– Wiem, kochanie – odpowiedziała matka nadąsanej nastolatce głosem pełnym winy i usprawiedliwienia – ale sądziliśmy, że byłoby miło spędzić te święta chociaż jeszcze ten jeden raz razem.
Meredith zerknęła na zegarek i zorientowała się, że to już pierwsza po południu. Poszła w stronę wind, żeby znaleźć Lisę i podzielić się z nią nowinami. Poranek spędziła w biurze architekta, dyskutując plany sklepu w Houston, a przed sobą miała pełne zajęć popołudnie.
Pracownia reklamy była w rzeczywistości wielkim składowiskiem ulokowanym w suterenie, pod poziomem ulicy. Była zastawiona stołami kreślarskimi, rozmaitymi manekinami, potężnymi belami materiałów i wszelkiego rodzaju elementami, które w ostatniej dekadzie były używane w oknach wystawowych. Meredith ze znawstwem torowała sobie drogę przez ten chaos. Kiedyś była jego współtwórczynią. Jednym z elementów pierwszego etapu jej przeszkolenia była praca w każdym dziale sklepu.
– Lisa? – zawołała i kilkanaście głów pomocników Lisy uniosło się. – Lisa?
– Tutaj! – odkrzyknął jej przytłumiony głos. Nagle falbana zwisająca wokół jednego ze stołów została odrzucona na bok i wychyliła się spod niej pełna rudych loków głowa Lisy. – Co znowu? – zapytała poirytowanym głosem. Jej błękitne oczy patrzyły na nogi Meredith. – Jak mogę zrobić cokolwiek, jeśli mi ciągle przeszkadzacie?
– Zabij mnie – odpowiedziała radośnie Meredith, przysiadając na stole i śmiejąc się w zaskoczoną twarz przyjaciółki – ale nigdy nie mogłam zrozumieć, jak ty tutaj cokolwiek znajdujesz, nie mówiąc już o tworzeniu czegokolwiek.
– Cześć! – odpowiedziała trochę zawstydzona Lisa, wyczołgując się na czworaka spod stołu. – Próbowałam tam zamontować przewody na świąteczną imprezę w dziale meblowym. Jak było wczoraj na randce z Parkerem?
– O, nieźle – odpowiedziała Meredith. – Jak zawsze – skłamała, ostentacyjnie manipulując lewą ręką przy zapięciu swojego płaszcza. Teraz na tej dłoni pysznił się zaręczynowy pierścionek z szafirem. Wspomniała wczoraj Lisie, że ma wrażenie, że Parker zbiera się, żeby poprosić ją o rękę.
Lisa oparła zaciśnięte dłonie na biodrach.
– Jak zawsze! Boże, Mer, on się rozwiódł już dwa lata temu. Spotykasz się z nim od ponad dziewięciu miesięcy. Spędzasz z jego córkami niemal tyle samo czasu co on. Jesteś piękna i inteligentna… mężczyźni po jednym twoim spojrzeniu padają jak muchy do twoich stóp, ale Parker „przygląda” ci się od miesięcy i to z dość bliskiego dystansu. Myślę, że tylko tracisz z nim czas. Jeśli ten idiota miałby zamiar ci się oświadczyć, zrobiłby to już dawno.
– Już to zrobił – rzuciła Meredith, uśmiechając się triumfalnie.
Lisa „wsiadła” jednak na swojego ulubionego „konika” i upłynęło kilka chwil, zanim dotarły do niej słowa Meredith.
– On się dla ciebie nie nadaje, tak czy inaczej. Ty potrzebujesz kogoś, kto by cię wyciągnął z konserwatyzmu, w którym tkwisz, kto by sprawił, że zaczęłabyś robić szalone rzeczy w rodzaju głosowania, chociaż raz na Demokratów, czy pójścia do opery w piątek, zamiast w sobotę. Parker jest za bardzo podobny do ciebie, jest za bardzo systematyczny, za bardzo zrównoważony, zbyt ostrożny… Żartujesz! Oświadczył ci się?
Meredith skinęła głową, a Lisa dostrzegła w końcu antycznie oprawiony ciemny szafir.
– Pierścionek zaręczynowy? – zapytała, łapiąc rękę Meredith. Oglądała dokładnie pierścionek, a jej uśmiech zastąpiło zdziwienie. – Co to jest?
– Szafir – odpowiedziała Meredith, nie poruszona wyraźnym brakiem entuzjazmu Lisy dla tego drobiazgu. Zawsze lubiła jej bezpośredniość. Poza tym, nawet ona, która kochała Parkera, nie była w stanie wmówić sobie, że pierścionek był; oszałamiająco piękny. Był wytworny, antyczny i był klejnotem rodzinnym. Wystarczało jej to w zupełności.
– Zorientowałam się, że to szafir, ale te małe kamyki? Nie błyszczą jak prawdziwe diamenty.
– Są obrabiane w starodawny sposób, mają mniej szlifowanych płaszczyzn. To stary pierścionek. Należał do babki Parkera.
– Nie stać go było na nowy, co? – droczyła się Lisa. – Wiesz – ciągnęła dalej – zanim ciebie poznałam, myślałam, że bogaci ludzie kupują wspaniałe rzeczy, nie zwracając uwagi na cenę…
– Tylko nowobogaccy to robią – oświecała ją Meredith. – Stare pieniądze to ciche pieniądze.
– Tak, ale stare pieniądze mogłyby się czegoś nauczyć od tych nowych. Wy trzymacie rzeczy, aż się niemal rozpadają. Jeśli ja się kiedyś zaręczę i chłopak będzie chciał mi wcisnąć wyświechtany babciny pierścionek, to przepadł. A z czego – ciągnęła barbarzyńsko – jest zrobiona oprawa? Nie błyszczy za bardzo.
– To platyna – odpowiedziała Meredith, powstrzymując śmiech.
– Wiedziałam… podejrzewam, że to jest niezniszczalne i to dlatego ten, kto go kupował te dwieście lat temu, kazał go z tego zrobić.
– Właśnie – odpowiedziała Meredith. Jej ramiona drżały ze śmiechu.
– Prawdę mówiąc, Mer – Lisa śmiała się razem z Meredith, ale w oczach miała łzy – to podejrzewam, że jeśli nie byłabyś przekonana, że musisz być chodzącą reklamą elegancji „Bancrofta”, to ciągle jeszcze nosiłabyś ciuchy ze studiów.
– Tylko jeśliby to były bardzo mocne ciuchy. Bez dalszego udawania Lisa uścisnęła ją mocno.
– On nie jest ciebie wart. Taki ktoś nie istnieje.
– Parker jest dla mnie idealny – oponowała Meredith, śmiejąc się i ściskając Lisę. – Jutro wieczorem jest bal dobroczynny w operze. Wezmę bilety dla ciebie i Phila – powiedziała, nawiązując do pracującego w reklamie fotografa, z którym Lisa spotykała się ostatnio. – Po balu robimy przyjęcie zaręczynowe.
– Phil jest w Nowym Jorku – odparła Lisa – ale ja przyjdę. W końcu jeśli Parker ma się stać członkiem naszej rodziny, muszę się nauczyć go kochać. – Nie mogąc opanować uśmiechu, dodała: – Nawet jeśli rzeczywiście ściąga dla żartu długi hipoteczne ze zbolałych wdów…
– Liso – powiedziała poważniej Meredith – Parker nie cierpi twoich dowcipów o bankierach, wiesz o tym dobrze. Czy teraz, kiedy jesteśmy zaręczeni, mogłabyś przestać mu dogadywać?
– Spróbuję – obiecała. – Żadnego dogadywania i żadnych dowcipów o bankierach.
– I nie będziesz go więcej nazywać panem Drysdale?
– Przestanę też oglądać powtórki „Beverly Hillbillies” – przysięgła Lisa.
– Dzięki – powiedziała Meredith wstając. Lisa odwróciła się gwałtownie i dziwnie nienaturalnie zajęła się wygładzaniem zmarszczek z pilśniowego, czerwonego paska. – Coś nie w porządku?
– Nie w porządku? – zapytała Lisa, uśmiechając się ze sztucznym ożywieniem. – Co może być nie w porządku? Moja najlepsza przyjaciółka właśnie zaręczyła się z mężczyzną swoich marzeń. – Co jutro włożysz? – zapytała, gwałtownie zmieniając temat.
– Jeszcze nie zdecydowałam. Wstąpię jutro na drugie piętro i wybiorę coś wystrzałowego. Przy okazji obejrzę ślubne suknie. Parker chce, żebyśmy zrobili wystawne przyjęcie z wszelkimi ozdobnikami i obrządkami. Nie chce pozbawiać mnie wesela z pompą tylko dlatego, że on już takie miał.
– Czy on wie o… o tamtej sprawie, o tamtym twoim „weselu”?
– Wie – odpowiedziała Meredith smętnym głosem. – Przyjął to z wielkim zrozumieniem i był bardzo miły – zaczęła i raptownie przerwała, kiedy z głośników sklepowych zabrzmiała seria dzwonków. Klienci byli do nich przyzwyczajeni i ignorowali je. Zakodowany system dzwonków był przeznaczony dla poszczególnych działów i pracownicy reagowali na nie natychmiast. Meredith przerwała i słuchała. Dwa krótkie dzwonki. przerwa i jeszcze jeden. – To mój kod wywoławczy – powiedziała, wstając z westchnieniem. – I tak musiałabym już lecieć. Za godzinę mamy zebranie i muszę jeszcze przygotować kilka notatek.
– Daj im wycisk! – powiedziała Lisa i wczołgała się szybko z powrotem pod stół. Przypominała Meredith rozczochranego rudzielca bawiącego się w namiocie zrobionym własnym sumptem w rodzinnym salonie. Podeszła do telefonu wiszącego na ścianie blisko drzwi i zadzwoniła do centrali sklepu.
– Tu Meredith Bancroft – powiedziała, kiedy odezwała się telefonistka. – Wywołała pani przed chwilą mój kod.
– Zgadza się, panno Bancroft – powiedziała telefonistka. – Pan Braden z ochrony pytał, czy mogłaby pani przyjść do jego biura najszybciej, jak to możliwe. To bardzo pilne.
ROZDZIAŁ 14
Biura ochrony znajdowały się na szóstym piętrze, za działem z zabawkami. Były dyskretnie ukryte za maskującym je przepierzeniem. Dział ochrony podlegał Meredith jako wiceprezydentowi do spraw operacyjnych. Mijając klientów oglądających skomplikowane pociągi elektryczne i wiktoriańskie domki dla lalek, zastanawiała się, kogo tym razem złapano na kradzieży w sklepie, że wymaga to aż jej obecności. Jeśli byłby to zwyczajny złodziejaszek, załatwiliby to sami. Prawdopodobnie chodziło więc o któregoś z pracowników. Pracownicy sklepu, począwszy od kierowników działów, a na sprzedawcach skończywszy, byli bacznie obserwowani przez dział ochrony. Złodzieje sklepowi byli odpowiedzialni za osiemdziesiąt procent kradzieży, ale to pracownicy kradnący w sklepie powodowali najwyższe straty finansowe. Złodzieje sklepowi mogli ukraść tylko to, co udało im się ukryć i wynieść. Pracownicy codziennie mieli wiele możliwości i różne metody kradzieży. Ochrona przyłapała w ubiegłym miesiącu sprzedawcę, który wystawił na nazwiska znajomych fałszywe kwity za zwrot towarów. Miesiąc wcześniej został zwolniony pracownik zajmujący się zaopatrywaniem sklepu w biżuterię za wzięcie dziesięciu tysięcy dolarów łapówki za zakup towaru pośledniejszego gatunku od trzech różnych dostawców. Zawsze kiedy złodziejem okazywał się pracownik, Meredith czuła się w jakimś sensie zdradzona. W tym występku było coś niezwykle nieetycznego i wulgarnego. Zatrzymała się przed drzwiami z napisem „Mark Braden, dyrektor ochrony i zapobiegania stratom”. Przygotowała się wewnętrznie i weszła do dużej poczekalni przylegającej do gabinetu Marka. Pod ścianą, na plastikowo – aluminiowych krzesełkach siedziały dwie przyłapane na kradzieżach osoby: jedna w wieku około dwudziestu lat, druga siedemdziesięciu. Umundurowany agent ochrony pilnował kobiet. Młodsza siedziała zwinięta na swoim krześle, ramionami obejmowała brzuch, a jej policzki nosiły ślady łez; wyglądała na zaniedbaną, biedną i wystraszoną. Dla kontrastu starsza złodziejka była uosobieniem radosnego, eleganckiego dobrobytu. Przypominała wiekową, porcelanową lalkę ustrojoną w czerwono – czarny kostium od Chanela. Siedziała wyprostowana, z torebką na kolanach.
– Dzień dobry, moja droga – zaszczebiotała na widok Meredith. – Jak się masz?
– Dziękuję, dobrze, pani Fiorenza – odpowiedziała Meredith, starając się zatuszować złość, kiedy rozpoznała starszą damę. Mąż Agnes Fiorenzy był nie tylko szanowanym filarem społeczeństwa i ojcem senatora stanowego, ale był też członkiem zarządu „Bancrofta”. Z tego powodu cała sytuacja stawała się delikatna i to niewątpliwie dlatego wezwano Meredith. – A jak pani się miewa? – zapytała machinalnie Meredith.
– Jestem bardzo zbulwersowana, Meredith. Czekam tutaj już pół godziny, a jak tłumaczyłam panu Bradenowi, niestety bardzo się spieszę. Za pół godziny mam wziąć udział w obiedzie wydawanym na cześć senatora Fiorenzy. Będzie niesamowicie rozczarowany, jeśli się tam nie zjawię. Potem mam wykład w Stowarzyszeniu Młodych. Może mogłabyś wpłynąć na Bradena i przyspieszyć tę procedurę?
– Zobaczę, co mogę zrobić – powiedziała Meredith, starając się zachować nieodgadniony wyraz twarzy.
Otworzyła drzwi do gabinetu Marka. Braden przysiadł na krawędzi biurka i popijając kawę, rozmawiał z ochroniarzem, który przyłapał na kradzieży młodszą kobietę.
Braden był atrakcyjnym, dobrze zbudowanym czterdziestopięcioletnim mężczyzną o rudoblond włosach i brązowych oczach. Pracował kiedyś jako specjalista w ochronie powietrznych sił zbrojnych, a pracę w „Bancrofcie” traktował z równą powagą jak tę dla zapewnienia bezpieczeństwa państwa. Meredith nie tylko mu ufała i szanowała go, ale także go lubiła. Wyraźnie było to widać w jej uśmiechu, kiedy powiedziała:
– Widziałam Agnes Fiorenzę w poczekalni. Chciała, żebym ci powiedziała, że przeszkadzasz jej w udziale w ważnym obiedzie.
Braden uniósł wolną rękę w geście wyrażającym bezsilną odrazę.
– Wydałem w tej sprawie instrukcje, żeby tobie zostawić rozprawienie się z tą czarownicą.
– Co zwędziła tym razem?
– Pasek od Liebera, torebkę Gevinchy i to.
Pokazał jej parę wielkich, krzykliwych kolczyków z niebieskiego kryształu. Pochodziły one z działu sztucznej biżuterii i na drobnej starszej kobiecie wyglądałyby dziwacznie.
– Ile ma jeszcze nie wykorzystanego kredytu? – zapytała Meredith, myśląc o rachunku, jaki założył nękany jej wyczynami małżonek, żeby z góry zapłacić za jej ewentualne kradzieże.
– Czterysta dolarów. To za mało, żeby pokryć tę kradzież.
– Porozmawiam z nią, ale mogłabym dostać najpierw filiżankę kawy?
"Raj" отзывы
Отзывы читателей о книге "Raj". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Raj" друзьям в соцсетях.