– No dobrze… ja… ukradłam te rzeczy.

Zerkając przez ramię na Marka Bradena, który cicho otworzył drzwi i obserwował całą scenę, powiedziała:

– Pani Jordan przyznała, że wzięła te ubranka.

– Dobrze – powiedział bezbarwnie. W ręku trzymał formularz potwierdzający ten fakt. Podał go jej, razem z długopisem, do podpisania.

– Nie powiedziała pani – zwróciła się do Meredith – że będę musiała podpisać to zeznanie.

– Po zrobieniu tego będzie pani mogła odejść wolno – zapewniła ją spokojnie Meredith i stała się obiektem kolejnego, długiego i badawczego spojrzenia młodej kobiety. Ręka jej drżała, ale podpisała formularz i oddała go Markowi.

– Jest pani wolna – powiedział.

Uchwyciła się oparcia krzesła, wyglądając tak, jakby za chwilę miała zemdleć, tym razem z uczucia ulgi. Spojrzała na Meredith.

– Dziękuję, panno Bancroft.

– Nie ma o czym mówić.

Meredith już szła korytarzem do działu zabawek, kiedy dogoniła ją Sandra Jordan.

– Panno Bancroft? – Meredith zatrzymała się i odwróciła do niej. – Chciałam powiedzieć, że… że widziałam panią kilka razy w telewizji… w różnych pięknych miejscach ubraną w futra i suknie i chcę powiedzieć, że w rzeczywistości jest pani nawet ładniejsza niż w telewizji.

– Dziękuję – powiedziała Meredith, uśmiechając się niepewnie.

– I… i chcę, żeby pani wiedziała, że nigdy przedtem nie próbowałam niczego ukraść – powiedziała, wpatrując się błagalnie w Meredith. – Proszę popatrzeć – wyciągnęła z torebki portfel i wyjęła z niego zdjęcie. Przedstawiało ono drobniutką twarzyczkę dziecka o wielkich, niebieskich oczach i rozbrajającym bezzębnym uśmiechu. – To moja Jenny – powiedziała Sandra. Jej głos brzmiał teraz poważnie i czule. – W ubiegłym tygodniu zachorowała. Lekarz powiedział, że powinna mieć cieplej, ale nie stać mnie teraz na zapłacenie rachunku za prąd. Pomyślałam sobie, że może jeśliby miała cieplejsze ubranka… – Do oczu napłynęły jej łzy i zamrugała gwałtownie powiekami. – Ojciec Jenny ulotnił się, kiedy zaszłam w ciążę, ale to nic, bo ja i Jenny mamy siebie i to nam wystarcza. Ale nie zniosłabym, jeśli… jeśli… straciłabym moją Jenny.

Otworzyła usta, jakby miała zamiar powiedzieć coś jeszcze, ale odwróciła się na pięcie i uciekła. Meredith patrzyła, jak biegnie między stoiskami wypełnionymi setkami zabawek. Przed oczami miała jednak dziecko z fotografii, różową kokardkę w jej włosach, uśmiech cherubinka.

Kilka minut później, kiedy Sandra Jordan chciała już wyjść ze sklepu, została zatrzymana przy głównym wejściu przez agenta ochrony.

– Proszę zaczekać, pan Braden schodzi do pani, pani Jordan – poinformował ją.

Zaczęła dygotać. Była przerażona, sądziła, że została podstępnie wmanipulowana w podpisanie oświadczenia i że teraz oddadzą ją w ręce policji. Nie miała co do tego wątpliwości, kiedy zobaczyła zbliżającego się do niej Marka Bradena. Niósł dużą torbę z emblematem Bancrofta. Od razu zorientowała się, że zawierała ona wszystkie dowody jej kradzieży: różowy kombinezon i całą resztę łącznie z dużym niedźwiadkiem, którego nawet nie tknęła.

– Oszukaliście mnie – wykrzyknęła zduszonym głosem, kiedy Braden wyciągnął do niej torbę.

– Pani Jordan, to są rzeczy dla pani do zabrania do domu – przerwał jej z bezosobowym uśmiechem. Mówił to głosem człowieka, który wygłaszał zleconą mu do wygłoszenia mowę. Sandra, oszołomiona, pełna wdzięczności i niedowierzania, wzięła torbę. Przycisnęła ją do piersi. – Wesołych świąt od firmy Bancroft i S – ka – powiedział sztywno, ale Sandra wiedziała, że to nie były prezenty od niego ani też nie był to humanitarny gest ze strony sklepu. Podniosła wzrok w górę na poziom balkonowy, szukając przez łzy pięknej młodej kobiety, która patrzyła na zdjęcie Jenny z takim poruszeniem i łagodnością w uśmiechu. W pewnym momencie wydawało jej się, że ją widzi, Meredith Bancroft w białym płaszczu, uśmiechającą się do niej z góry. Myślała, że to ona, ale nie była pewna, bo łzy zalewały jej oczy.

– Niech pan jej powie – szepnęła zduszonym głosem – że Jenny i ja dziękujemy.

ROZDZIAŁ 15

Biura kierownictwa zajmowały czternaste piętro. Były usytuowane po obydwu stronach długiego, szerokiego, pokrytego dywanem korytarza, prowadzącego do owalnej recepcji. Na ścianach wisiały oprawione w pozłacane ozdobne ramy portrety wszystkich prezydentów firmy z rodziny Bancroftów. Pod nimi stały przeznaczone dla gości kanapa i fotele w stylu królowej Anny. Na lewo od recepcji mieściło się biuro i prywatna sala konferencyjna, które zgodnie z tradycją zawsze należały do prezydenta Bancrofta. Na prawo rozmieszczone były biura dyrektorów. Stanowiska ich sekretarek znajdowały się przed ich gabinetami, oddzielone od siebie funkcjonalnymi, estetycznymi ściankami z rzeźbionego mahoniu.

Meredith wysiadła z windy i spojrzała na już dwukrotnie przenoszony portret swojego pradziadka Jamesa Bancrofta, założyciela Bancroft i S – ka.

– Dzień dobry, pradziadku – powiedziała cicho.

Witała go tak codziennie prawie od zawsze. Wiedziała, że to głupie, ale w tym człowieku w sztywnym kołnierzyku, z gęstymi jasnymi włosami i okazałą brodą było coś, co ją poruszało. Fascynowały ją jego oczy. Pomimo kwintesencji godności, jaka biła od niego, w jego jasnoniebieskich oczach była odwaga i coś łobuzerskiego.

Pradziadek był odważny. Odważny i nowatorski. W 1891 r. James Bancroft zdecydował się zerwać z tradycją i zaoferować wszystkim klientom takie same ceny. Do tego momentu lokalni klienci kupowali taniej niż obcy ludzie. Było tak i w sklepach z żywnością, i w takich jak Bancroft i S – ka. Aktem odwagi ze strony Jamesa Bancrofta było dyskretne umieszczenie w oknie sklepu tabliczki: „Jedna cena dla wszystkich”. W jakiś czas później inny właściciel sklepu w Wyoming, James Cash Penney, przyjął tę zasadę jako własną i to jemu w kolejnych dziesięcioleciach przypisywano tę zasługę. Meredith znała jednak prawdę, ponieważ znalazła w starym dzienniku zapisek mówiący o tym, że decyzja Jamesa Bancrofta o ustaleniu jednej ceny dla wszystkich była wcześniejsza niż ta J.C. Penneya.

Portrety innych przodków Meredith wisiały wzdłuż ścian w identycznych ramach, ale na nie ledwie rzuciła okiem. Myślami była już przy cotygodniowym zebraniu kierownictwa firmy.

Kiedy Meredith weszła do sali konferencyjnej, było w niej niezwykle cicho. Panowała tu napięta atmosfera. Wszyscy tak samo jak ona mieli nadzieję, że Philip Bancroft zasygnalizuje chociażby, kto miałby być jego tymczasowym zastępcą. Meredith, zajmując miejsce przy końcu długiego stołu, skinęła głową na powitanie dziewięciu mężczyznom i jednej kobiecie, którzy wszyscy tak jak ona byli wiceprezydentami i stanowili trzon kierowniczy „Bancrofta”. Zasady hierarchii w „Bancrofcie” były proste i sprawdzały się w działaniu. Główny księgowy stał na czele działu finansowego, a działem prawnym kierował główny radca prawny. Pięciu wiceprezydentów jednocześnie pełniło funkcje dyrektorów handlowych. Grupa tych pięciu ludzi była odpowiedzialna za zaopatrzenie dla tego olbrzymiego domu towarowego i jego filii w innych miastach. Oddzielnie każdy z nich był odpowiedzialny za z góry ustaloną grupę towarów. To na ich barkach leżała odpowiedzialność za sukces lub porażkę w zakresie tych grup, chociaż każdy z nich miał podległych sobie kierowników, pracowników dokonujących zakupów i urzędników, którzy z kolei podlegali kierownikom.

Ponadto przy stole konferencyjnym zasiadało jeszcze dwóch wiceprezydentów zajmujących się wszelką działalnością pomagającą w sprzedaży towarów. Byli to: wiceprezydent reklamy i promocji, którego zespół planował kampanie promujące sprzedaże sklepowe, kupował czas antenowy w radiu i telewizji i przestrzeń w gazetach, żeby je reklamować, oraz wiceprezydent do spraw prezentacji wizualnej, dla którego pracowała Lisa. Była ona odpowiedzialna, razem z innymi podległymi mu pracownikami, za zaprezentowanie klientom na terenie sklepu wszystkich towarów.

Meredith zajmowała stanowisko starszego wiceprezydenta do spraw operacyjnych, co czyniło ją odpowiedzialną za całą pozostałą działalność dotyczącą prowadzenia sklepu, począwszy od problemów ochrony sklepu, spraw kadrowych po ekspansję na rynku i planowanie. To właśnie ta ostatnia dziedzina najbardziej zajmowała Meredith. Pod jej kierownictwem powstało pięć nowych filii sklepu i wyznaczono już tereny pod pięć kolejnych. Na dwóch z nich były już prowadzone prace budowlane. Jedyną poza Meredith kobietą zasiadającą przy stole konferencyjnym była specjalistka zajmująca się kreowaniem ekspansji towarowej firmy. To jej zadaniem było przewidywanie nastających trendów mody po to, żeby zgodnie z nimi ukierunkowywać działalność dyrektorów handlowych. Piastująca to stanowisko Theresa Bishop siedziała naprzeciwko Meredith i rozmawiała cicho z księgowym.

– Dzień dobry. – Do sali konferencyjnej wszedł Philip Bancroft. Jego głos zabrzmiał mocno i energicznie. Zajął miejsce u szczytu stołu. Jego następne słowa zelektryzowały wszystkich: – Jeśli zastanawiacie się, czy zostały podjęte decyzje co do wyboru osoby mającej mnie zastąpić, to odpowiedź brzmi nie. Zostaniecie o tym powiadomieni, kiedy zapadnie decyzja. Teraz możemy chyba porzucić tę kwestię i przejść do spraw bieżących firmy. Ted – skupił przenikliwy wzrok na Tedzie Rothmanie, wiceprezydencie, który zaopatrywał sklep w kosmetyki, bieliznę osobistą, buty i płaszcze. – Zgodnie z raportami z wczorajszego wieczoru ze wszystkich naszych sklepów, sprzedaż płaszczy jest o jedenaście procent niższa w porównaniu z danymi z tego samego tygodnia ubiegłego roku. Co masz do powiedzenia na ten temat?

– Tylko tyle – odparł Rothman z uśmiechem – że jest bardzo ciepło jak na tę porę roku i klienci nie koncentrują się aż tak bardzo na zakupie okryć wierzchnich, jak to robili zwykle w tym czasie. Tego należało oczekiwać. – Mówiąc to, wstał i podszedł do jednego z monitorów wbudowanych w ścianę. Nacisnął szybko serię klawiszy. Unowocześnienie systemu komputerowego sklepu zostało przeforsowane przez Meredith, z niemałymi nakładami, już dawno temu. Teraz w każdej chwili można było uzyskać dane dotyczące sprzedaży w każdym dziale każdego sklepu firmy. Można je było też porównać z danymi dotyczącymi tego samego działu sprzed tygodnia, miesiąca lub sprzed roku. – Podniosła się sprzedaż płaszczy w Bostonie, gdzie temperatura w czasie tego weekendu spadła do wysokości bardziej normalnej dla tej pory roku… – przerwał, obserwując ekran. – Podskoczyła o dziesięć procent w stosunku do ubiegłego tygodnia.

– Nie interesuje mnie ubiegły tydzień. Chcę wiedzieć, dlaczego nasza sprzedaż płaszczy jest niższa od ubiegłorocznej.

Meredith poprzedniego dnia rozmawiała przez telefon ze znajomą z pisma „Moda”. Patrząc na rzucającego rozzłoszczone spojrzenia ojca, wtrąciła:

– Według „Mody” sprzedaż płaszczy spadła wszędzie. W następnym numerze zamieszczą artykuł na ten temat.

– Nie chcę usprawiedliwień, chcę wytłumaczenia – odparował jej ojciec.

Meredith drgnęła, ale tylko nieznacznie. Od dnia, kiedy zmusiła go do uznania jej przydatności jako dyrektora „Bancrofta”, ojciec wychodził z siebie, żeby udowadniać jej i wszystkim innym, że jego córka nie jest przez niego faworyzowana. Prawdę mówiąc, działo się wręcz przeciwnie.

– Wytłumaczeniem są kurtki – powiedziała spokojnie. – Sprzedaż kurtek zimowych wzrosła w skali kraju o dwanaście procent. To jest przyczyna zmniejszenia sprzedaży płaszczy.

Philip wysłuchał jej, ale poza krótkim skinieniem głową nie wykonał żadnego, chociażby kurtuazyjnego gestu doceniającego jej wysiłki. Zamiast tego zaatakował Rothmana:

– Co mamy teraz zrobić z tymi wszystkimi płaszczami?

– Wstrzymaliśmy nasze zamówienia na płaszcze – wyjaśnił cierpliwie Rothman. – Nie spodziewamy się wielkiej nadwyżki.

Nie dodał w tym momencie, że to Theresa Bishop doradziła mu zamówienie dużych ilości kurtek i wstrzymanie zamówień płaszczy. To niedociągnięcie skorygował natychmiast Gordon Mitchell, wiceprezydent odpowiedzialny za suknie, dodatki do nich i ubranka dziecięce:

– O ile sobie dobrze przypominam – wtrącił – kurtki zostały zakupione zamiast płaszczy zgodnie z sugestią Theresy, że moda na krótsze spódnice spowoduje, że kobiety będą w tym roku preferować raczej kurtki niż płaszcze.

Meredith wiedziała, iż Mitchell powiedział to nie dlatego, że zależało mu chociaż trochę na tym, aby Theresa została doceniona, ale dlatego, że nie chciał, by to Rothman zebrał laury. Mitchell nigdy nie przegapił możliwości wykazania, iż inni wiceprezydenci do spraw zakupów są mniej kompetentni niż on. Był niesympatycznym, złośliwym człowiekiem; mimo że był przystojnym mężczyzną, budził w Meredith odrazę.

– Jestem przekonany, że wszyscy jesteśmy świadomi i wdzięczni za jasnowidztwo Theresy w zakresie mody – powiedział Philip z drwiną w głosie. Nie lubił kobiet w zarządzie i wszyscy o tym wiedzieli. Theresa wzniosła oczy ku górze, ale nie spojrzała w poszukiwaniu zrozumienia ku Meredith; mogłoby to wskazywać na ich słabość, a obie wiedziały, że nie należy okazywać tego uczucia ich wspaniałemu prezydentowi, – Co z nowymi perfumami, które ma promować ta gwiazda rocka… – zapytał ostro Philip, zerkając w notatki, a potem na Rothmana.