Położyła walizkę na łóżku i troskliwie zaczęła wypakowywać rzeczy, które do chwili, gdy zmuszona będzie wracać do Londynu, uczynią z jej pokoju dom. Jak zwykle na końcu wyjęła zestaw umożliwiający przetrwanie w trudnych warunkach i starannie upchnęła go pod poduszką. Nie postępowała zbyt mądrze, wędrując z nim po lotniskach, ale towarzyszył jej od tak dawna. Wyglądał jak stara puszka na tytoń. Kupiła go swego czasu w sklepie sportowym nieopodal dworca Euston. Na pokrywce od spodu umieszczone było lusterko, do sygnalizacji. Puszka miała uchwyt, dzięki któremu można było jej użyć jako miniaturowego rondla. Wewnątrz znajdowała się jadalna świeca, kondom na wodę, wata, nadmanganian potasu do przemywania ran, zapalniczka, haczyki do łowienia ryb, sidła na królika, piła, wodoodporne zapałki, krzemień, taśma fluorescencyjna, żyletki, kompas i miniaturowa flara. Z wyjątkiem kondomu – kilkakrotnie wymienianego – i waty (w niektórych hotelach nie było wacików kosmetycznych) niczego jak dotąd nie wykorzystała. Miała jednak niezachwianą pewność, że nadejdzie dzień, w którym zestaw uratuje jej życie, pozwalając zebrać wodę na pustyni, udusić porywacza lub z porośniętego palmami atolu przesłać sygnał do przelatującego samolotu. Póki co traktowała go jak talizman – niczym pluszowego misia lub torebkę. Świat nigdy nie jawił się Olivii jako miejsce szczególnie bezpieczne.

Obróciła się do okna i rozciągającego się za nim widoku na plażę. Do teleskopu przyczepiona była laminowana karteczka z instrukcją obsługi. Przez chwilę przyglądała się jej skonfundowana, po czym zajrzała do okularu i ujrzała zamazaną zieleń trawy w powiększeniu. Ustawiła ostrość i ukazał jej się brzeg do góry nogami. Patrzyła dalej na odwrócony świat, na biegacza, fuj, z gołym torsem (czym się tu chełpić, skoro tylko napawa się innych odrazą?) i na jacht gramolący się niezgrabnie z fali na falę. Przesuwała teleskop, aż w jego obiektywie pojawił się OceansApart. Wyglądał jak zmierzające ku Miami białe klify z Dover.

Wyciągnęła z torby laptop i napisała e-mail do Barry'ego.

Dot.: Fantastyczny nowy reportaż.

1. Miami super, wszystko idzie świetnie.

2. Wspaniały artykuł do „Stylu”: OceansApart – obrzydliwie wielki pływający blok mieszkalny – cumuje w Miami podczas dziewiczego rejsu.

3. Coś napiszę, ale musiałabym spędzić tu jeszcze jedną, a najlepiej dwie noce? Na tym kończę. Olivia.

Przeczytała notatkę i kiwając z zadowoleniem głową, nacisnęła „Wyślij”. Spojrzała w lustro i przerażona zamarła. Włosy miała w strasznym stanie, a twarz koszmarnie napuchniętą – to efekt szesnastu godzin spędzonych w samolotach i na lotniskach, z czego pięć przymusowych na Heathrow, bo ktoś zostawił laptop w damskiej toalecie. Przyjęcie na cześć kremu do twarzy zaczynało się o szóstej. Co dawało jej dwadzieścia minut, by przeistoczyć się w oszałamiającą gwiazdę wieczoru.

3

Pięćdziesiąt osiem minut później wyłoniła się z windy, bez tchu, za to wymyta i wyelegantowana. Od wejścia do hotelu wzdłuż całej ulicy przy wtórze trąbiących klaksonów ciągnął się sznur białych limuzyn. Hotelowi bramkarze w skąpych białych szortach uwijali się jak w ukropie i ze śmiertelną powagą agentów FBI mówili nieustannie do przymocowanych w pobliżu ust mikrofonów. Na czerwonym dywanie, wyginając się w niesamowitych pozach, wdzięczyły się dwie desperacko uśmiechnięte dziewczyny z ogromnymi piersiami, za to kompletnie pozbawione bioder. Przypominały cudaczne męsko-żeńskie hybrydy – górna część ciała biuściasto kobieca, dolna jak u dorastającego chłopca. Ustawiały się identycznie, bokiem do błyskających fleszy, z jedną nogą wysuniętą przed drugą, z ciałem wygiętym w kształcie litery S, zupełnie jakby za wszelką cenę starały się naśladować diagram z czasopisma „InStyle” lub po prostu niezwłocznie musiały skorzystać z toalety.

W centralnym miejscu stał stół, a na nim piramida kremów Devorée – Crème de Phylgie, w wyglądających niezwykle sterylnie opakowaniach, zupełnie białych z prostym zielonym napisem. Olivia podała swoje nazwisko, wzięła jeden ze lśniących folderów i przeglądając jego zawartość, skierowała się ku tłumowi. Na widok listy odrażająco brzmiących nazw alg i innych składników pochodzących z żyjących w morzu stworzeń aż się wzdrygnęła.

Zdecydowanym krokiem podeszła do niej kobieta w czarnym spodnium, krzywiąc twarz w uśmiechu przerażającym liczbą i bielą zębów, upodabniającym ją do rozwścieczonej małpy.

– Cześć! Ty jesteś Olivia? Melissa z Public Relations Century. Witam. Dobrą miałaś podróż? Jaka pogoda w Londynie? – Prowadziła Olivię w stronę tarasu, zasypując gradem kretyńskich pytań, ale nie dając szans na odpowiedź. – Podoba ci się pokój? Co tam u Sally z „Elan”? Pozdrów ją, proszę, ode mnie.

Wyszły na taras. Wśród mebli w niewłaściwym rozmiarze zgromadził się malowniczo cały modny światek Miami, spływając po schodach do położonego niżej ogrodu, gdzie wokół podświetlonego na turkusowo basenu rozmieszczono wygodne krzesła, ogromne lampy i parasole.

– Próbowałaś już Devorée Martini? Dostałaś informację prasową o kucharzu, który przygotował specjalne dania na dzisiejszy wieczór?

Olivia nie przerywała popisu intelektualnego Melissy. Miała zwyczaj nie przeszkadzać ludziom, którzy działali jej na nerwy, w nadziei, że raczej prędzej niż później dadzą jej spokój. Z tropikalną gwałtownością zapadła noc. Krajobraz oświetliły palące się pochodnie, a dalej był już tylko ocean, huczący złowrogo w ciemnościach. A może, pomyślała, był to tylko pomruk urządzeń klimatyzacyjnych. W całym tym przyjęciu było coś dziwnego. Nie tylko w Melissie – w ogóle wyczuwała napięcie, potrzebę zachowania wszystkiego pod kontrolą. Powiewy wiatru porywały materiały reklamowe i serwetki, rozwiewały suknie i fryzury. Wszędzie kręcili się ludzie niepasujący do tego miejsca, o ruchach i spojrzeniach zdecydowanie zbyt ostrożnych jak na Zabawowy Świat Imprez. Kobiety były w typie aktorki łamane przez modelki: o bujnych włosach, długonogie, w skąpych sukienkach. Mężczyzn trudniej było zakwalifikować: ciemnowłosi, smagli, wąsaci – równie dobrze mogli być Hiszpanami jak Hindusami. Usilnie starali się sprawiać wrażenie bogatych, co niestety nie najlepiej im się udawało. Bardziej przypominali” facetów z gazetki reklamowej Debenhama.

– Wybacz mi, proszę, ale muszę kogoś poszukać. Och, spójrz, tam jest Jennifer… – Melissa odeszła, nie milknąc ani na chwilę i pozostawiając Olivię samą sobie.

Na ułamek sekundy obudziło się drzemiące w niej, zwykle głęboko ukryte poczucie braku bezpieczeństwa. Zdusiła je w zarodku, depcząc niczym karalucha. Był czas, gdy autentycznie nie znosiła przyjęć. Nadmierna wrażliwość nie pozwalała jej obojętnie reagować na sygnały wysyłane przez innych ludzi i ze spotkań towarzyskich wychodzić bez szwanku. Interesowały ją rozmowy z prawdziwego zdarzenia, a nie bezmyślne, wyzbyte szczerości przeżywane wspólnie chwile, nigdy też nie opanowała sztuki gładkiego przechodzenia od jednej grupki do drugiej. W rezultacie wieczory spędzała w poczuciu, że jest zraniona, bądź w przekonaniu, że była niegrzeczna. Lecz dramatyczne przeżycia sprawiły, iż postanowiła, że wszystko to będzie ją odtąd gówno obchodzić. Potrzebowała czasu, by z wysiłkiem i w bólach wyzbyć się tego, co prześladuje każdą kobietę, a mianowicie wątpliwości co do własnej figury, wyglądu, roli w życiu czy też wrażenia, jakie robi na innych. Obserwując innych, przyglądała się, analizowała i dostosowywała do obowiązujących reguł, jednocześnie nie pozwalając, by oddziaływały na jej własną tożsamość czy ją obnażały.

Stworzyła sobie listę życiowych zasad, z których jej ulubiona brzmiała: „Nikt o tobie nie myśli. Wszyscy myślą wyłącznie o sobie, tak samo jak ty”. Wyznawanie jej okazywało się szczególnie przydatne na przyjęciach. Wynikało z niej, że również nikt na człowieka nie patrzy. Dlatego też można było stać sobie spokojnie w samotności i obserwować, bez narażania się, że ktoś uzna nas za smutasa. W tej chwili, na przykład, do głowy nikomu nie przyszło, że Olivia-bez-przyjaciół-Joules stoi samotnie tylko dlatego, że jest sama. Lub co gorsza, że jest nią Rachel-bez-przyjaciół-Pixley. Nikt nie powie: „Hej, Rachel, zjawiłaś się tu z Worksop Comprehensive. W tej chwili wynoś się z Delano i wracaj do Post House Hotel przy obwodnicy Nottingham”.

Gdy Rachel Pixley była jeszcze normalną uczennicą, z obojgiem rodziców mieszkającą w Worksop, wracającą do ciepłego domu na podwieczorek, żywiła głębokie przekonanie, że nie ma na świecie wspanialszej rzeczy niż bycie sierotą, jak Szalona Aldona z Bunty czy Mandy - sierotą, która dzika i swobodna, dosiadając konia na oklep, galopowała wzdłuż morskiego brzegu. Jeszcze długo po tym, gdy to się stało, wierzyła, że spotkała ją kara za tamte fantazje.

Kiedy Rachel miała czternaście lat, jej matkę, ojca i brata zabiła na przejściu dla pieszych ciężarówka. Rachel, która została z tyłu, bo kupowała słodycze i czasopisma, widziała całe zajście. Oddano ją pod opiekę niezamężnej ciotki Moniki, która miała koty i w koszuli nocnej całymi dniami czytała gazety. Mieszkanie ciotki przesiąknięte było bliżej nie zidentyfikowanym i obrzydliwym zapachem, lecz mimo popiołu z papierosów, którym wiecznie była obsypana jak śniegiem, ciotka Monica była piękna i inteligentna. Studiowała w Cambridge i wciąż jeszcze potrafiła cudownie grać na fortepianie – kiedy nie była pijana. Życie z ciotką Monicą wyrobiło w Rachel przekonanie, że gra na fortepianie w stanie alkoholowego upojenia jest jak jazda samochodem po pijanemu – niegodna polecenia, a nawet karalna.

W szkole Rachel miała chłopaka starszego o kilka lat, a wyglądającego doroślej od wszystkich innych. Jego ojciec był nocnym stróżem i świrem. Roxby nie należał może do najprzystojniejszych, ale był panem samego siebie. Nocami pracował jako wykidajło w Romeo i Julii. Po powrocie do domu – w owym czasie wraz z Rachel mieszkali w pokoiku nad chińską restauracją z jedzeniem na wynos – zasiadał przy komputerze i inwestował swoje zarobki wykidajły w akcje i obligacje.

Rachel, dla której pieniądze oznaczały jedynie te drobne sumki zarabiane w pracy, początkowo nie przyjmowała do wiadomości, że pieniądz może robić pieniądz. „Za pieniądze szczęścia nie kupisz”, zwykł był mawiać jej ciężko pracujący ojciec. „Jeśli ciężko pracujesz, jesteś uczciwa i dobra, żadna krzywda cię nie spotka”. Nie miał racji. Przejechała go ciężarówka. Rachel uwierzyła więc Roxby'emu i w każdy weekend pracowała w supermarkecie, a po szkole na nocnej zmianie w prowadzonym przez pakistańską rodzinę sklepiku na rogu, pozwalając, by Roxby inwestował zarobione przez nią w ten sposób pieniądze. Gdy skończyła szesnaście lat, dostała pieniądze z polisy na życie jej ojca. Miała teraz do zainwestowania dwadzieścia tysięcy. Był początek lat osiemdziesiątych. A ona znalazła się na najlepszej drodze, by zostać, może nie od razu bogatą, ale kobietą niezależną finansowo.

Gdy miała lat siedemnaście, Roxby oznajmił, iż jest gejem, i przeniósł się w okolice Manchesteru. A Rachel, zmęczona serią ciosów, jakich życie jej dotąd nie szczędziło, postanowiła poważnie się nad wszystkim zastanowić. Widywała starsze siostry swoich koleżanek, promienne i triumfujące, dumnie demonstrujące maciupeńkie zaręczynowe brylanciki od H. Samuela, miesiącami myślące jedynie o sukniach, kwiatach i planach na ten jeden jedyny dzień, by po upływie kilku zaledwie lat wędrować po centrach handlowych, lecz już jako grube, załamane i umęczone kobiety, pchające w strugach deszczu wózki, żalące się, że są bite, poniżane, porzucane. I pomyślała sobie: „Koniec z tym”. Zaczęła od imienia. „Olivia” brzmiało elegancko. A słowo „Joules” jako jedyne zapamiętała z lekcji fizyki i to dlatego, że jej się podobało. „Mam tylko siebie”, myślała. „Stanę się samowystarczalna. Nic mnie odtąd nie będzie obchodzić. Sama dojdę do tego, co dla mnie dobre, a co złe. Zostanę najlepszą dziennikarką albo odkrywcą i będę robić coś, co ma jakieś znaczenie. Znajdę na tym gównianym świecie coś pięknego i ciekawego i będę się cholernie dobrze bawić”.

„A to – myślała Olivia Joules, wspierając się o kolumnę w Delano – jest znacznie piękniejsze i ciekawsze niż Worksop. Nikt na ciebie nie patrzy, możesz po prostu być i rozkoszować się chwilą”. Na nieszczęście jednak dla życiowych zasad ktoś na nią patrzył. Gdy tak wodziła wzrokiem po uczestnikach przyjęcia, na ulotną chwilę napotkała zdradzające wyraźne zainteresowanie spojrzenie pary oczu, które jednak zaraz powędrowało gdzie indziej. Olivia także odwróciła wzrok, nie mogła się jednak oprzeć, by nie spojrzeć w tamtą stronę ponownie. Mężczyzna stał sam. Był ciemny, o dość arystokratycznym wyglądzie. Miał na sobie garnitur odrobinę zbyt czarny i koszulę nieco zbyt białą – nawet jak na Delano strój nadmiernie szpanerski. A mimo to na szpanera nie wyglądał. Emanował z niego spokój i opanowanie. Obrócił się i nagle ich spojrzenia spotkały się znowu, bez słów przekazując podniecający komunikat, jaki zdarza się, że dociera z drugiego końca sali, a mówiący: „Ja też chętnie bym się z tobą przespał”. Bez flirtowania, podchodów, czczych pogaduszek – wystarczało tylko spojrzenie, chwila niemego porozumienia. A potem trzeba było już tylko poddać się, jak w tańcu.