Swoje rzeczy przetransportowała najdalej jak mogła, by uciec przed smrodem i atmosferą śmierci. Rozpostarła sarong na dwóch głazach, zyskując w ten sposób schronienie przed słońcem. Pod nim, na kamienistej ziemi rozłożyła plastikowe prześcieradło, na nim zaś z torby i zwiniętej bluzy skonstruowała sobie siedzisko. Obok rozpaliła maleńkie ognisko. Zajmowała się właśnie zbudowanym przez siebie punktem poboru wody: nad wykopaną w ziemi dziurą umieściła plastikowy worek, obciążając jego środek kamieniami. Uniosła go, delikatnie strząsając ostatnie krople wody, po czym spod spodu wyjęła puszkę na zestaw umożliwiający przetrwanie. Na dnie miała jakieś półtora centymetra wody. Wypiła ją powolutku, czując, jak rozpiera ją duma. Z tym, co zawierała jej torba, mogła tu przeżyć całe dnie. Nagle w oddali usłyszała tętent kopyt. Zerwała się na nogi, pognała pod zadaszenie i zaczęła gorączkowo przeszukiwać torbę. W końcu na samym dnie znalazła swoją lunetkę. Spoglądając przez nią, rozpoznała sylwetki dwóch, może trzech jeźdźców w kolorowych strojach. Raszida, nie Bedża.

„Oby to był Feramo”, modliła się w duchu. „Mam nadzieję, że jedzie tu po mnie. Oby to był on”.

Szybko przeczesała szczotką włosy i sprawdziła swój bagaż. W obawie, że mogą jej zabrać zestaw obronny, możliwie jak najwięcej sprzętu postanowiła ukryć na sobie – w miseczkach stanika, w podszewce kapelusza oraz w kieszeniach koszuli i spodni. Urządzenia najbardziej niezbędne – sztylet i strzykawkę ze środkiem usypiającym – miała w staniku zamiast fiszbinu. W kwiatuszku na środku schowana była jeszcze jedna okrągła piła, w miseczkach ukryła miniaturowy aparat cyfrowy, rozpylacz gazu w postaci puszku do pudru, wodoodporną zapalniczkę i balsam do ust, który tak naprawdę był oślepiającą lampą błyskową.

Zjadła jeden batonik muesli, dwa inne wepchnęła w spodnie i sprawdziła zawartość torebeczki przypiętej do paska: latarkę, szwajcarski nóż wojskowy, kompas. Błyskawicznie zlikwidowała punkt poboru wody, przepakowała zestaw umożliwiający przetrwanie i wcisnęła do torebeczki wraz z plastikowym workiem.

W miarę jak tętent zbliżał się coraz bardziej, skupiła się na tym, czego się nauczyła: nie tracić ducha, szukając we wszystkim dobrych stron; gotując się na najgorsze, myśleć jasno i logicznie i zapewniać stały dopływ adrenaliny. Nagle rozległ się strzał. Nie rozglądając się, bez namysłu padła i przywarła płasko do ziemi.

51

Minęła dziewiąta rano i upał nie dawał się jeszcze zbytnio we znaki. W gładkiej jak lustro, błękitnej wodzie Morza Czerwonego odbijały się ceglaste skały ciągnące się wzdłuż brzegu. W centrum dowodzenia USS Ardeche, wypełnionym smakowitym zapachem smażonego boczku dochodzącym z kambuza, przy biurku siedział zgarbiony Scott Rich, słuchając raportu Hackforda Litvaka, szefa amerykańskich operacji militarnych, którego lekko sepleniący głos rozlegał się z głośnika.

– W ciągu ostatnich czterech godzin nie zaobserwowaliśmy żadnych ruchów. Szansa na odnalezienie jej żywej gwałtownie maleje. Co o tym sądzisz, Rich?

– Potwierdzam. Według wszelkiego prawdopodobieństwa już nie żyje – powiedział Rich, nie zmieniając pozycji.

– Och, do cholery, nie dramatyzuj! – ryknął swoim kabotyńskim głosem Widgett. – Nie żyje? Jest dopiero dziewiąta rano. Nigdy nie lubiła wcześnie wstawać. Pewnie śpi jak zabita z jakimś Bedża.

Scott Rich wyprostował się, wyraźnie się ożywiając.

– Ten GPS jest niesamowicie czuły. Reaguje nawet na ruchy w czasie snu, może wyłapać oddech.

– Tra-la-la. Dasz sobie głowę uciąć, że to cholerstwo się nie zepsuło?

– Panie profesorze – zaskrzypiał głos Hackforda Litvaka. – W listopadzie 2001 roku brytyjskie, czyli wasze, służby bezpieczeństwa zrugały nas – delikatnie mówiąc – że zbyt późno zareagowaliśmy na doniesienia wywiadu, jakoby podobno Bin Laden ukrywał się w jaskiniach południowego Afganistanu.

– I miały świętą rację – powiedział Widgett. – Banda cholernych idiotów. Nasi byli gotowi, żeby wkroczyć do akcji, ale nie, skądże, wy musieliście zrobić to osobiście. No i kiedy udało wam się wreszcie uzgodnić, kto tego zaszczytu dostąpi, po Bin Ladenie nie było już śladu.

– I dlatego właśnie tym razem chcemy działać natychmiast.

– Jak się to ładnie mówi? – odezwał się cicho Scott przez prywatny kanał Widgetta. – Przyganiał kocioł garnkowi?

– Och, siedź cicho.

– Panie profesorze? – niecierpliwił się Litvak.

– Tak, tak, słyszałem. Teraz mamy do czynienia ze zgoła inną sytuacją. Mamy w terenie agenta, któremu nasz cel ufa i z którym umówił się na randkę. Dzięki niej mamy szansę nie tylko go znaleźć, ale i dowiedzieć się, co knuje. Jak wpadnie tam wasza banda i zacznie strzelać do wszystkiego, co się rusza, boję się, i to dosłownie, że nie wskóramy nic. Zaczekajcie jeszcze. Dajcie jej szansę.

– Chcesz powiedzieć, że mamy dać szansę martwej agentce?

– Jezu Chryste, Litvak, gadasz jak automat.

– Rich, co ty o tym sądzisz? – spytał Litvak.

Scott Rich zamrugał. Nie pamiętał już, kiedy paraliżowały go uczucia, uniemożliwiając obiektywną ocenę sytuacji. Nachylił się i z ręką na przełączniku mikrofonu zastanawiał się przez chwilę.

– Sir, uważam, że powinien pan skierować do jaskiń Suakin oddział Fok – powiedział. – I wysłać tajnych agentów na wzgórza, żeby jak najszybciej odnaleźli GPS – sekunda wahania – i ciało.

– Rany boskie – jęknęła Olivia. – Zgubiłam kolczyk.

Trzymając się za małżowinę, w której powinien tkwić kolczyk, ściągnęła wodze i gwałtownie zatrzymała swojego rumaka. Przerażona patrzyła na piasek pod jego kopytami.

Jadący za nią Raszida zwolnił nieco i krzyknął do swego towarzysza, by się zatrzymał.

– Co jest? – spytał, podjeżdżając do Olivii.

– Zgubiłam kolczyk – powiedziała, pokazując wpierw na jedno ucho, a potem na drugie, żeby łatwiej było mu zrozumieć.

– Och. – Arab autentycznie się zmartwił. – Chcesz poszukać?

Drugi Raszida, ten, który dotąd jechał z przodu, zawrócił konia i zbliżał się do nich stępa. Olivia tymczasem, wraz z pierwszym Raszidą spoglądała na rozciągający się za nimi piach i busz, przez który jechali od pięciu godzin.

– Wątpię, żebyśmy go znaleźli – powiedziała.

– Chyba nie – zgodził się z nią Arab. – Dużo pieniędzy kosztował?

– Tak. – Kiwnęła głową bardzo zdecydowanie. Nagle zmarszczyła czoło. O Boże. Prawdziwa tragedia. GPS kosztował bardzo, ale to bardzo dużo pieniędzy. Nie będą z tego powodu szczęśliwi. No i bez niego nie uda im się jej znaleźć.

Zastanowiła się chwilę. Istniała szansa, że uda jej się włączyć nadajnik w krótkofalówce. Co prawda, zgodnie z rozkazem miała nie marnować baterii, a krótkofalówki używać jedynie do przekazania ważnej wiadomości, czyż jednak to nie kwalifikowało się jako taka? Jej torbę zabrał na swojego konia drugi Raszida, ten groźniejszy, w czerwonej szacie i czarnym turbanie. On był Złym Raszidą Gliniarzem. Dobry Raszida Gliniarz, choć wyglądał nie mniej groźnie, w rzeczywistości okazał się całkiem milusi.

– Muhammad! – krzyknęła. Odwrócili się obaj. Niestety, mieli tak samo na imię. – Czy mogłabym zajrzeć do swojej torby? – spytała, gestem wskazując na zad konia Złego Raszidy Gliniarza. – Muszę coś stamtąd wyjąć.

Patrzył na nią przez chwilę, wściekle rozdymając nozdrza.

– Nie! – powiedział, zawracając konia. – My jechać.

Dźgnął wierzchowca piętami, strzelił z bata i ruszył z kopyta, co widząc, pozostałe dwa konie zarżały podniecone i jak strzała pomknęły za nim.

Jak dotąd kontakty Olivii z wyższą szkołą końskiej jazdy ograniczone były do sporadycznych dwuminutowych przejażdżek, dlatego teraz wewnętrzne strony jej ud były tak poobijane, że nie wyobrażała sobie, by długo jeszcze mogła wytrzymać. Wypróbowała każdąz pozycji, jaka tylko przyszła jej do głowy: na stojąco, na siedząco, balansując w przód i w tył zgodnie z ruchami konia, unosząc się i opadając wraz z nim, w efekcie jednak poobijała się tylko z każdej możliwej strony, tak że nie było na jej nogach miejsca, które by nie bolało. Obydwaj Muhamma-dzi, niczym wielbłądy, najwyraźniej nie odczuwali ani głodu, ani pragnienia. Ona sama od wschodu słońca zdążyła zjeść trzy batoniki muesli. Lecz jakby na przekór temu wszystkiemu, miała wrażenie, że oto przeżywa wspaniałą przygodę. W jakiej innej sytuacji miałaby szansę galopować przez Saharę w towarzystwie dwóch Raszidów, bez przewodników, wycieczkowych jeepów, towarzystwa otyłych Niemców i ludzi wciskających jej tandetne pamiątki lub domagających się zapłaty za dwuminutowy pokaz tańca.

Nadszedł jednak moment, gdy Zły Raszida Gliniarz kazał im się zatrzymać. Sam wolno ruszył naprzód i po chwili zniknął za grupką skał. Kiedy wrócił, polecił Olivii zsiąść z konia i zasłonił jej oczy szorstką, cuchnącą szmatą.

Tymczasem na USS Ardeche Scott Rich kierował akcją, której celem było odnalezienie nadajnika GPS. Trzech agentów, ubranych jak Bedża, konno zbliżało się do niego z różnych stron. W pewnym momencie włączyła się linia, na której kontaktował się z nim Widgett, stacjonujący w Anglii.

– Rich?

– Słucham? – spytał Scott Rich, groźnie przymykając powieki.

– Agentka Steele, Suraya?

– Co z nią?

– Pracuje dla Feramo.

– Skąd wiadomo?

– Wątpliwe źródło w Tegucigalpa. Zgarnięty z innego powodu. Biedny półgłówek zasłaniał się immunitetem politycznym, twierdząc, że pracuje dla nas. Powiedział, że podłożył opakowanie białego proszku w pokoju Joules, rzekomo z naszego polecenia, po czym zawiadomił lokalną policję. Ludzie z konsulatu kazali swoim miejscowym agentom pójść tym śladem i trafili prosto do Surayi Steele.

– Gdzie ona teraz jest?

– W areszcie. Przesłuchiwana. Zdaje się, że wczoraj późnym wieczorem rozmawiała z Feramo. Może to i lepiej? – powiedział Widgett. – Raz dwa załatwili agentkę Joules, w związku z czym Feramo nie zdążył dostać jej w swoje, no wiesz, łapy…

Scott Rich walnął pięścią w przełącznik, nie dając Widgettowi skończyć.

Ostatni etap podróży Olivia przebyła uczepiona pleców Dobrego Raszidy Gliniarza, siedząc za nim na koniu. Kiedy z płaskiej piaszczystej pustyni wjechali między wzgórza, droga zrobiła się stroma, usiana skałami. Jadąca na własnym koniu Olivia z zawiązanymi oczami stała się zagrożeniem tak dla siebie samej, jak i wszystkich wokół. Dobry Raszida Gliniarz naprawdę był kochany, łagodnie dodawał jej otuchy, mówiąc, że pan Feramo czeka, by ją powitać, że wszystko będzie dobrze i na miejscu czekają ją same przyjemności.

Wspominając to później, Olivia uświadomiła sobie, że nawet wtedy nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji, w jakiej się znalazła. Gdyby nie upajała się tak atmosferą przygody, być może starałaby się bardziej zaskarbić sobie przychylność Dobrego Raszidy, mocniej ściskając go w pasie, bardziej tuląc się do jego pleców. Mogłaby też spróbować go przekupić, mamiąc wizją wspaniałych dóbr doczesnych, które zapewniłyby mu złote monety z paska od D &C. Ale była otumaniona gorącem i zmianą czasu, a poza tym podekscytowana i pełna optymizmu. Spodziewała się gorącego przywitania u kresu podróży: oczami wyobraźni widziała oczekującego Feramo z butelką zmrożonego szampana i przygotowaną na jej cześć beduińską fetę – na przykład ucztę przy płonących pochodniach, okraszoną tańcami, ryżem na sypko i trzema wybornymi gatunkami francuskiego wina wśród rozstawionych na pustyni namiotów, jak żywcem wyjętych z broszury wakacyjnej.

Gdy poczuła, że słońce zachodzi, odetchnęła z ulgą. Kiedy podróż wreszcie dobiegła końca i Dobry Raszida Gliniarz pomógł jej zsiąść z konia, nie posiadała się z radości, mimo że ledwo mogła się wyprostować i ustać na obolałych nogach. Usłyszała głosy kobiet i mężczyzn. Poczuła zapach piżma i jakaś kobieca dłoń ujęła ją za rękę. Dłoń pociągnęła ją, ruszyła więc naprzód. Na ramieniu czuła dotyk miękkiego materiału. Kładąc jej dłoń na karku, kobieta dała Olivii do zrozumienia, że musi pochylić głowę, bo właśnie zahaczyła nią o skałę. Inne ręce popychały ją od tyłu. Znalazła się w wąskim przejściu, najeżonym ostrymi skałami. Stąpała niepewnie, czując, jak teren ostro się obniża. Mimo zasłoniętych oczu wiedziała, że wokół panuje ciemność. Powietrze było chłodne i wilgotne, cuchnące stęchlizną. Kobieta zdjęła rękę z karku Olivii. Prostując się, Olivia usłyszała oddalające się lekkie kroki. Dopiero kiedy dobiegł ją chrzęst i hurkot przesuwanego za jej plecami czegoś bardzo ciężkiego, w pełni zrozumiała grozę sytuacji.

Po raz pierwszy w życiu na nic zdały się powtarzane w myślach zasady: „Zatrzymać się, oddychać, myśleć”. Jej torbę mieli Muhammadzi. Zaczęła krzyczeć, próbując zerwać z oczu zasłonę, a wtedy jakaś dłoń chwyciła ją z całej siły za twarz i pchnęła na skały. Tkwiła w pułapce, bez jedzenia i wody, za towarzysza mając szaleńca.

52

„Cóż, przynajmniej nie jestem tu sama”, pomyślała, starając się dostrzec jasne strony ponurej poza tym sytuacji. Próbowała podnieść się z kurzu, jednocześnie językiem sprawdzając, czy ma na miejscu wszystkie zęby. Znowu spróbowała ściągnąć z oczu zasłonę.