– To nie jest lotnisko – powiedziała zdenerwowana, nie ruszając się z miejsca, gdy zatrzymali się na żwirowym skrawku ziemi tuż nad morzem.
– Que?- spytał Pedro, otwierając drzwi. – No hablo ingles.
– No es el aeropuerto. Quiero tomar el avion para La Ceiba.
– Tak, tak – powiedział po hiszpańsku, ściągając jej torbę na ziemię. – We wtorki samoloty odlatują z Roatán. Musisz zaczekać na łódź. – Skinął w stronę pustego horyzontu.
Silnik wciąż pracował i Pedro wyraźnie się niecierpliwił, że Olivia nie wysiada.
– Ale nie ma łodzi.
– Będzie tu za pięć minut.
Olivia, choć pełna podejrzeń, niechętnie wysiadła.
– Poczekaj chwilę – powiedział Pedro i zaczął wdrapywać się do szoferki.
– A ty dokąd jedziesz?
– Do wsi. Wszystko jest OK. Łódź zaraz przypłynie.
Wrzucił bieg, a ona patrzyła zasmucona, jak furgonetka z chrzęstem odjeżdża. Nagle poczuła się tak zmęczona, że nie miała siły na nic. Warkot silnika stopniowo ucichł w oddali. Upał panował ogromny. Nigdzie ani śladu żadnej łodzi. Zaciągnęła torbę pod pobliskie drzewo i sama schroniła się w jego cieniu, oganiając się od much. Po dwudziestu minutach usłyszała słabe zawodzenie. Zerwała się na nogi i radośnie zaczęła przeczesywać lunetką horyzont. Dostrzegła łódź szybko zmierzającą w jej kierunku. Tak bardzo chciała się wynieść z wyspy, że na widok łodzi ogarnęła ją szaleńcza wręcz radość. Gdy łódź podpłynęła bliżej, okazało się, że to elegancka biała motorówka. Nie widziała takiej na Popayan, ale Roatán było znacznie bardziej światowym ośrodkiem turystycznym. Być może tamtejsze lotnisko zapewniało własny transport.
Sternik pomachał do niej, zdusił silnik i eleganckim łukiem podpłynął do przystani. Łódź była piękna, duża, z wykładanymi białą skórą siedzeniami i lśniącymi drewnianymi drzwiami wiodącymi do kabiny pod pokładem.
– Para el aeropuerto Roatán? - spytała Olivia zdenerwowana.
– Si, señorita, suba abordo - odparł sternik, cumując łódź. Wrzucił torbę Olivii na pokład, po czym jej samej podał rękę, by pomóc jej wejść. Rzucił cumę, włączył silnik na najwyższe obroty i skierował motorówkę na pełne morze.
Olivia pełna niepokoju przycupnęła na brzeżku skórzanego fotela, spoglądając na niknący z jej życia brzeg Popayan, a potem niespokojnie omiotła wzrokiem pusty horyzont, ku któremu zmierzali. Drzwi kabiny otworzyły się i ujrzała wyłaniającą się z wnętrza ciemną, lekko łysiejącą na czubku głowę mężczyzny, pokrytą gęsto kręconymi, czarnymi włosami. Popatrzył na nią i na jego twarz wypłynął szeroki, przymilny uśmiech zawodowego pochlebcy.
34
Olivia siedziała na białym skórzanym siedzeniu z przodu łodzi, walcząc z nawracającymi atakami mdłości. Co kilka sekund, ilekroć dostawała w twarz rozbryzgującą się falą, jej głowa podskakiwała jak u szmacianej lalki. Alfonso tymczasem, podobnie jak i ona ociekający wodą, stał za kołem sterowym, kretyńsko wystrojony w białą koszulę, białe szorty, sięgające połowy łydki białe skarpetki i kapitańską czapkę. Kierował łodzią nieumiejętnie i zdecydowanie za szybko przy tak silnym wietrze, wobec czego silnik wył co chwilę, a motorówka z hukiem wpadała na każdą nadciągającą falę. Nie bacząc na to, że coraz bardziej zbliżał się do brzegu, gestykulował i bez przerwy coś do niej wykrzykiwał, chociaż ryk motoru zagłuszał go kompletnie.
„Jak to możliwe – myślała Olivia ponuro – żebym była aż tak cholerną idiotką?” Panna Ruthie pracuje dla Alfonso. Na pewno zatruła bananowe ciasto i odcięła Dwayne'owi głowę. Jest jak zły skrzat w czerwonym kubraczku z Teraz nie patrz. Za chwilę wychynie z kabiny w stroju Czerwonego Kapturka i poderżnie mi gardło. Co ja mam zrobić? Bez trudu domyśliła się, że nic. W dalszym ciągu ściskała w dłoni szpilkę do kapelusza, a rozpylacz pieprzu nadal tkwił w kieszeni jej szortów, lecz nawet uzbrojona, szansę na pokonanie dwóch silnych mężczyzn miała – oględnie rzecz ujmując – raczej znikomą.
– Dokąd płyniemy?! – krzyknęła. – Chcę się dostać na lotnisko.
– To niespodzianka! – odkrzyknął wesoło Alfonso. – Niespodzianka pana Feramo.
– Zatrzymaj się, zatrzymaj! – wrzasnęła. – Zwolnij!
Zignorował ją, tylko zachichotał gardłowo, pakując łódź na kolejną falę.
– Zaraz zwymiotuję! – zawołała i nachyliła się w stronę jego nieskazitelnie białego stroju, udając, że szarpią nią wymioty.
Alfonso odskoczył przerażony i z miejsca wyłączył silnik.
– Za burtę – powiedział, machając ręką. – Tam. Pedro. Aqua. Szybko.
Bardzo przekonująco – zbytnio starać się nie musiała – zaczęła krztusić się przechylona przez burtę. Po chwili wyprostowała się i dłonią dotknęła czoła.
– Dokąd płyniemy? – spytała słabym głosem.
– Do hotelu Messer Feramo. To niespodzianka.
– Dlaczego nikt mnie nie zapytał? To zwykłe porwanie.
Alfonso ponownie uruchomił łódź, spoglądając na nią z tym swoim paskudnym, przymilnym uśmiechem.
– To piękna niespodzianka!
Żałowała, że znowu nie zbiera jej się na wymioty. „Następnym razem zrobię to naprawdę”, obiecała sobie. „I to prosto na te jego śliczne szorciki”.
Gdy opłynęli cypel, jej oczom ukazał się idylliczny wakacyjny obrazek: biały piasek i turkusowe morze, baraszkujący w płyciźnie przy brzegu rozbawieni ludzie. Olivia zapragnęła pognać na brzeg, rzucić się na nich i krzyczeć: „To jest siedlisko zła! Wszystko tu zbudowane jest na zabijaniu i śmierci!”
Marynarz podszedł, by przejąć ster, lecz Alfonso odgonił go niecierpliwym machnięciem ręki, z rykiem silnika pędząc w stronę przystani, jak gdyby występował w reklamie miętowych czekoladek na deser, żelu do kąpieli lub wybielacza do zębów. W ostatniej chwili zorientował się, że źle sobie wszystko wymierzył. Ostro skręcił w lewo, rozpędzając na wszystkie strony pływających i o włos mijając skuter wodny, zrobił niezdarne kółko, burząc powierzchnię wody. Niestety, i tak zdusił silnik odrobinę za późno i walnął w keję z rozpędem, co skwitował głośnym przekleństwem.
– Cóż za maestria – zauważyła Olivia.
– Dziękuję – powiedział z uśmiechem, nie dostrzegając ironii. – Witamy na La Isla Bonita.
Olivia westchnęła ciężko.
Kiedy jednak stanęła na stabilnej powierzchni kei, przemoczone ubrania powoli schły na słońcu, a nudności stopniowo ustępowały, pomyślała sobie, że może jednak sytuacja nie przedstawia się najgorzej. Czarujący młodzieniec w bieluteńkich, sięgających kolan szortach wziął jej torbę i zaproponował, że zaprowadzi ją do pokoju. Doszła do wniosku, że czarujący boye hotelowi stają się motywem przewodnim jej podróży. Przypomniała sobie bagażowego ze Standard Hotel o nienaturalnie błękitnych oczach, okazałych mięśniach, bokobrodach i koziej bródce, którego twarz wyglądała jak magnetyczna zabawka zapamiętana z dzieciństwa, i zapisała w pamięci, by sprawdzić, czy w pokoju nie ma przypadkiem jakiejś pluskwy. I wtedy nagle ją oświeciło: Morton C z krótko obciętymi, tlenionymi włosami i szarymi, bystrymi oczami; zakapturzony nurek o spokojnych, nieruchomych oczach spoglądających na nią spoza maski; boy hotelowy ze Standard Hotel o muskularnym ciele i jasnoniebieskich oczach, dziwnie niepasujących do zarostu. Istniało coś takiego jak kolorowe soczewki kontaktowe. Wszyscy ci trzej mężczyźni w rzeczywistości byli jedną i tą samą osobą.
Starając się nad sobą panować, a jednocześnie podejrzliwie przyglądając się obecnemu bagażowemu, podążała za nim po kolejnych drewnianych pomostach z linami zamiast balustrad. Ośrodek był cudownie ekologiczny, prawdziwy raj dla bosonogich – ścieżki wysypane korą, słoneczne kolektory ciepła, rośliny oznakowane drewnianymi tabliczkami. Ciekawe, czy znalazłaby też ślicznie oznakowaną fasolę rycynową. Rano koniecznie musi się wybrać na ekologiczny spacer i rozejrzeć przy okazji za zdechłymi kozami.
Jej pokój – lub raczej niewielki apartament z widokiem na ocean – znajdował się w pewnym oddaleniu od plaży, wznosząc się na palach na skraju dżungli. Żałowała, że nie trafiła się jej jedna z chat nad morzem. Nawet jednak ona miała świadomość, że w tych okolicznościach prośba o zmianę pokoju nie byłaby w dobrym tonie. Budynek w całości był drewniany, dach pokryty strzechą, wnętrze urządzone w bieli i beżach. Na poduszkach leżały kolorowe kwiaty. Ściany zrobiono z listewek, by bryza znad oceanu wspomagała obracający się pod sufitem wentylator. Krany i kurki w łazience były chromowane, głęboka porcelanowa wanna miała zamontowane jacuzzi; był też oddzielny prysznic. Wszystko bardzo stylowe. Niestety, papier toaletowy pozostawiał wiele do życzenia: nie dość, że nie był odpowiednio podwinięty, to po prostu zwisał sobie swobodnie z uchwytu.
– Pan Feramo prosi, by o siódmej towarzyszyła mu pani przy kolacji – powiedział chłopak z wymownym uśmiechem.
„Na pewno mnie otruje. Feramo otruje mnie rycyną dodaną do soli. Albo poda mi jedną z otrutych kóz O'Reilly'ego. Albo podpali mieszanką acetylenowo-tlenową”, pomyślała.
– Cudownie. Gdzie? – spytała jak gdyby nigdy nic.
– W jego apartamencie – odparł chłopak i puścił do niej oko. Spróbowała się nie żachnąć. Nienawidziła ludzi, którzy puszczali do niej oko.
– Dziękuję – powiedziała słabo.
Nie była pewna, czy powinna dać mu napiwek, ale na wszelki wypadek podała mu pięciodolarowy banknot.
– Och, nie, nie – zaprotestował z uśmiechem. – Tutaj nie wierzymy w pieniądze.
Akurat.
Wspaniale było wziąć porządny prysznic – w kabinie wyposażonej w boczne dysze i chromowaną główkę tuszu wielkości obiadowego talerza, z której woda lała się obfitym strumieniem, rzęsistym jak letnia ulewa. Olivia nie spieszyła się; myła włosy w najwyższej jakości produktach pielęgnacyjnych, namydlała się, spłukiwała, nawilżała, na koniec owinęła się mięciutkim szlafrokiem frotte w kolorze kremowym i boso wyszła na balkon, gdzie nadgarstki i kostki u nóg spryskała środkiem owadobójczym, mając nadzieję, że będzie skuteczny również na mordujących nurków islamskich porywaczy.
Na dworze było już ciemno i w dżungli huczało od głosów żab i cykad. Prowadzącą do morza ścieżkę oświetlały pochodnie, pomiędzy palmami połyskiwał turkusowo basen, a powietrze pachniało jaśminem. Od strony restauracji napływały smakowite zapachy i dochodził pomruk pełnych zadowolenia głosów. „To tylko kusicielskie oblicze zła”, powiedziała sobie i zdecydowanym krokiem wróciła do pokoju po wykrywacz pluskiew łamane przez kalkulator, który zakupiła w sklepie z wyposażeniem dla szpiegów przy Sunset Boulevard.
Podekscytowana wyjęła go z torby i marszcząc czoło, włączyła. Nie potrafiła sobie przypomnieć, co powinna zrobić. Uznała, że będzie lepiej, jeśli wyrzuci wszystkie opakowania zakupionego sprzętu szpiegowskiego, by nikt się nie domyślił jego prawdziwego przeznaczenia, zapominając przy okazji, że w ten sposób sama pozbawi się instrukcji jego obsługi. Mgliście pamiętała, że powinna wcisnąć ustalony wcześniej kod. Zwykle używała sekwencji 3637 (to wiek jej rodziców w chwili, gdy zginęli). Wystukała cyfry – nic. Może najpierw trzeba było urządzenie włączyć? Nacisnęła ON, następnie wprowadziła 3637 i omiotła urządzeniem pokój. Nadal nic. Albo nie było podsłuchu, albo cholerny wykrywacz się zepsuł.
Nerwy jej puściły. To była kropla, która przebrała miarkę wszystkich stresów, jakich w dzisiejszym dniu doświadczyła. W nagłym przypływie wściekłości cisnęła mały kalkulatorek przez pokój, jakby to on ponosił odpowiedzialność za wszystko: za Mortona C, głowę Dwayne'a, pannę Ruthie, podwodnego zakapturzonego gwałciciela, dziwaczną maź na wzgórzu, porwanie, dosłownie wszystko. Następnie zamknęła się w szafie i oparta o drzwi plecami zwinęła się w kulkę.
Nagle usłyszała cichutkie pipanie. Podniosła głowę, otworzyła drzwi szafy i na czworakach dotarła do kalkulatorka. Działał. Malutki ekran jarzył się światłem. Zalałająfala tkliwości dla urządzonka. Wina nie leżała po stronie wykrywacza pluskiew łamane przez kalkulator. Robił, co w jego mocy. Raz jeszcze wprowadziła kod. Wykrywacz zaczął ledwie dostrzegalnie drżeć. Podniecona zerwała się na nogi i przemierzała pokój, trzymając kalkulator, jakby to był wykrywacz metalu. Nie pamiętała, co świadczyło o znalezieniu pluskwy. Wykrywacz znowu zapipał, jak gdyby chciał jej pomóc. Tak jest! Pipał, kiedy coś wykrył, i zaczynał drżeć mocniej, gdy zbliżał się do pluskwy. Skierowała go w stronę gniazdek elektrycznych – nic. Spróbowała z lampami – nic. Nagle poczuła zmianę wibracji, która doprowadziła ją do drewnianego stolika, gdzie na środku stała kamienna donica z przysadzistym kaktusem. Kalkulator dosłownie skakał jej w dłoni, kompletnie oszalały. Spróbowała zajrzeć pod stolik, ale był ciężki, w kształcie skrzyni. Czy powinna rozpłatać nożem kaktus? Nie byłoby to w sumie najgorsze. Nie znosiła kaktusów. Kolczaste rośliny stanowiły złe feng shui. Z drugiej jednak strony nie należy niszczyć żadnego życia. A zresztą co niby było do podsłuchiwania? Z kim miałaby tu rozmawiać? A może była w nim także ukryta kamera? Olivia otworzyła walizkę, wyjęła cienki czarny sweter, udała, że chce go nałożyć, po czym, jakby zmieniając zdanie, rzuciła go niedbale na stolik, przykrywając kaktus.
"Rozbuchana Wyobraźnia Olivii Joules" отзывы
Отзывы читателей о книге "Rozbuchana Wyobraźnia Olivii Joules". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Rozbuchana Wyobraźnia Olivii Joules" друзьям в соцсетях.