– Dobrze – wyszeptała, zrezygnowana opadając na siedzenie. Dygocząc z ulgi, przymknęła oczy. – Bardzo dobrze. Kupię dywan.

Okazało się, niestety, że koniecznie musi kupić dywan dość pokaźnych rozmiarów. Gdy do odlotu samolotu zostało już tylko trzydzieści pięć minut, a oni z rykiem silnika zmierzali ku lotnisku, dywan chybotał się niebezpiecznie, stercząc z obu stron bagażnika. Olivia była tak spięta, że musiała ze wszystkich sił wbijać sobie paznokcie w dłoń, by nie zacząć bezsensownie wrzeszczeć: „Szybciej, na miłość boską, szybcieeeeej!”

Nagle pojawiły się przed nimi migoczące światła, samochody policyjne z włączonymi syrenami, zapory i rząd czerwonych tylnych świateł jadących przed nimi pojazdów. Utworzył się gigantyczny korek. W ustach jej zaschło. Może i umknęła śmierci, ale jak to zwykle bywa, ulgę, jakąż tego powodu odczuwała, natychmiast zastąpiło kolejne zmartwienie: teraz za to spóźni się na samolot i położy całą misję. Posuwali się w żółwim tempie i Olivia siedziała nachylona do przodu, jakby w ten sposób pragnęła sprawić, żeby samochód jechał szybciej. Najpewniej zdarzył się jakiś wypadek. Na asfalcie leżało ciało mężczyzny, z ust wypływała mu krew, tworząc ciemną kałużę, a jakiś policjant kredą obrysowywał kształt jego zwłok. Kierowca wychylił się przez okno, by spytać, co się stało.

– Strzelanina! – krzyknął po chwili przez ramię do Olivii. – Anglik.

Starała się o tym nie myśleć. Gdy samochód wreszcie zatrzymał się przed halą odlotów, niemal cisnęła w kierowcę trzydziestoma dolarami – na tyle się umówili – chwyciła torbę, wyskoczyła i biegiem ruszyła do terminalu, do stanowiska odpraw. Niestety, dwaj młodzieńcy podążyli za nią, niosąc przeklęty dywan.

– Bardzo dziękuję, ale nie chcę dywanu! – krzyknęła do nich przez ramię. – Weźcie go sobie. Pieniądze możecie zatrzymać.

Dobiegła do stanowiska Sudan Airways i rzuciła na kontuar swój paszport wraz z biletem.

– Bagaż już odprawiłam. Poproszę tylko o kartę pokładową.

Młodzieńcy triumfalnie rzucili dywan na wagę.

– Chce pani odprawić ten dywan? – spytała urzędniczka. – Już za późno. Musi pani go wziąć jako bagaż podręczny.

– Nie. Nie chcę tego dywanu. Słuchajcie – zwróciła się do młodzieńców – weźcie sobie ten dywan. W samolocie nie ma miejsca. Zatrzymajcie pieniądze.

– Ty nie podobać się dywan? – Chłopak był wyraźnie zmartwiony.

– Nie, jest przepiękny, ale… Dobra. Dziękuję wam bardzo, bardzo serdecznie. A teraz już sobie idźcie.

Nie poszli. Wręczyła każdemu po pięciodolarowym banknocie. Wtedy odeszli.

Panienka za kontuarem zaczęła stukać w klawiaturę w taki sposób, w jaki personel naziemny zwykle to robi, kiedy klient spóźni się na lot – zupełnie jak gdyby pisali poemat, co chwila zerkając na ekran, zapewne po to, by znaleźć najbardziej odpowiednie słowo.

– Bardzo przepraszam – powiedziała Olivia. – Ja muszę zdążyć na ten samolot. W zasadzie nie chcę tego dywanu, więc nie musi go pani odprawiać.

– Proszę czekać – poleciła urzędniczka, odchodząc nagle od komputera i gdzieś znikając.

Olivia myślała, że połknie własną rękę. Było dziesięć po dziewiątej. Na tablicy odlotów widniał napis dotyczący opóźnionego lotu SA245 do Port Sudan: ODLOT 21.30. WYJŚCIE 4A. OSTATNIE WEZWANIE.

Już chciała puścić się biegiem i wedrzeć do samolotu bez karty pokładowej, gdy zjawiła się kobieta z nadętym wyrazem twarzy, w towarzystwie mężczyzny w garniturze.

– W porządku, panno Joules? – spytał z lekkim akcentem ze wschodniego Londynu. – Zaprowadzę panią do samolotu. To pani? – dodał, biorąc dywan.

Olivia zaczęła protestować, zrezygnowała jednak i tylko ze znużeniem skinęła głową. Mężczyzna przeprowadził Olivię wraz z dywanem wzdłuż kolejki, obok ochrony, i wprowadził do niewielkiego pokoiku tuż przy wejściu. Starannie zamknął za sobą drzwi.

– Nazywam się Brown. Pracuję w tutejszej ambasadzie. Profesor Widgett chce z panią rozmawiać.

Serce w niej zamarło. Dowiedział się. Padła na pierwszej przeszkodzie. Brown wykręcił numer i podał jej słuchawkę.

– Gdzieś ty się, do diabła ciężkiego, podziewała?! – ryknął Widgett. – Kupowałaś dywany?

– Bardzo przepraszam, proszę pana. To był wielki błąd.

– Teraz nie ma już o czym mówić. Nic się nie stało. Zapomnijmy o tym. Tylko ten, co nic nie robi, nie popełnia błędów.

– Obiecuję, że to się już nie powtórzy.

– W porządku. Jeśli to coś pomoże, to powiem ci, że czasem dobrze jest wykonać jakiś nieprzewidywalny ruch. Agent, który miał się z tobą skontaktować, właśnie został zastrzelony.

„O mój Boże. O mój Boże”.

– Chodzi o to ciało, które widziałam w drodze na lotnisko? Czy to przeze mnie? Chcieli dostać mnie?

Do pokoju zajrzał dyspozytor w odblaskowej żółtej kurtce.

– Nie, nie, to nie miało nic wspólnego z tobą – uspokoił ją Widgett.

– Proszę kończyć – szepnął Brown. – Zaraz zamkną drzwi.

– Panie profesorze, samolot zaraz odleci.

– W porządku, pysznie. Ruszaj więc – powiedział Widgett. – Szkoda, żebyś po tym wszystkim spóźniła się na samolot. Powodzenia i, och, hmm… co do Feramo… Myślę, że powinnaś najdłużej jak się da nie wyprowadzać go z błędu.

– To znaczy?

– Och, no wiesz… te typy idealizują dziewczynę, stawiają ją na piedestale, a kiedy dziewczyna nie odpowiada ich mrzonkom, mogą stać się niemili. Po prostu, hm, trzymaj go na dystans. Miej oczy i uszy otwarte. I pamiętaj, wystarczy, że krzykniesz, a Rich zaraz zjawi się z odsieczą.

Olivia pognała do samolotu. Ledwo drzwi się za nią zamknęły, ktoś podał jej dywan. Na próżno starała się go upchnąć w schowku nad głową, czemu złowrogo przyglądała się stewardesa. Dopiero kiedy kapitan wyłączył napis „ZAPIĄĆ PASY”, a światła Kairu powoli nikły w oddali, mogła spojrzeć w dół na bezkresną, pustą ciemność Sahary i zastanowić się nad słowami Widgetta. Uświadomiła sobie, że chyba byłoby o niebo mądrzej, gdyby w ogóle nie znalazła się na pokładzie tego samolotu.

50

PORT SUDAN,
WYBRZEŻE MORZA CZERWONEGO,
WSCHODNI SUDAN

Scott Rich stał na pokładzie jednostki CIA, USS Ardeche i czekał, aż na nocnym niebie zabłysną światła nadlatującego samolotu Olivii. Wybrzeże Sudanu, z czerwonymi punkcikami płonących na pustyni ognisk odcinało się ciemnym zarysem na tle nieba. Morze było całkowicie spokojne. Choć noc była bezksiężycowa, na niebie płonęły miliardy gwiazd.

Usłyszał ryk zbliżającego się odrzutowca, jeszcze zanim pojawiły się jego światła. Samolot podchodził do lądowania w Port Sudan. Scott zbiegł pod pokład i naciskając przełączniki, pobudził panel kontrolny do życia. Za kilka minut GPS przechwyci sygnał emitowany z kolczyka Olivii. Abdul Obeid, agent CIA, noszący identyfikator Hiltona, odbierze ją z hali przylotów i przewiezie do portu, gdzie już czekała na nich łódź motorowa. Jeszcze przed świtem dowiezie Olivię na pokład USS Ardeche, gdzie Feramo już jej nie dosięgnie.

Rzadki uśmiech rozjaśnił twarz Scotta Richa, gdy na ekranie pojawiło się migające czerwone światełko. Nacisnął przycisk.

– Mamy ją – powiedział. – Jest na lotnisku.


*

Idąc w ślad za sennymi pasażerami w stronę obskurnej komory celnej, Olivia stwierdziła, że ogarniają nastrój pogrążonego w hibernacji żółwia, jaki zwykle towarzyszyła'ej na afrykańskich lotniskach. Ujrzała facetów z kontroli paszportowej w brązowych butach z laminatu, tonących w stosach papierzysk. Nigdy nie mogła pojąć, jak sobie radzą bez pomocy komputerów, ale jakoś im się to udawało. Kiedyś wybrała się do Chartumu bez odpowiedniej wizy i przyszło jej spędzić na lotnisku dwanaście godzin. A gdy przyjechała tam po raz kolejny, nie wiadomo jakim cudem pamiętali tamto zdarzenie i znowu ją zapuszkowali. Nadeszła jej kolej, więc podała urzędnikowi swoje dokumenty. Facet przyjrzał im się pozornie obojętnie, po czym powiedział:

– Jedną chwileczkę.

„Niech to szlag”, przemknęło jej przez myśl, starała się jednak zachować miły wyraz twarzy, świadczący, że niczego nie podejrzewa. Najgłupsze, co można było zrobić, to dać się ponieść nerwom w obecności afrykańskiego urzędnika. Po kilku minutach gość wrócił w towarzystwie postawnego mężczyzny w wojskowym mundurze khaki, ze zbyt mocno zaciśniętym pasem na pokaźnym brzuchu.

– Pozwoli pani ze mną, panno Joules – rzekł wojskowy, prezentując w uśmiechu bieluteńkie zęby. – Witamy w Sudanie. Nasz wielce szanowny przyjaciel oczekuje pani.

„Kochane stare MI6”, pomyślała, wchodząc za urzędnikiem do prywatnego biura.

W drzwiach pojawił się człowiek ubrany w białą galabiję i turban i przedstawił się jako Abdul Obeid. Porozumiewawczo kiwnęła mu nieznacznie głową. Wszystko szło zgodnie z planem. Miała przed sobą miejscowego agenta CIA. Zabierze ją do Hiltona, po drodze wręczając broń (którą miała zamiar zgubić najszybciej, jak to tylko możliwe) i zapoznając z najnowszą sytuacją i zmianą planów, jeżeli takowa nastąpiła. Olivia zadzwoni do Feramo, przez noc odpocznie w Hiltonie, przygotuje się i rano się z nim spotka. Abdul Obeid zaprowadził ją na parking przy biurze, gdzie czekał na nich elegancki samochód z napędem na cztery koła. Kierowca usłużnie czekał przy otwartych drzwiach.

– Słyszał pan, że Manchester wygrał puchar? – spytała, sadowiąc się na tylnym siedzeniu.

Gdy samochód wyjeżdżał z parkingu, czekała, aż zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Abdul odpowie: „Proszę mi o tym nie wspominać, bo ja kibicuję Arsenałowi”. On jednak milczał.

Odrobinę się zaniepokoiła.

– Jak daleko jest do hotelu? – spytała.

Wciąż jeszcze było ciemno. Przejeżdżali obok pordzewiałych bud. Na poboczach widziała śpiących ludzi, grzebiące w śmieciach bezdomne psy i koty. Hilton znajdował się w pobliżu morza i portu, lecz oni najwyraźniej zmierzali w stronę wzgórz.

– Czy to aby na pewno droga do Hiltona? – odważyła się spytać.

– Nie – odparł Abdul Obeid i spojrzał na nią straszliwym wzrokiem. – A teraz masz siedzieć cicho.

Sześćdziesiąt kilometrów na wschód, na Morzu Czerwonym, w połowie drogi między Port Sudan i Mekką, na pokładzie lotniskowca USS Condor połączone siły amerykańskich, brytyjskich i francuskich służb specjalnych gorączkowo śledziły miejsca pobytu Zacchariasa Attafa i agentki Olivii Joules.

Pod pokładem USS Ardeche, Scott Rich z twarzą pozbawioną wyrazu wpatrywał się w małe czerwone światełko na ekranie. Nacisnął guzik i nachylił się nad mikrofonem.

– Ardeche do Condora. Mamy problem. Agent Obeid nie stawił się na lotnisku. Agentka Joules jedzie z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę na południowy wschód, w stronę wzgórz. Siły lądowe muszą wkroczyć. Powtarzam: siły lądowe muszą wkroczyć.

Według obliczeń Olivii znajdowali się jakieś sześćdziesiąt kilometrów na południe od Port Sudan, w głębi lądu, podążając obok wzgórz, które biegły równolegle do morza. Opuścili drogę już jakiś czas temu i teraz jechali po nierównym terenie, który z lewej strony wznosił się ostro. W powietrzu pachniało pustynią. Kilka razy spróbowała wydostać z torby choć jeden element uzbrojenia, w jaki ją wyposażyli, aż w końcu przyłapał ją na tym Abdul i przerzucił torbę na tył samochodu, zastanawiała się, czy spróbować zabić, albo przynajmniej oszołomić kierowcę, uznała jednak, że korzyść z tego byłaby raczej niewielka. Niech ją już lepiej doprowadzą do Feramo, pod warunkiem oczywiście, że taki był cel ich podróży. Scott Rich podąży jej śladem.

Pojazd zatrzymał się ze zgrzytem. Abdul otworzył drzwi i bezceremonialnie wyciągnął ją na zewnątrz. Kierowca wyjął torbę i cisnął ją na ziemię, po czym to samo zrobił z dywanem, który wylądował z ciężkim stukotem.

– Abdul, czemu to robisz? – spytała.

– Ja nie jestem Abdul.

– W takim razie gdzie on jest?

– W dywanie – odparł i razem z kierowcą wsiadł do samochodu, zatrzaskując za sobą drzwiczki. – Pan Feramo spotka się z tobą tutaj, jeśli uzna to za stosowne.

– Zaczekajcie! – krzyknęła Olivia, z przerażeniem spoglądając na dywan. – Zaczekajcie! Chcecie mnie tu zostawić z trupem?

W odpowiedzi samochód zaczął nawracać i po dramatycznie wykonanym skręcie przy zaciągniętym hamulcu ręcznym, z rykiem odjechał tam, skąd przybył. Gdyby miała broń, mogłaby im przestrzelić opony. Ponieważ jednak nie miała, pozostawało jej jedynie opaść na torbę i patrzeć, jak tylne światła znikają w oddali, a hałas silnika stopniowo milknie. W przerażającej ciszy pustyni rozległ się wrzask hieny. Spojrzała na zegarek. Według czasu lokalnego było pół do czwartej. Za godzinę wstanie świt, a po nim nastąpi dwanaście godzin niemiłosiernie słonecznego afrykańskiego żaru. Musi wziąć się do roboty.


*

Gdy za jej plecami spoza czerwonych skał wypełzły pierwsze promienie słońca, Olivia ze znużeniem oceniła efekty swojej ciężkiej pracy. Abdul leżał pochowany pod cienką warstwą piachu. Początkowo w miejscu, gdzie znajdowała się jego głowa, umieściła zrobiony z patyków krzyż, bo uznała, że tak powinien wyglądać grób. Po chwili jednak uświadomiła sobie, że w tej części świata to ogromne faux pas, i zamieniła krzyż na półksiężyc ułożony z kamieni. Nie do końca była pewna, czy postąpiła właściwie, ale lepsze to niż nic.