Z odwagą godną heroicznego małego kawalerzysty, jakim bywała na planie filmowym, uśmiechnęła się uprzejmie do oniemiałych ludzi, przeprosiła zgrabnie Matta za wejście nie w porę, po czym odwróciła się i wyszła. Zrobiła to ze skromną godnością, jaką mogłaby czuć roznegliżowana uczennica szkoły zakonnej dla dziewcząt. Było to prawdziwym pokazem jej umiejętności aktorskich, jako że paski materiału tylko symbolizowały figi i jej pośladki były wyraźnie widoczne poprzez ognistoczerwony peniuar udrapowany na jej smukłym ciele.

Na twarzy Barbary Walters walczyły ze sobą o lepsze przeciwstawne reakcje i Matt uzbrajał się na odparcie niemożliwej do uniknięcia porcji wścibskich pytań dotyczących Meryl. Było mu przykro, że jej pieczołowicie konstruowany na potrzeby publiczności wizerunek miał za chwilę lec w gruzach. O dziwo, pani Walters zapytała tylko, czy Meryl Saunders jest częstym gościem w jego domu. Odpowiedział, że ona bardzo lubi zatrzymywać się u niego, kiedy on wyjeżdża, co przy jego trybie życia zdarza się bardzo często.

Ku jego zdumieniu, dziennikarka zaakceptowała tę wymijającą odpowiedź i wróciła do kwestii, którą poruszali, zanim pojawiła się Meryl. Wychylając się lekko w swoim krześle, zapytała:

– Co sądzi pan o wzrastającej liczbie agresywnych przejęć firm przez korporacje?

– Uważam, że jest to trend, który będzie się utrzymywał do czasu, aż zostaną ustalone zasady regulujące te sprawy – odpowiedział Matt.

– Czy Intercorp planuje „połknięcie” jeszcze jakichś firm? Było to bezpośrednie, ale nie nieoczekiwane pytanie. Gładko je ominął.

– Intercorp jest zawsze zainteresowany nabyciem nowych, dobrych firm, mając na celu zarówno nasz dalszy rozwój, jak i rozwój tych firm.

– Nawet jeśli firma nie chce być przez was wchłonięta?

– To jest ryzyko, jakie ponosimy wszyscy, nawet Intercorp – odparł z uprzejmym uśmiechem.

– Ale żeby wchłonąć firmę wielkości Intercorpu, trzeba by równie potężnego giganta. Czy istnieje ktoś odporny na wymuszoną fuzję z panem… przyjaciele może? A czy na przykład – droczyła się z nim – jest możliwe, żeby nasza telewizja ABC znalazła się w pozycji pańskiej kolejnej ofiary?

– Przejmowana firma nazywana jest obiektem – powiedział sucho – na pewno nie ofiarą. Jeśli jednak niepokoi to panią – zażartował – to mogę zapewnić, że pożądliwe oko Intercorpu nie jest skierowane na ABC.

Zaśmiała się i obdarzyła go jednym z jej najbardziej profesjonalnych uśmiechów.

– Czy możemy teraz porozmawiać przez chwilę o pana życiu osobistym?

Irytację pokrył bezbarwnym uśmiechem.

– A czy byłbym w stanie odwieść panią od tego zamiaru? Jej uśmiech pogłębił się, potrząsnęła przecząco głową i zaczęła:

– W czasie ostatnich kilku lat donoszono o pana burzliwych przygodach z kilkoma gwiazdami filmowymi, z księżniczką, a ostatnio wymieniano nazwisko Marii Calvaris, spadkobierczyni greckiego potentata okrętowego. Czy te szeroko omawiane na łamach prasy przygody miłosne są prawdziwe, czy też zostały spreparowane przez dziennikarzy rubryk towarzyskich?

– Tak – odpowiedział Matt, pozostawiając pytanie właściwie bez odpowiedzi.

Barbara Walters zaśmiała się, słysząc ten zamierzony unik, ale po chwili spoważniała.

– A co z pana małżeństwem? Możemy o tym porozmawiać? Pytanie tak zaskoczyło Matta, że zabrakło mu słów.

– O czym, przepraszam? – powiedział, nie wierząc, że dobrze usłyszał, nie chcąc uwierzyć, że dobrze usłyszał. Jego fatalne małżeństwo z Meredith Bancroft przed jedenastu laty nigdy nie zostało wykryte.

– Nigdy się pan nie ożenił – uściśliła – i zastanawiam się, czy ma pan tego typu plany na przyszłość.

Matt odprężył się i odpowiedział enigmatycznie:

– To nie jest wykluczone.

ROZDZIAŁ 13

Listopad 1989

Tłumy mieszkańców Chicago spacerowały ulicą Michigan. Niespieszny rytm tych spacerów spowodowany był częściowo niezwykłą jak na tę porę roku łagodnością listopadowego dnia, a częściowo tamującymi ruch klientami Bancroft i S – ka, którzy gromadzili się przy ich oknach wystawowych. Witryny wielkiego domu towarowego były już wspaniale udekorowane na święta.

Od czasu otwarcia w 1891 roku „Bancroft” przekształcił się z dawnego dwupiętrowego, ceglanego budynku z półkolistymi, żółtymi okiennicami w czternastopiętrową strukturę ze szkła i marmuru. Pomimo wielu zmian, jakim sklep podlegał, jedna rzecz się nie zmieniła: to para odźwiernych ubranych w ciemnoczerwone liberie ze złotymi ozdobami. Stali oni jak zawsze, pełniąc swoje obowiązki przy głównym wejściu. Ten drobny, elegancki element był widocznym zapewnieniem dbałości „Bancrofta” o solidność i zachowanie form.

Dwaj odźwierni, którzy pracowali razem od trzydziestu lat, tak bardzo współzawodniczyli ze sobą, że rzadko nawet rozmawiali przez te lata. Teraz ukradkiem obserwowali przybycie czarnego BMW i każdy z nich po cichu życzył sobie, żeby kierowca zatrzymał się po jego stronie wejścia.

Samochód podjechał do krawężnika i Leon, jeden z odźwiernych, wstrzymał oddech, po czym westchnął z irytacją, kiedy samochód przejechał obok jego stanowiska i zatrzymał się dokładnie przed obszarem podległym jego przeciwnikowi.

– Nędzny stary bałwan! – zamruczał Leon pod adresem kolegi.

Ernest ruszył do przodu.

– Dzień dobry, panno Bancroft – powiedział, otwierając ostentacyjnie drzwiczki samochodu Meredith. Przed dwudziestu pięciu laty zobaczył ją po raz pierwszy, kiedy otwierał drzwiczki samochodu jej ojca – Powiedział wtedy dokładnie te same słowa, takim samym, pełnym szacunku tonem.

– Dzień dobry, Erneście – odpowiedziała Meredith, wysiadając i wręczając mu z uśmiechem kluczyki do swojego samochodu. – Czy mógłbyś poprosić Carla, żeby go zaparkował? Mam dzisiaj dużo do niesienia, a nie chciałabym tego dźwigać z garażu.

Pracownik zajmujący się parkowaniem samochodów był kolejnym udogodnieniem, które oferował klientom „Bancroft”.

– Naturalnie, panno Bancroft.

– Pozdrów ode mnie Amelię – dodała, mając na myśli jego żonę. Meredith znała szczegóły dotyczące życia wielu długoletnich pracowników sklepu; oni wszyscy byli dla niej teraz jedną wielką rodziną. Tak samo jak ten sklep, najważniejszy w rozrastającej się teraz sieci siedmiu sklepów firmy, rozlokowanych w różnych miastach. Był on dla niej tak samo domem jak posiadłość, w której wyrosła, i jak jej własne mieszkanie.

Zatrzymała się przez chwilę na chodniku, obserwując tłumy gromadzące się przed witrynami sklepu. Na jej ustach pojawił się uśmiech, a serce zabiło radośnie. Było to uczucie, którego doświadczała niemalże zawsze, ilekroć patrzyła na elegancką fasadę „Bancrofta”. Czuła dumę, entuzjazm i gorącą chęć czuwania nad tym wszystkim. Dzisiaj jednak była bezgranicznie szczęśliwa. Ubiegłego wieczoru Parker objął ją i z czułością i powagą powiedział:

– Kocham cię, Meredith. Czy wyjdziesz za mnie, kochanie? Potem wsunął na jej palec zaręczynowy pierścionek.

– Okna wystawowe prezentują się w tym roku lepiej niż kiedykolwiek – powiedziała do Ernesta, kiedy tłum przesunął się na chwilę i zobaczyła zaskakujący efekt pracy Lisy, jej talentu i umiejętności. Lisa Pontini cieszyła się już świetną opinią w środowisku profesjonalistów za swoją pracę na rzecz „Bancrofta”. Należała do kandydatów do objęcia stanowiska dyrektora reklamy „Bancrofta”, kiedy jej szef za rok przejdzie na emeryturę.

Meredith chciała jak najszybciej odnaleźć Lisę i opowiedzieć jej o wczorajszym wyznaniu Parkera. Otworzyła drzwiczki od strony pasażera w swoim samochodzie i wzięła dwie walizeczki i kilka teczek z dokumentami. Ruszyła w kierunku głównego wejścia. Jak tylko znalazła się wewnątrz, dostrzegł ją agent ochrony i podszedł do niej.

– Czy mogę pomóc, panno Bancroft?

Miała zamiar odmówić, ale ramiona już ją bolały, a poza tym czuła nieprzepartą chęć pospacerowania po sklepie przed pójściem do Lisy. Zapowiadał się kolejny dzień rekordowej sprzedaży. Tłumy kupujących już wypełniały przejścia i tłoczyły się przy ladach.

– Dziękuję, Dan, będę wdzięczna za pomoc – powiedziała, przekazując mu ciężkie teczki i obydwie walizeczki.

Dan ruszył ku windom, a Meredith odruchowo wygładziła niebieską, jedwabną apaszkę, którą miała zawiązaną pod klapami białego płaszcza, włożyła dłonie do kieszeni i przeszła wzdłuż działu kosmetycznego. Klienci potrącali się nawzajem, spiesząc ku schodom znajdującym się w centralnej części sklepu. Ten tłok jednak sprawiał jej ogromną przyjemność.

Przechyliła lekko głowę i spojrzała na wysokie na dziesięć metrów białe choinki, które górowały ponad stoiskami. Ich gałęzie były ustrojone migającymi, czerwonymi światełkami i olbrzymimi czerwonymi bombkami z aksamitu. Nie brakowało też dużych ozdób z czerwonego szkła. Świąteczne wieńce ozdobione saneczkami i dzwonkami wisiały na wykładanych lustrami kwadratowych filarach rozsianych po całym sklepie. Świąteczne melodie płynęły wesoło z głośników. Kobieta oglądająca damskie torebki zobaczyła Meredith i trąciła swoją towarzyszkę.

– Czy to nie Meredith Bancroft? – wykrzyknęła.

– To jest na pewno Meredith Bancroft! – powiedziała jedna z kobiet. – Ten pisarz, który porównał ją do Grace Kelly w młodości, miał rację!

Meredith usłyszała tę wymianę zdań, ale ledwie odnotowała, co kobiety powiedziały. W ciągu ostatnich lat przyzwyczaiła się do tego, że ludzie przypatrują się jej i mówią o niej. Poczytne pismo „Codzienna Moda Kobieca” nazwało ją „uosobieniem chłodnej elegancji”. „Cosmopolitan”: „elegancką w każdym calu”. „Wall Street Journal” pisał o niej jako o „księżniczce panującej w «Bancrofcie»„. Natomiast poza salą posiedzeń zarządu „Bancrofta”, jego dyrektorzy nazywali ją „dopustem Bożym”.

Tylko ta ostatnia opinia znaczyła coś dla Meredith. Nie dbała o to, co piszą o niej gazety i magazyny; ich artykuły nie szkodziły, a wręcz mogły przysporzyć sklepowi prestiżu. Zdanie zarządu miało dla niej ogromną wartość. To oni byli w stanie albo pokrzyżować jej plany, albo zablokować jej marzenia o rozszerzeniu sieci sklepów „Bancrofta” na inne miasta. Prezydent „Bancrofta” nie okazywał jej więcej sympatii czy entuzjazmu niż jego dyrektorzy. A był to jej własny ojciec.

Dzisiaj jednak jej świetnego nastroju nie mogła zepsuć nawet trwająca wokół jej planów ekspansji batalia z ojcem i zarządem. Czuła się tak doskonale szczęśliwa, że musiała powstrzymać chęć nucenia kolędy w takt tonów płynących z głośników. Zamiast tego dała wyraz swojej euforii przez zrobienie czegoś, co zwykła robić jako mała dziewczynka: podeszła do jednego z wyłożonych lustrami filarów. Stanęła blisko niego. Wpatrywała się w lustro, udając, że poprawia sobie włosy, po czym uśmiechnęła się i „puściła oczko” do ochroniarza, który, jak wiedziała, siedział w środku filara, wypatrując sklepowych złodziejaszków.

Odwróciła się i ruszyła w stronę ruchomych schodów. Lisa wpadła na pomysł, żeby dekoracje na każdym piętrze były w innym kolorze. Chciała dostosować ich tonację do specyfiki produktów sprzedawanych na poszczególnych piętrach. Meredith uważała, że przyniosło to świetny efekt. Dawało się to odczuć szczególnie, kiedy znalazła się na drugim piętrze. Był tam salon futrzarski i salon sprzedaży kreacji projektantów mody. Tutaj wszystkie białe choinki przybrane były w delikatny fiolet z połyskującymi, złotymi bombkami. Na wprost ruchomych schodów siedział przed swoim domkiem Święty Mikołaj w biało – złotym stroju. Na jego kolanach „przysiadł” manekin: piękna kobieta w peniuarze z francuskiej koronki. Ślicznym gestem wskazywała na warte dwadzieścia pięć tysięcy dolarów futro z norek z liliową podszewką.

Ten widok rozjaśnił twarz Meredith. Ekstrawagancki luksus, jaki kreowała ta dekoracja, był subtelnym i bardzo przemawiającym do wyobraźni zaproszeniem dla klientów, którzy zawędrowali na to piętro, zaproszeniem, żeby sami też dali się ponieść podobnej ekstrawagancji. Sądząc z wielkiej liczby mężczyzn oglądających futra i wielu kobiet mierzących suknie, zaproszenie to zostało przyjęte. Na tym piętrze każdy projektant miał swój własny salon, gdzie prezentował swoje kreacje. Meredith szła głównym pasażem. Od czasu do czasu wymieniała powitalne gesty z pracownikami, których znała. W salonie Goffreya Beene'a dwie postawne kobiety w norkowych futrach podziwiały niebieską, usztywnianą fiszbinami suknię z metką opiewającą na siedem tysięcy dolarów.

– Margaret, będziesz w tym wyglądać jak worek kartofli – jedna z nich przestrzegała drugą.

Ignorując ją, kobieta zwróciła się do sprzedawczyni:

– Na pewno nie – zaprzeczyła. – Czy macie to w rozmiarze dwudziestym?

W sąsiednim salonie kobieta namawiała córkę, dziewczynę może osiemnastoletnią, do przymierzenia aksamitnej sukni Valentino. Sprzedawczyni czekała dyskretnie z boku, żeby pomóc w przymiarce.

– Jeśli ci się tak podoba – mówiła córka, rzucając się na jedwabną sofę – to kup ją dla siebie. Nie będę na twoim głupim przyjęciu. Powiedziałam ci, że chcę spędzić święta w Szwajcarii.