– Wszystko w porządku?

Znowu ta hyperaktywna panienka z PR. Olivia zorientowawszy się, że tęsknie spogląda w przestrzeń, przypomniała sobie, że ma do jutra napisać artykuł, wobec czego lepiej będzie, jeśli weźmie się do roboty.

– Jest tu mnóstwo ludzi, którym chciałabym cię przedstawić – powiedziała Melissa i pociągnęła Olivię za sobą. – Zjadłaś coś? Zobaczmy, z kim mogłabyś porozmawiać. Poznałaś już Devorée?

Zdecydowanie odsuwając na bok wszelkie myśli o seksie z nieznajomymi, Olivia skupiła się na zbieraniu wypowiedzi do zacytowania. Wszyscy marzyli o tym, by wzmianka o nich znalazła się w brytyjskim „Elan”, co oznaczało, że w miejscu takim jak to bez trudu mogła upolować smakowite kąski. Po upływie jakiejś godziny mglistych wypowiedzi na temat kremu do twarzy udzielili jej Devorée, Chris Blackwell, dyrektor Delano, para przystojniaczków (jak podejrzewała, do wynajęcia), facet pisujący do „Tantry” i pracownicy public relations Michael Kors i P. Diddy. Było tego aż nadto na artykuł, który w pełni uzasadni wydatki poniesione przez „Elan”. Teraz trzeba było zająć się kawałkiem Cool Miami dla „Sunday Timesa”, wobec czego błyskawicznie zapełniła notes zapiskami o babce jednej z modelek, która mieszkała na South Shore Strip już dwadzieścia lat przed tym, zanim ulica na powrót stała się modna; o gliniarzu, który twierdził, jakoby znalazł się na miejscu zabójstwa Versace, co było oczywistym kłamstwem, i – la pièce de résistance - o dawnej sprzątaczce Gianniego Versace. Olivii udało się nawet zamienić słówko z J-Lo. Prezentowała się oszałamiająco: promienna cera, wspaniały głos i ta postawa – über-cool. Przez króciutką chwilę Olivia zapragnęła być J-Lo, zaraz się jednak opamiętała.

– Olivia? – Niech to szlag, znowu ta Melissa. – Chciałam, żebyś poznała twórcę Devorée Crème de Phylgie. Choć naturalnie to Devorée osobiście wybierała wszystkie składniki.

Olivii wyrwał się podejrzanie brzmiący dźwięk. Melissa przedstawiła ją temu samemu mężczyźnie, który wcześniej się jej przypatrywał. Wyglądał smutno i władczo jednocześnie: rysy twarzy delikatne, prosty nos, piękny łuk brwi, brązowe oczy o na wpół przymkniętych powiekach.

– To Pierre Ferramo. – Poczuła się rozczarowana. Takie nazwisko, niby to ręcznie wypisane, znaleźć można było na pozłacanych kawałkach plastiku, przyczepionych do krawatów o zawyżonej cenie w sklepie wolnocłowym.

– Panno Joules. – Nosił idiotycznie kosztowny złoty zegarek, ale dłoń miał zaskakująco szorstką, a uścisk mocny.

– Miło mi pana poznać – powiedziała. – Gratuluję Crème de Phylgie. Czy to prawda, że zawiera morskie ślimaki?

Nie roześmiał się, tylko w jego oczach pojawił się gniewny błysk.

– Nie, nie ślimaki jako takie, lecz olejek, który wydziela ich skóra.

– Brzmi to raczej jak coś, co chciałoby się jak najszybciej zetrzeć, a nie nakładać na twarz.

– W rzeczy samej, prawda? – Uniósł brwi.

– Mam nadzieję, że o tym w swoim artykule nie napiszesz – zaćwierkała Melissa z lekkim chichotem.

– Jestem absolutnie przekonany, że panna Joules opisze wszystko z nieskończoną subtelnością i wdziękiem.

– Nieskończoną – powtórzyła, kpiąco zadzierając brodę.

Nastąpiła wymowna chwila milczenia. Melissa spoglądała niepewnie raz na jedno, raz na drugie, po czym rozćwierkała się na nowo.

– Och, spójrzcie tylko, ona wychodzi. Wybaczysz nam, prawda? Pierre, chciałabym, żebyś przywitał się z jednym z naszych najznamienitszych gości, zanim wyjdzie.

– Doskonale – rzekł znużonym głosem. – Morskie ślimaki, w rzeczy samej – mruknął do Olivii na odchodnym.

Melissa przedstawiła Olivię swoim kolejnym klientom: dwóm członkom chłopięcego zespołu o nazwie Break, aktualnie bardzo na topie, łączącego w sobie „energię Beach Boys z wibracją Radiohead”. Olivia nigdy o nich nie słyszała, ale obaj chłopaczkowie byli naprawdę słodcy. Pod pszenicznymi grzywami ich cera stanowiła fascynującą mieszaninę skóry zniszczonej trądzikiem i spalonej słońcem na papier. Przysłuchiwała się, jak paplając o swojej karierze, za wszelką cenę starali się stwarzać pozory znudzonej arogancji, czego efekt psuły nieco niekontrolowane wybuchy nerwowego chichotu.

– Przesłuchują nas do roli w tym, no, filmie? O surfingowcach? – Śmieszna pytająca intonacja każdego wypowiadanego przez nich zdania zdawała się sugerować, iż mają ją za tak starą, że nie jest w stanie pojąć słów „film” czy „surfingowcy”. – To będzie promocja singla z nowego albumu?

„Słodkie maluchy”, pomyślała. Góra dwa przeboje i słuch o nich zaginie, choć jeszcze o tym nie wiedzą. Miała ochotę porozmawiać z nimi jak matka, lecz jedynie słuchała i przytakiwała, jednocześnie kątem oka obserwując Pierra Ferramo.

– To ten facet, no, producent? Filmu? – szepnął jeden z chłopaczków.

– Naprawdę?

Wszyscy patrzyli, jak Ferramo majestatycznym krokiem podszedł do tajemniczo wyglądającej grupki ciemnych mężczyzn i modelek. Poruszał się z omdlewającym, niemalże afektowanym wdziękiem, niepozostawiającym jednak żadnych złudzeń co do drzemiącej w nim w rzeczywistości potężnej siły. Kogoś jej przypominał. Grupka, ku której zmierzał, rozstąpiła się na jego przyjęcie niczym Morze Czerwone, jakby był guru, wręcz bogiem, a nie jakimś tam twórcą kremu do twarzy łamane przez producent łamane przez cokolwiek. Usiadł z gracją, założył nogę na nogę, odsłaniając przy tym spory kawałek nagiej skóry, lśniące czarne mokasyny i cienkie popielate jedwabne skarpetki. Siedząca na kanapie obok para wstała, zwalniając miejsce.

– Może przesiądziemy się bliżej? – zaproponowała Olivia, skinieniem głowy wskazując na kanapę.

Była to idiotyczna, zdecydowanie za duża sofa, na którą Olivia i chłopaczkowie dosłownie musieli się wdrapać, po czym się na niej położyć, chyba że chcieli siedzieć z nogami dyndającymi w powietrzu – jak dzieci. Gdy siadała, Ferramo podniósł wzrok i wdzięcznie skinął głową. Czując, jak zalewają fala gorąca, pospiesznie spojrzała w drugą stronę. Przypominając sobie, czego uczyli ją na kursie nurkowania, oddychała wolno: oddychaj głęboko i pod żadnym pozorem nie trać głowy.

Zwróciła się do chłopaczków, krzyżując nogi i delikatnie wodząc ręką po udzie. Zwilżyła wargi, zaśmiała się i przez chwilę bawiła delikatnym krzyżykiem z brylancików i szafirów, który nosiła na szyi. Czuła na sobie jego wzrok. Uniosła rzęsy, szykując się, by spojrzeć prosto w te ciemne, przeszywające wszystko oczy. Och. Ferramo gapił się w dekolt wysokiej, niewiarygodnie pięknej hinduskiej modelki, siedzącej obok niego. Powiedział coś do niej, po czym oboje wstali, on objął ją, opierając dłoń na jej biodrze, i odeszli od stołu. Olivia popatrzyła na jednego z pryszczatych chłopaczków i zachichotała głupkowato. Chłopaczek nachylił się ku niej.

– Bierze mnie to – wyszeptał i zatoczył palcem niewielkie kółko na jej udzie.

Roześmiała się głęboko i serdecznie, po czym zamknęła oczy. A to ci dopiero.

Będący już w połowie tarasu Pierre Ferramo usłyszał śmiech Olivii i uniósł głowę jak zwierz węszący trop. Zwrócił się do nieodstępującej go na krok Melissy, powiedział kilka słów, po czym podjął swój dystyngowany przemarsz w stronę holu, u boku wciąż mając hinduską modelkę o jedwabistych czarnych włosach.

Popijając martini, Olivia nie przestawała się zastanawiać, kogo też ten cały Ferramo jej przypominał – te na wpół przymknięte oczy, aura siły i inteligencji, ospałe ruchy.

Poczuła na ramieniu czyjś dotyk i aż podskoczyła.

– Olivia? – Znowu ta przeklęta Melissa. – Pan Ferramo zaprasza cię na skromne przyjęcie, które wydaje jutro w swoim apartamencie.

Olivia z trudem łapała oddech. Czuła, jak jeżą się jej włoski na karku i ramionach. Nagle uświadomiła sobie, kogo przypominał jej Ferramo. Osamę Bin Ladena.

– Dobrze – odparła z brawurą, choć z przerażenia strzelała oczami na lewo i prawo. – Przyjdę.

Melissa spojrzała na nią dziwnie.

– To tylko zwykłe przyjęcie.

4

Dygocząc z podniecenia, przerażenia i żądzy, Olivia wpadła do swojego pokoju i rzuciła się na łóżko. Zsunęła sandały i jedną ręką masując odcisk, który zrobił się jej na lewej stopie, drugą wykręciła numer.

– To ja – wyszeptała zdenerwowana do słuchawki.

– Olivia, do ciężkiej cholery, jest środek nocy!

– Wiem, wiem, przepraszam. Ale to naprawdę niesamowicie ważne.

– Dobra, o co chodzi? Nie, nie mów, sama zgadnę. Odkryłaś, że Miami to gigantyczny hologram stworzony przez kosmitów? A może wychodzisz za Eltona Johna?

– Nie – powiedziała Olivia. Jeśli tak ma przebiegać ta rozmowa, zaczęła mieć wątpliwości, czy słusznie robi, zwracając się do Kate po radę.

– No to co? Mówże.

– Chyba znalazłam Osamę Bin Ladena.

Kate zaczęła się śmiać. I dość długo nie przestawała. Z Olivii uszło całe powietrze i w poczuciu głębokiego zranienia zaczęła mrugać gwałtownie. Kate O'Neill była jej przyjaciółką, ale też zagraniczną korespondentką „Sunday Timesa”. Olivii zależało na jej aprobacie bardziej, niż skłonna była nawet sama przed sobą się do tego przyznać.

– OK – powiedziała Kate w końcu. – Jak bardzo się urżnęłaś?

– Wcale – rzekła Olivia ze świętym oburzeniem. – Nie jestem pijana.

– Dasz głowę, że to nie zmartwychwstały Abraham Lincoln?

– Zamknij się – warknęła Olivia. – Teraz poważnie. Tylko pomyśl. Jaką lepszą kryjówkę może sobie znaleźć Osama Bin Laden, jeśli nie tam, gdzie nikt się nawet nie spodziewa go ujrzeć?

– Och, takich miejsc na poczekaniu mogłabym wymyślić ze trzysta, może nawet czterysta. Ma metr osiemdziesiąt wzrostu i jest dobrze po czterdziestce?

– Nie, i w tym właśnie rzecz. Przeszedł operację plastyczną. Zupełnie zmienił wygląd. Ale co to za sztuka skrócić sobie nogi i zmienić twarz?

– Jasne, jasne. Patrząc na to w ten sposób, Osamą Bin Ladenem może być Oprah Winfrey, Britney Spears albo Eminem. Czemu tak się uczepiłaś tego gościa?

– Coś w nim jest takiego. Jest taki ospały.

– No, trzeba było mówić od razu! Ospały? Cóż, to załatwia sprawę. Jest numerem jeden na liście najbardziej ospałych poszukiwanych przez FBI.

– Zamknij się. Przedstawił się jako Pierre Ferramo. Udaje Francuza, ale nie sądzę, żeby nim był. Tak dziwnie wymawia „r” jak Arabowie. To kapitalne.

– Jasne, jasne. A czy Osama Bin Laden pił alkohol?

– Tak – odparła już nieco mniej pewnie.

– Flirtował z tobą?

– Tak.

– Moja droga Olivio. Osama Bin Laden to muzułmanin. Wiesz, co to oznacza?

– Oczywiście, że wiem, co to znaczy, kiedy ktoś jest muzułmaninem – zasyczała Olivia. – Po prostu uważam, że to wszystko przykrywka. Wcale nie siedzi w żadnej jaskini w Afganistanie. Obraca się w eleganckich kręgach, udając biznesmena łamane przez playboy łamane przez producent. Dojdę do tego. Doprowadzę go przed sąd, uchronię świat przed terroryzmem i zostanę multimiliarderką.

– Obiecaj mi coś.

– Co?

– Obiecaj mi, że nie zadzwonisz do Barry'ego i nie powiesz mu, że na promocji kremu do twarzy odkryłaś Osamę Bin Ladena.

Olivia nic na to nie odpowiedziała. Zawsze wierzyła w niezależność myśli. Niejednokrotnie zastanawiała się: czy kiedy Twin Towers zostały zaatakowane i władze wydały polecenie, by wszyscy zostali na swoich miejscach i nie opuszczali budynku, ona znalazłaby się wśród tych, którzy posłusznie zostali, czy też raczej zawierzyłaby własnemu sądowi i mimo wszystko wyszła?

– Olivia, czy ty mnie słuchasz? Pamiętasz chmurę szarańczy w Sudanie? Członków Kościoła Zjednoczonego z Surbiton, którzy okazali się drużyną skautów? Albo upiora z Gloucestershire, który tak naprawdę był parą wydobywającą się z szybu wentylacyjnego? Dopiero co w „Sunday Timesie” zaczęli ci na nowo ufać. Więc błagam, napisz swój artykuł o Miami w terminie, porządnie i tak jak trzeba, i nie schrzań po raz kolejny wszystkiego.

– OK – mruknęła Olivia, czując się jak kretynka. – Dzięki za wszystko.

Jednak nie mogła zasnąć. Nie mogła przestać myśleć o genialnym wręcz planie Osamy Bin Ferrame Nikomu nawet do głowy by nie przyszło podejrzewać cokolwiek. Przecież wszyscy wiedzieli, że członkowie Al-Kaidy to maniacy: inżynierowie w dziadowskich garniturach zamieszkujący ponure mieszkanka w Hamburgu albo zaniedbane szeregowce z lat trzydziestych w Cricklewood, wspólnie objadający się hinduskim żarciem na wynos, zanoszący modły w prowizorycznych meczetach i faksujący swoje rozkazy z poczty w Neasden.

Działacze Al-Kaidy nie włóczą się po przyjęciach w eleganckich hotelach, popijając jabłkowe martini. Nie zajmują się produkcją filmów i nie zatrudniają nadgorliwych rzeczniczek, by kreowały ich wizerunek. Przykrywka była wprost idealna. Idealna.

Wyskoczyła z łóżka i sprawdziła skrzynkę w komputerze. Żadnej odpowiedzi od Barry'ego. Wobec tego poszukała w wyszukiwarce Google czegoś na temat Pierre'a Ferrame