że spędzi w Chicago większą część roku, i kupił tam mieszkanie, zajmujące całe ostatnie piętro budynku. Wszystko było przygotowane i nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł wyjechać i rozpocząć działanie.

Poprzedniego wieczoru wrócił z Grecji, gdzie negocjował zakup floty handlowej. Doprowadzenie transakcji do skutku zajęło mu cztery długie tygodnie, zamiast planowanych dwóch. Teraz jedyną rzeczą, która zatrzymywała go tutaj, był ten cholerny wywiad. Ruszył w stronę domu, po cichu przeklinając zwłokę. We wschodniej części posiadłości czekał już jego helikopter. Miał zabrać go na lotnisko, gdzie samolot typu Lear, też jego własność, czekał gotowy do startu do Chicago.

Pilot helikoptera odwzajemnił powitalne machnięcie Matta i dłonią z kciukiem skierowanym do góry dał znać, że maszyna jest zatankowana i gotowa do lotu. Z niepokojem spojrzał w kierunku napływającej mgły. Matt rozumiał to spojrzenie. Wiedział, że jego pilot, tak samo mocno jak i on, chciał się już znaleźć w powietrzu. Przeciął wyłożony płaskimi kamieniami taras i wszedł przez prowadzące stąd do jego gabinetu oszklone drzwi. Sięgał właśnie po telefon, zamierzając zadzwonić do biura w Los Angeles, kiedy drzwi w przeciwnym krańcu pokoju zostały bezceremonialnie otwarte.

Do pokoju wsunął głowę Joe O'Hara.

– Jak się masz, Matt…

Jego szorstki głos i mało schludna powierzchowność wyraźnie kontrastowały z niemal antyseptyczną czystością marmurowej podłogi gabinetu, grubego, kremowego dywanu i biurka o szklanym blacie. O'Hara oficjalnie był szoferem Matta. Nieoficjalnie był jego ochroniarzem i dużo bardziej nadawał się do tej roli niż do roli szofera. Kiedy O'Hara siadał za kółkiem, prowadził tak, jakby ścigał się w Formule 1.

– Kiedy wyruszamy do Chicago? – zapytał.

– Jak tylko skończę z tym cholernym wywiadem.

– W porządku. Dzwoniłem już na lotnisko. Limuzyna będzie na nas czekała na pasie startowym. Ale przyszedłem tu, żeby powiedzieć ci o czymś innym – ciągnął O'Hara, podchodząc do okna i odsłaniając zasłony. Gestem prosząc Matta do siebie, wskazał w kierunku szerokiej, wijącej się alei, która przed domem kluczyła wśród cyprysów. Jego wyblakła twarz nabrała miękkości, a głos stał się cichy i pożądliwy. – Rzuć okiem na tę wysmukłą ślicznotkę – powiedział, kiedy Matt podszedł do okna. Ktoś inny oczekiwałby może, że ślicznotka będzie kobietą, ale Matt znał swojego człowieka. Po śmierci żony jedyną miłością O'Hary stały się samochody. – To samochód jednego z kamerzystów tej Walters.

Ślicznotką nazwał cadillaca z 1959 roku. Był to utrzymany w wyśmienitym stanie kabriolet.

– Spójrz na te okrągłości – powiedział O'Hara, mając na myśli reflektory samochodu. Jego głos był pełen podziwu i tak zmysłowy, jak głos nastolatka oglądającego rozkładówkę „Playboya”. – A te kształty! Wysmukłe, prawdziwie wysmukłe. Ma się ochotę tego dotknąć. – Szturchnął łokciem stojącego w milczeniu mężczyznę: – Widziałeś kiedyś coś piękniejszego, Matt?

Nadejście scenarzystki wybawiło Matta z konieczności wypowiedzenia się na ten temat. Dziewczyna przyszła z wiadomością, że zainstalowali się już w salonie.

Wywiad trwał już niemal godzinę i rozwijał się zgodnie z przewidywaniami, kiedy nagle otworzyły się drzwi i do pokoju spiesznie weszła kobieta. Na jej nie przygotowanej na niespodziankę pięknej twarzy gościł uśmiech.

– Matt, kochanie, już wróciłeś i ja… – Wszystkie głowy w pokoju zwróciły się w jej stronę. Cała ekipa ABC wpatrywała się w nią. Trwające nagranie poszło w zapomnienie. Meryl Saunders podążała w głąb pokoju. Miała na sobie czerwony, przezroczysty, tak niesamowicie pobudzający wyobraźnię szlafroczek, że przyprawiłby on o rumieniec wstydu nawet klienta najbardziej ekstrawaganckiego sklepu z damską bielizną w Hollywood.

Jednak to nie ciało Meryl przykuwało uwagę wszystkich, ale jej twarz. Twarz, która była ozdobą ekranów kinowych i telewizyjnych na całym świecie; dzięki tej twarzy, jej dziewczęcemu urokowi i szczeremu, niemal religijnemu uduchowieniu, stała się ona ulubienicą Ameryki. Nastolatki kochały ją, bo była taka ładna i wyglądała tak młodo; ich rodzice dlatego, że stanowiła zdrowy przykład dla młodzieży, a producenci lubili ją, bo była niesamowicie zdolną aktorką. Było pewne, że każdy film z jej udziałem gwarantował dochody w megamilionach. Nieważne, że była 23 – latką o silnych potrzebach seksualnych. W pulsującej napięciem ciszy, jaka powitała przybycie Meryl, Matt poczuł się jak mężczyzna przyłapany na gorącym uczynku w trakcie uwodzenia Alicji z krainy czarów.