Do ich stolika zbliżył się mężczyzna. Wyglądał jak hippis z lat siedemdziesiątych – wielkie, sumiaste wąsy, długie włosy, łysina na czubku głowy.
– Hej, Rik. Masz chęć popłynąć na Bell Key?
– A z powodu?
Twarz mężczyzny rozciągnęła się w szerokim, promiennym uśmiechu.
– Mamy działę.
– Super! Jasne. Jedziesz, Rachel rodem z Anglii?
Okazało się, że poprzedniej nocy morze wyrzuciło na brzeg Popayan duże opakowanie kokainy, która teraz miała zostać demokratycznie podzielona między wszystkich mieszkańców West Endu. Olivia zastanawiała się, czy mogła to być ta sama kokaina, którą wyrzuciła przez okno w hotelu – mało prawdopodobne, ale byłaby w tym jakaś przyjemna ciągłość.
Większość klienteli Wiadra Krwi wyruszyła na wysepkę całą flotyllą łodzi, z których zwykle nurkowali. W pewnej chwili jedna z nich nawaliła. Olivia z podnieceniem zauważyła, że z odsieczą ruszył Morton C. Pociągnął za rozrusznik, chwilę majstrował coś przy przepustnicy, wreszcie wyszarpał silnik z wody. Przez kilka minut w nim grzebał, opuścił go, aż wreszcie po kilku próbach odpalenia motor zaskoczył i zaczął regularnie terkotać.
Zabrali ze sobą wielki zapas rumu w plastikowym pojemniku i kilkanaście litrów soku pomarańczowego. Kiedy dotarli do wysepki, szerokiej na trzydzieści metrów i niezamieszkanej, rozpalili ognisko i w skorupach orzechów kokosowych mieszali drinki. Olivii przypomniały się szkolne imprezy, kiedy to wszyscy z udawaną obojętnością, przerywaną nerwowymi wybuchami śmiechu, planowali, z kim później będą się obściskiwać. Ktoś przygrywał na gitarze, reszta trochę śpiewała, cały czas dzieląc kokę na ściechy* i paląc podawane z rąk do rąk skręty. Coraz więcej osób gromadziło się wokół ogniska i Olivia się do nich przyłączyła.
* Ściechy – paski, w które sypie się kokainę, żeby potem wciągać ją przez nos.
Ani na chwilę nie udało jej się zapomnieć o obecności Mortona C. Obserwowała go kątem oka, wpadając w lekką panikę, ilekroć zdarzyło mu się porozmawiać z jakąś inną dziewczyną. Czuła się jak nastolatka i szalenie jej się to podobało. Morton C niby to nie zwracał na nią uwagi, ale ich spojrzenia spotkały się kilka razy i Olivia wiedziała. Usiadła po drugiej stronie ogniska i popijała drinka, za kokę dziękując, skręta natomiast nie odmawiała, ani na chwilę nie przestając obserwować poważnej twarzy Mortona C oświetlonej przez płomienie ogniska. Nagle zniknął jej z pola widzenia, bo zasłonił go Dwayne, nachylając się ku niej.
– Rachel – szepnął z kamienną powagą. – Widzisz? Tam, za drzewami, stoi helikopter. Zasłonili go.
Rozejrzał się wkoło nerwowo, po czym poruszając się jak małpa, skoczył między drzewa.
Kokaina najwyraźniej zaczynała działać. Po prawej stronie Olivii rozgorzała ożywiona dyskusja, polegająca w całości na tym, że wszyscy ochoczo przyznawali rację pozostałym.
– Tak jest, stary, tak jest! Stuprocentowa racja.
– Tak, to znaczy, to jest, no wiesz, jak…
– Święte słowa! Dokładnie tak samo uważam! Dokładnie!
Ktoś zaczął zbliżać się do ognia, mamrocząc do siebie pod nosem:
– …nasze zmysły mogą nam mówić, że to rzeczywistość, która wydaje się rzeczywistością, która faktycznie ma związek z rzeczywistością, ale tak naprawdę rzeczywistością nie jest.
Nagle wsadził palec u nogi w ognisko, zaklął i przewrócił się.
Olivia położyła się i zamknęła oczy. Ktoś przyniósł odtwarzacz i rozbrzmiała nastrojowa francuska muzyka. Trawa była wspaniała – tak delikatnie, seksownie łaskotała.
– Zmieniłaś uczesanie.
Otworzyła oczy. Obok niej siedział Morton C i patrzył w ogień.
– To przez słońce.
– Jasne.
Wsparł się na łokciu i patrzył na nią. Gdyby nachylił się jeszcze kilka centymetrów, mógłby ją bez trudu pocałować.
– Przejdziemy się?
Pomógł jej wstać i trzymając za rękę, poprowadził za sobą. Dłoń miał chłodną, szorstką i mocną. Ścieżka powiodła ich za skałę, skąd nie było widać ogniska. Morton C przystanął i wpatrując się w Olivię tymi przenikliwymi, szarymi oczami, odgarnął jej włosy z twarzy. W świetle księżyca widziała piękny zarys jego policzków i szczęki. Wydawał się taki dojrzały i silny, jak ktoś, kto niejedno w życiu widział. Ujął jej twarz w obie dłonie i pocałował ją, mocno i bezczelnie, przyciskając do skały. Wspaniale całował.
Pewnie wodził rękami po jej ciele. Zarzuciła mu ramiona na szyję i rozkoszując się pocałunkiem, dotykiem poznawała mięśnie jego pleców. Pod koszulą wyczuła jakiś pasek. Wodząc po nim palcami, dotarła aż do biodra, gdy on gwałtownie odepchnął jej rękę.
– Nosisz broń?
– Nie, dziecinko – wyszeptał. – Po prostu cieszę się tobą.
– W trochę dziwnym miejscu.
– Lubimy zaskakiwać – odparł, wprawnie wsuwając jej rękę w dżinsy.
Boże, zupełnie jakby naprawdę znowu miała szesnaście lat. Rozległy się krzyki. Zza skały wychynął Dwayne. Spojrzał na nich, wściekle żując jakiś kawał gumy. Na chwilę niesamowicie posmutniał, po czym się odwrócił.
– Hej, stary, kasujemy się – mruknął zduszonym głosem.
Wyprostowali się i poprawili ubrania. Morton C objął ją ramieniem i powoli wrócili do pozostałych. Na ich widok roześmiał się krótko.
– Jezu, jak my tę bandę załadujemy na łodzie?
Rik siedział w połowie wysokości palmy, prawdopodobnie szukając zamaskowanego helikoptera. Dwayne jak szalony biegał tam i z powrotem po plaży, nie przestając żuć gumy. Część ekipy weszła do wody, gdzie skakali i tańczyli, wymachując uniesionymi nad głowami rękoma. Przy wygasającym z wolna ognisku zebrała się reszta i przekrzykując się nawzajem, toczyła ni to rozmowę, ni kłótnię.
– Właśnie tak to, stary, widzę, dokładnie tak, nie inaczej!
– Dokładnie! Dokładnie o to chodzi!
Morton C westchnął i zaczął zbierać całe towarzystwo.
Wiatr ucichł zupełnie i morze, smoliście czarne, było gładkie jak stół. Rozmowa zeszła na Feramo. Dwayne, wyraźnie pobudzony, wpatrywał się w widoczne na krańcu wyspy światła, ani na chwilę nie przestając nerwowo żuć.
– Teraz na Popayan musisz uważać na każde pieprzone słowo. Nigdy nie wiadomo, kto dla nich pracuje, a kto nie. Tak jest, stary, jutro tam idę. Zejdę tam na dół i zrobię coś, co da im trochę do myślenia.
– Hej – mitygował go Morton C. – Uspokój się, stary. Jesteś nieźle naćpany.
– Powinniśmy je przejąć – powiedział Dwayne. – To wariactwo, chłopie. Znamy te jaskinie lepiej od nich. My powinniśmy je przejąć. – Patrzył prosto przed siebie, żuł i jak jakiś maniak wymachiwał jedną nogą.
Olivia zadrżała. Morton C przyciągnął ją do siebie i otulił jej ramiona swoim swetrem.
– W porządku? – szepnął. Uszczęśliwiona pokiwała głową. – Wiesz coś o tych ludziach?
Potrząsnęła przecząco głową, unikając jego wzroku. Nagle poczuła się potwornie zawstydzona znajomością z Feramo.
– Tylko tyle, co inni gadają. A ty?
Ktoś podał Mortonowi C skręta. Zaciągając się nim głęboko, zaprzeczył ruchem głowy. Po sposobie, w jaki wydmuchnął dym, Olivia domyśliła się, że tylko udawał, iż się zaciąga.
– Chciałbym sobie obejrzeć to miejsce. A ty?
– Taki miałam zamiar. Pomyślałam, że przydałoby mi się to do artykułu. Ale teraz trochę się boję.
– Jesteś dziennikarką? – Gdy podawał jej skręta, ich palce się zetknęły.
Dwayne nie przestawał się rozwodzić nad Feramo i Pumpkin Hill.
– Powinniśmy coś wymyślić, żeby ich porządnie nastraszyć. Przygotować im jakąś niespodziankę. Na przykład zrobić w jaskini coś tak okropnego, żeby już nigdy tam nie wrócili.
– Dla kogo pracujesz?
– Jestem wolnym strzelcem. Teraz piszę artykuł o nurkowaniu dla „Elan”. A co t y tutaj robisz?
Olivia przygryzła dolną wargę, czując, jak Morton C kładzie jej rękę na kolanie i wolno przesuwa ją w górę, mocno uciskając udo kciukiem.
Pod domem panny Ruthie schronili się w cieniu drzewa. Przez chwilę wydawało jej się, że widzi, jak w oknie pensjonatu porusza się zasłona i w świetle lampy rysuje się czyjaś sylwetka. Szybko cofnęła się głębiej pod drzewo.
– Mogę wejść? – wyszeptał z twarzą wtuloną w jej szyję.
Z ogromnym wysiłkiem odsunęła się od niego i tylko pokręciła przecząco głową.
Dysząc ciężko, spuścił na chwilę wzrok. Kiedy nieco się uspokoił, spojrzał na nią znowu.
– Co? Zakaz wstępu nocnym gościom?
– Chyba że z przyzwoitką.
– Nurkujesz jutro?
Kiwnęła głową.
– O której?
– Mniej więcej o jedenastej.
– Później cię znajdę.
Po powrocie do pokoju, nie mogąc się uspokoić, gorączkowo chodziła tam i z powrotem. To świętoszkowate odmawianie każdemu było dla niej prawdziwą torturą. Nie umiała powiedzieć, czy i jak długo jeszcze uda jej się wytrwać.
29
Gdy wczesnym rankiem następnego dnia Olivia szła główną ulicą miasteczka, słyszała pianie koguta, a z mijanych małych drewnianych domków czuła dochodzące smakowite zapachy podawanych właśnie śniadań. Na balkonach bawiły się dzieci, drzemali staruszkowie, bujając się leniwie na ustawionych na werandach huśtawkach. Bladolicy, smętny mężczyzna w garniturze przedsiębiorcy pogrzebowego mijając ją, uchylił kapelusza. Obok niego kroczyła młoda, czarnoskóra dziewczyna o rudych włosach i dziecko o jasnej skórze, płaskim nosie, szerokich ustach i mocno skręconych włosach. Blada blond dama, którą widziała zaraz po przyjeździe, szła, jak zwykle chroniona przez parasolkę i przystojnego towarzysza. Olivia zaczęła sobie wyobrażać, że znalazła się oto w cudacznej krainie kazirodztwa i genetycznych krzyżówek, gdzie ojcowie sypiali ze swymi bratankami, a cioteczne babki utrzymywały potajemne stosunki z osłami.
Szła do sklepu żelaznego, który zauważyła poprzedniego wieczoru, pełnego blaszanych wiader, zwojów liny i misek. Uwielbiała takie sklepy, przepełniona uczuciem, że wszystko w nich jest przydatne i za rozsądną cenę. Nawet jeśli wydało się całą kupę pieniędzy, nie można było zarzucić sobie ekstrawagancji czy marnotrawstwa. Umieszczony nad wystawą szyld wyglądał jak żywcem wyjęty z dziewiętnastowiecznego zakładu pogrzebowego w Chicago – misternie poskręcane czarne litery układały się w napis „Henry Morgan & Synowie”, teraz już nieco wytarty, odsłaniający zniszczone, stare drewno.
Wewnątrz wysoki mężczyzna w czarnym garniturze metalową szufelką odmierzał z drewnianej skrzynki ryż – na Popayan nie uznawano Uncle Bena w torebkach. Mężczyzna mówiący z równie silnym irlandzkim akcentem jak panna Ruthie mruczał coś do klientki. Olivia nachyliła się nad ladą, zafascynowana różnorodnością wystawionego na sprzedaż towaru: wędkarskich haczyków, latarek, sznurków, małych trójkątnych chorągiewek, pasty do butów, knag*. Rozległ się zawieszony nad drzwiami dzwonek i rozmowa gwałtownie została przerwana, gdy ktoś z wyraźnie obcym akcentem poprosił o papierosy.
* Knaga – element osprzętu lodzi, do mocowania liny.
– Przykro mi, ale wszystkie nam się skończyły.
– Nie macie żadnych fajek? – Głos był gardłowy i naznaczony tak silnym akcentem, że miało się wrażenie, jakby jego właściciel mówiąc, pluł śliną.
Olivia błyskawicznie otworzyła swój szpiegowski pierścionek z lusterkiem, niezwykle podniecona, że wreszcie może go użyć. Mężczyzna, zwrócony do niej plecami, był niski i szeroki w pasie, miał na sobie dżinsy i koszulkę polo. Przesunęła nieco dłoń i nieomal się zakrztusiła, gdy dostrzegła gęsto skręcone czarne włosy: to był Alfonso. Odwróciła się błyskawicznie i zajrzała do gablotki, niby to bardzo zainteresowana wystawionym w niej barometrem. Alfonso tymczasem dawał upust swemu niezadowoleniu z powodu braku papierosów, wygłaszając groźnie brzmiące, przepełnione sceptycyzmem uwagi.
– Och, ale w czwartek, kiedy przypłynie statek, na pewno coś dostaniemy – zapewniał go wysoki mężczyzna. – Tymczasem proszę spróbować u Paddy'ego w Wiadrze Krwi.
Alfonso przeklinając, wypadł ze sklepu. Zatrzasnął za sobą drzwi tak gwałtownie, że omal nie urwał dzwonka, który rozdźwięczał się histerycznie.
W sklepie przez chwilę panowała cisza, po czym właściciel i klientka ściszonymi głosami podjęli przerwaną rozmowę. Olivii udało się usłyszeć „w jaskiniach” i „kozy O'Reilly'ego zdechły”, pomyślała sobie jednak, że być może są to wersy z irlandzkiego wierszyka, którego nauczyła się w szkole, i ostro skarciła się w myślach za zbytnią skłonność do dramatyzowania.
W końcu zwróciła się do sprzedawcy, prosząc o kłębek sznurka, mapę wyspy, opakowanie marchewki i wielki nóż. Na koniec niedbale dodała:
– I paczkę papierosów.
– Ależ oczywiście. Jakie sobie pani życzy? – spytał sprzedawca.
– A jakie pan ma?
– Marlboro, marlboro lights i camele – odparł, spoglądając z rozbawieniem na ulicę.
Olivia podążyła za jego wzrokiem. Alfonso pogrążony był w rozmowie, nie udało jej się jednak dostrzec z kim. W pewnej chwili przelotnie mignęły jej krótkie tlenione włosy i workowate hiphopowe ubrania. Czując, jak na policzki wypływa jej rumieniec, a ciało przeszywa paroksyzm bólu, musiała uchwycić się krawędzi lady. To był Morton C. Morton C w zmowie z Alfonso. Podły drań. Jak to możliwe, że okazała się aż taką kretynką? Teraz mogła zapomnieć o składaniu wizyt Feramo. Feramo na pewno nie życzył sobie w swoim haremie dziewczyny, która jak gdyby nigdy nic obmacywała się z jednym z jego sługusów. Wystarczyła jedna pożałowania godna chwila słabości, by zaprzepaścić całą tak starannie zaplanowaną szpiegowską misję.
"Rozbuchana Wyobraźnia Olivii Joules" отзывы
Отзывы читателей о книге "Rozbuchana Wyobraźnia Olivii Joules". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Rozbuchana Wyobraźnia Olivii Joules" друзьям в соцсетях.