– Zbyt łatwo ulegasz mężczyznom.

– Przynajmniej nie wychodziłam dwa razy za mąż – odparła Olivia, usiłując jednocześnie wysiąść z taksówki, zapłacić kierowcy, wziąć walizkę i trzymać telefon przy uchu.

– Tylko dlatego, że z powodu rodzinnej tragedii musiałaś za wcześnie dorosnąć. Inaczej wyszłabyś za mąż przed dwudziestką, jak prawie wszyscy z twojej szkoły.

Olivia doświadczyła nagłego przebłysku intuicji.

– Pokłóciłaś się z Dominikiem? – spytała, próbując równocześnie uświadomić taksówkarzowi, że wcale nie zamierzała dawać mu dwudziestu dolarów napiwku za kurs wart trzydzieści.

– Nienawidzę go.

– Och, to znaczy, że wszystko w porządku. Miłość i nienawiść to jedno i to samo. Przeciwieństwem miłości jest obojętność.

– Zamknij się. Ja go nienawidzę. To znaczy, że wylądujesz jutro około trzeciej, tak? Masz się natychmiast zameldować.

– Tak, ee, dobra. Zadzwonię – powiedziała Olivia z powątpiewaniem, zmierzając ku terminalowi.

Olivia uwielbiała podróżować samotnie – przemieszczać się z jedną małą walizeczką, odpowiedzialna wyłącznie za siebie. Na widok otwierających się przed nią automatycznych drzwi rozpromieniła się w szerokim uśmiechu. Skąd one wiedziały, że mają się otworzyć? Poczuła się kimś niezmiernie ważnym.

Usiadła na jednym z ustawionych w szeregu plastikowych krzesełek i zajęła się obserwacją lotniskowego życia: zdenerwowana rodzinka w wygodnym obuwiu, pastelowych kurtkach i z piterkami u pasków – uniformie wszystkich turystów na świecie, obsesyjnie pilnując swoich bagaży, zbita w kupkę wodziła przerażonym wzrokiem po obcym, wrogim świecie. Gruba meksykańska dziewczyna z dzieckiem, podążająca w ślad za wyraźnie rozgniewanym chłopakiem. Olivia myślała o tym, co usłyszała od Kate. Czy gdyby nie tamten wypadek, rzeczywiście dalej byłaby Rachel Pixley i wiodła teraz zwyczajne, przeciętne życie? „Nieeeeee”, pomyślała. Coś takiego jak zwyczajne życie nie istniało. Życie było kruche i dziwaczne, i zupełnie nieprzewidywalne. I tylko od nas samych zależało, czy przeżywając je, będziemy się dobrze bawić.

Wyciągnęła pomiętoszony wydruk z komputera i raz jeszcze przeczytała nadesłaną e-mailem wiadomość.

Nadawca: redakcja@elan.co.uk

Dot.: Pierre Feramo

Droga Olivio,

dzisiaj rano skontaktował się z nami osobiście Pierre Feramo. Pan Feramo wyjaśnił, iż jego ludzie popełnili niewybaczalny błąd, oskarżając Cię zupełnie bezpodstawnie. Wyrażał się o Tobie w samych superlatywach i prosił, abyśmy niezwłocznie przywrócili Cię do pracy nad artykułem.

Doprawdy nie wiem, jak mam Cię przepraszać. Otrzymaliśmy nadesłany przez Ciebie materiał, który jest doskonały. Już teraz wystarczy tego na artykuł. Czy chcesz napisać resztę osobiście, czy też wolałabyś raczej zająć się artykułem o nurkowaniu w Hondurasie, o którym wspominał pan Feramo? Jeśli takie jest Twoje życzenie, możemy zlecić opracowanie materiału o „przyszłych-niedoszłych” personelowi pomocniczemu, ale puścić go pod Twoim nazwiskiem. Daj nam znać.

Raz jeszcze bardzo przepraszam, licząc na kolejne wspaniałe artykuły Twojego autorstwa.

Sally Hawkins

Redaktor, „Elan”

Schowała wydruk do torebki i sięgnęła po rozkład lotów. O 20.50 odlatywał do Londynu samolot linii Virgin, a o 20.40 na La Ceiba w Hondurasie leciał AeroMexico, z przesiadką w Mexico City. Musiała się tylko zdecydować.

23

Niestety jednak Olivia zdecydować się nie potrafiła. Znalazła się na Ziemi Niezdecydowanych, w krainie zdradliwej, po której błąkać się mogła przez wiele dni, coraz bardziej zagubiona w gęstwinie wszystkich za i przeciw, i wszelakich możliwości. Jedyną drogą ucieczki było podjęcie decyzji – jakiejkolwiek.

W poszukiwaniu samolotu do Londynu ze zmarszczonym czołem przesuwała wzrokiem po tablicy wyświetlającej odloty: Acapulco, Belize, Bogota, Cancún, Caracas, Guadalajara, Gwatemala, La Paz. „Coja najlepszego robię?”, przemknęło jej przez myśl. „Przecież jeżeli wrócę do Londynu, ugrzęznę w strugach ulewnego deszczu, a pisać będę artykuły o jadalniach”.

Otworzyła przewodnik po Hondurasie. „Rajska kraina, gdzie białe piaszczyste plaże i szczyty porośnięte lasami zwrotnikowymi przeglądają się w krystalicznie czystych wodach Morza Karaibskiego. Bay Islands oferują najwspanialsze na całych Wyspach Karaibskich tereny do nurkowania”.

„Hmm”, pomyślała sobie, kartkując przewodnik w poszukiwaniu Popayan, wyspy, na której mieścił się ekologiczny ośrodek nurkowania Feramo.

„Najmniejsza z wysp archipelagu, Popayan, zachowała klimat Karaibów z lat pięćdziesiątych. Ludność to mieszanina rasy czarnej, Karaibów, Hiszpanów i białych osadników – bezpośrednich potomków irlandzkich piratów, których okręty rozbijały się u brzegów. W jedynym miejscowym barze o wymownej nazwie Wiadro Krwi skupia się całe życie miejscowej społeczności, a od plotek wręcz huczy”.

Oczy jej zabłysły. Zapowiadało się fantastycznie. Lecz na wspomnienie słów matki, która wiele razy przestrzegała ją przed świetną zabawą, która na ogół źle się kończyła, sięgnęła po kolejną książkę, tym razem o Al-Kaidzie, i otworzyła ją w miejscu, gdzie na zagiętej stronie rozpoczynał się rozdział zatytułowany „Takfiri”:

Pracownicy wywiadu ostrzegają, iż Takfiri, należący do odłamu Al-Kaidy, zadają kłam swemu islamskiemu pochodzeniu, pijąc alkohol, paląc, a nawet zażywając narkotyki. Nie stronią też od towarzystwa kobiet i ubierają się w najbardziej wyszukanym zachodnim stylu. W ten sposób dążą do całkowitego zasymilowania się ze społeczeństwem, które postrzegają jako skorumpowane i zepsute, by ostatecznie doprowadzić do jego zniszczenia.

Profesor Absalom Widgett, brytyjski naukowiec, badacz islamu i aulor Nieprawdopodobieństwa plazmowej telewizji el-Obeid, opisuje ich jako „przerażająco bezwzględnych: to najtwardsi z najtwardszych wojownicy islamu”.

Olivia podjęła decyzję. Podeszła do skrzynki na listy i wrzuciła do niej kopertę zaadresowaną na adres swego londyńskiego mieszkania. W środku była dyskietka ze skopiowaną zawartością dysku jej komputera, wraz ze zdjęciami, które zrobiła w „pokoju-schronie” Feramo.

– Jeden bilet do La Ceiba w Hondurasie – zwróciła się do urzędniczki za ladą.

– W jedną stronę czy powrotny też?

– W jedną stronę – powiedziała ponuro.

24

AMERYKA CENTRALNA

Podróż z klinicznie czystego i uporządkowanego LA do szalonej Ameryki Środkowej odbyła się w tempie przyprawiającym o zawrót głowy. Podekscytowana Olivia uznała, że przypomina jej to przyśpieszoną wersję przeżyć wiktoriańskich badaczy, którzy wyruszali z Londynu w sztywno wykrochmalonych kołnierzykach, a w miarę jak zagłębiali się coraz bardziej w afrykańską dzicz, tracili po kolei zmysły, wszystko, co posiadali, a na koniec wreszcie zęby.

Lotnisko w Mexico City przypominało dom wariatów – siedzenia obite były poprzecieraną skórą wołową; wszędzie kręcili się mężczyźni o potężnych wąsach, w kowbojskich kapeluszach i sombrerach, przechadzały się kobiety w obcisłych dżinsach, butach na szpilkach i do przesady podkreślających kształty, obcisłych, wyszywanych cekinami bluzeczkach, w których wyglądały jak panienki prowadzące telewizyjne show, a wszystko to odbywało się na tle wyświetlanych na wielkich ekranach teleturniejów i wideoklipów, więcej mających wspólnego z soft porno niż z muzyką.

Olivia miała pełne ręce roboty. Zadzwoniła do Sally Hawkins, żeby powiedzieć jej, iż z wielką radością napisze reportaż o nurkowaniu, lecz prosi o kilka dni zwłoki. Postanowiła najpierw pokręcić się po Bay Islands incognito i zebrać jak najwięcej informacji, zanim ktokolwiek dowie się o jej przybyciu. Kupiła tanie dżinsy i bluzę, znalazła drogerię, w której była łazienka, gdzie pod prysznicem przefarbowała sobie włosy na rudo. Wróciła też do swojego starego paszportu (gdy zmieniała nazwisko, niezbyt uczciwie zgłosiła jego zaginięcie) i na powrót stała się Rachel Pixley. Zwykle już na samą myśl o serwowanym w samolotach jedzeniu ją odrzucało, tym razem jednak skusiłjązapach i pochłonęła wielką porcję burrito z odsmażaną fasolką, salsą, guacamole i sosem czekoladowym.

Samolot linii AT APA na La Ceibę w Hondurasie miał pięć godzin opóźnienia, a mimo to wśród czekających pasażerów nastrój stawał się z każdą chwilą coraz bardziej rozrywkowy. Gdy w końcu pozwolono różnorodnemu tłumowi wsiąść na pokład sfatygowanego samolotu, przymusowe czekanie zdążyło się przemienić w stuprocentową imprezę, na której każdy raczył się opakowanymi w styropian kanapkami i zaprawionymi tequilą drinkami o zielonkawej barwie. Siedzący obok Olivii mężczyzna bez przerwy proponował jej tequile prosto z butelki, ona jednak za każdym razem dziękowała, tłumacząc, iż tak się najadła fasolki au chocolat, że nie jest w stanie niczego więcej przełknąć. Po czterdziestu minutach lotu kretyński film bezlitośnie wyśmiewany przez pasażerów zniknął nagle z ekranu i w głośnikach rozległ się głos kapitana – najpierw po hiszpańsku, następnie po angielsku:

– Panie i panowie. Mówi kapitan samolotu. Z przykrością muszę państwa zawiadomić, że mamy problemy z samolotem i nie wylądujemy w La Ceiba. Lecimy gdzie indziej. Damy wam znać. Na razie.

Olivia natychmiast była przekonana, że samolot został porwany. Nagle czas zaczął jakby płynąć wolniej, czego ponoć doświadczają tonący. Olivię ogarnął przede wszystkim smutek – smutek z powodu tego, że w zasadzie tak naprawdę nigdy nie udało jej się zaistnieć jako dziennikarce, nigdy też nie wpadła na trop rzeczywiście ważnej historii.

Spróbowała przypomnieć sobie życiowe zasady, szybko jednak doszła do ponurego wniosku, że żaden z nich pożytek dla kogoś, kto lada chwila będzie martwy. Na chwilę rozchmurzyła się na myśl o rozczulającym spotkaniu z rodzicami i bratem, którzy powitają ją uskrzydleni i w anielskich strojach. A potem się rozzłościła: „Niech to szlag, gdybym wiedziała, że tak się to skończy, przynajmniej na tym jachcie poszłabym z Feramo do łóżka”.

25

TEGUCIGALPA, HONDURAS

„Koniec z rozczulaniem się nad sobą”, skarciła się w myślach i sięgając do torebki po rozpylacz gazu, spoglądała w stronę kokpitu z zamiarem opracowania jakiegoś planu. Siedzący obok facet wyciągnął w jej stronę butelkę z tequilą. Tym razem z wdzięcznością ją przyjęła i zdrowo sobie golnęła. Oddając mu flaszkę, ze zdumieniem zauważyła na jego twarzy pełen radości uśmiech. Rozejrzała się po samolocie i stwierdziła, że żaden z pasażerów nie zachowuje się jak człowiek stojący w obliczu śmierci. Stewardesa spokojnie kroczyła przejściem z kolejną tacą drinków i następną butelką tequili.

– Spokojnie – powiedział sąsiad. – Nie martwi się. Nigdy nie wiadomo, gdzie polecieć linie AT APA. One się inaczej nazywać „Zawsze brać spadochron” – co powiedziawszy, ryknął gromkim śmiechem.

Lądowanie w Tegucigalpa przypominało raczej upadek traktora na zardzewiały metalowy dach. Nie zważając na to, pasażerowie i tak nagrodzili pilota gromkimi brawami i okrzykami. Gdy wsiadali do rozklekotanego autobusu, z nieba spadły pierwsze krople deszczu, a kiedy podskakując na wybojach, jechali ulicami miasta, mijając prawie kompletnie zrujnowane kolonialne budynki i drewniane rudery, o dach waliła już prawdziwie tropikalna ulewa, co wcale nie było przykre, a nawet wręcz przeciwnie.

Olivia uznała El Parador za hotel o najwyższym standardzie. Papierowi toaletowemu nie mogła absolutnie niczego zarzucić. Jedynym problemem była woda pokrywająca kilkucentymetrową warstwą podłogę w łazience. Kiedy spróbowała połączyć się z recepcją, w słuchawce rozległo się tylko gulgotanie. Wobec tego osobiście pofatygowała się na dół, zażądała natychmiastowego dostarczenia szmaty i wiadra, po czym wróciła do pokoju i ze skrzyżowanymi nogami zasiadła na pokrytym jaskrawą wzorzystą kapą łóżku, by się rozpakować.

Rozłożyła na nim wszystkie swoje rzeczy i sporządziła dwie listy: „Niezbędne w dalszej podróży” i „Niekoniecznie potrzebne”. Na drugiej liście znalazły się paskudne dżinsy (zdecydowanie za grube) i bluza, a także przepiękna torba ze skóry z tegorocznej kolekcji Marca Jacobsa (zbyt ciężka, zbyt rzucająca się w oczy i zbyt elegancka).

Rozległo się pukanie do drzwi.

– Un momento, por favor - krzyknęła, chowając pod pościel papiery i sprzęt szpiegowski.

– Pase adelante.

Drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich szczotka, a w ślad za nią uśmiechnięta hiszpańska dziewczyna z wiadrem. Olivia chciała sięgnąć po szczotkę, lecz dziewczyna pokręciła przecząco głową, wobec czego zajęły się podłogą obie. Olivia opróżniała wiadro, a dziewczyna nieustannie mówiła po hiszpańsku, głównie o zabawie, jaka ma się odbyć w barze na dole. Gdy podłoga była już sucha, obie odstąpiły w tył i rozpromienione podziwiały owoce swej pracy. Olivia poczytywała sobie za zaszczyt – z nadzieją, iż nie ma w tym żadnego neokolonialnego podtekstu – zamiast napiwku obdarować tę radosną istotę skórzaną torbą oraz pozostałymi rzeczami ujętymi na liście „Niekoniecznie potrzebne”. Dziewczyna była bardzo zadowolona, nie na tyle jednak, by dać do zrozumienia, iż ma świadomość, że torba pochodzi z najnowszej kolekcji Marca Jacobsa, ale może po prostu nie należała do osób przykładających wagę do etykietek. Objęła Olivię, gestem głowy wskazując na znajdujący się na dole bar.