Nic, żadnej wzmianki. Aż nadto oczywiste, dlaczego.

Zgasiła światło i ponownie spróbowała zasnąć. Cholerny jet-lag*.* Jet-lag (ang.) – zmęczenie po długiej podróży samolotem, spowodowane zmianą stref czasowych. Musiała coś zrobić, bo inaczej za czterdzieści osiem godzin znajdzie się z powrotem w londyńskim deszczu i będzie pisać artykuły o najnowszych osiągnięciach Marksa & Spencera w dziedzinie ukrywania zarysu majtek pod spodniami. W ciemnościach kusząco migotał ekran komputera. Czy może stać się coś złego, jeśli przynajmniej zawiadomi Barry'ego?

5

Siedziała na tarasie kawiarni na South Shore Strip i czekając na telefon od Barry'ego, modliła się, żeby przestało wiać. Pogoda była słoneczna i wilgotna, ale w tle nieustannie zawodził wiatr. Śniadanie zawsze było ulubionym posiłkiem Olivii: kawa i coś niezbyt wyszukanego, na przykład ciepła bułeczka z masłem. Albo wędzony łosoś i bagietka z serkiem śmietankowym. Albo naleśniki z bananami. I możliwie jak najwięcej gazet rozpostartych na stole. Dzisiejszego ranka jednak „New York Times”, „Miami Herald”, „USA Today” i dwa brytyjskie brukowce musiały tkwić przyciśnięte do stołu solniczką i pieprzniczką. Zamówiła francuskie tosty z jabłkami i cynamonem, by pozbyć się z organizmu resztek wczorajszego jabłkowego martini. Jabłka lecz jabłkami – jak ukąszenie węża wężowym jadem.

Olivia wierzyła, że zawsze powinna posłuchać pierwszej myśli, jaka zaraz po przebudzeniu przychodziła jej do głowy. Niestety jednak dzisiejszego ranka – z powodu stoczonej w nocy walki z żaluzjami, które zniszczyły idealną perfekcję pokoju, klinując się z jednej strony od dołu, z drugiej zaś od góry, o pół do szóstej, po zaledwie trzech godzinach snu postawił ją na nogi oślepiający blask słońca Miami – żadne myśli jako takie się nie pojawiły. Wobec tego, z technicznego punktu widzenia, pierwszą myślą będzie ta, która pojawi się po wypiciu porannej kawy. Co – jak z ulgą stwierdziła, dostrzegając zmierzającego ku niej kelnera z jej śniadaniem – nastąpi lada chwila. Rozkoszując się wyczekiwaniem, nalała kawy do filiżanki, upiła łyk i czekała na myśl.

„To on”, pomyślała. „To Osama Bin Laden ukrywający się na oczach wszystkich, po rozległej operacji plastycznej i wycięciu kilkunastu centymetrów kości z nóg”.

Syropem klonowym polała trójkącik francuskiego tostu z jabłkami i cynamonem, wbiła w niego nóż i przyglądała się, jak wypływa z niego jabłkowe purée, wyobrażając sobie jednocześnie konfrontację z Osamą Bin Ferramo na wieczornym przyjęciu: „Zabijanie to zła rzecz. My, jako narody świata, musimy nauczyć się szanować dzielące nas różnice i żyć w pokoju”. Osama Bin Ferramo załamuje się i ze szlochem przyznaje, iż musi zakończyć toczoną przez siebie świętą wojnę i odtąd niezmordowanie pracować na rzecz światowego pokoju u boku Paddy'ego Ashdowna, prezydenta Cartera, Ginger Spice i całej reszty. Olivia zdobędzie międzynarodowe uznanie i szacunek, awansują ją na zagranicznego korespondenta, zostanie jej przyznana honorowa nagroda Pulitzera… zadzwonił jej telefon.

– Cześć – powiedziała pełnym napięcia głosem, sprawdzając, czy za jej plecami nie czają się szpiedzy Al-Kaidy. W słuchawce rozległ się głos Barry'ego.

– OK, numero uno: ten artykuł o pływającym bloku-statku…

– Tak! – Olivia weszła mu w słowo z ożywieniem. – To naprawdę świetna historia. On jest ogromny. I ludzie mieszkają na nim przez cały rok na okrągło, i dowozi się ich na pokład helikopterami. Potrzebuję na to kilku dodatkowych dni. – Przytrzymywała telefon ramieniem, jednocześnie dziobiąc widelcem tost.

– Och, całkowicie się z tobą zgadzam, że to świetna historia. Prawdę mówiąc, tak świetna, że – co zdaje się umknęło twojej uwadze – w zeszłym tygodniu pisaliśmy o tym w rozkładówce „Styl”.

Olivia zamarła z kęsem tostu w połowie drogi między talerzem a ustami.

– „Styl” to dział „Sunday Timesa”, gazety, dla której podobno pracujesz. Rzekłbym nawet, że dział, w którym ty konkretnie pracujesz. Zakładam, że zdarza ci się od czasu do czasu czytywać „Sunday Timesa” lub przynajmniej wiesz, o którą gazetę chodzi?

– Tak – powiedziała, opuszczając gardę.

– A ta druga „fantastyczna historia”, na którą się natknęłaś. Co też to takiego? Inwazja chodzących delfinów na Miami? A może iracki minister informacji puszcza w holu płyty winylowe?

Dzięki Bogu, że mimo wszystko nie wysłała mu e-maila.

– Cóż, w zasadzie dopiero zaczęłam nad tym pracować. Powiem ci więcej za kilka…

– Przymknij się. Jak ci idzie pisanie artykułu, który ci zleciłem? Jeśli się nie mylę, w tym właśnie celu wysłaliśmy cię do Miami, ponosząc gigantyczne koszty? Czy istnieje cień szansy, że łaskawie się tym zajmiesz?

– Och, tak, tak. Pracuję nad tym. Idzie mi świetnie. Ale natrafiłam na ślad innej genialnej historii. Uwierz mi na słowo, to coś fantastycznego. Gdybym tylko mogła zostać jeden dzień dłużej i iść na to przyjęcie, wtedy…

– Nie. Nie. Nie. I jeszcze raz nie. Do szóstej dzisiaj wieczorem twojego czasu mam mieć twój artykuł Cool Miami. Tysiąc pięćset słów. Bez błędów w pisowni. I z ogólnie przyjętą interpunkcją, a nie jakąś tam zbieraniną znaczków, postawionych byle jak i byle gdzie. A potem nie idziesz na żadne przyjęcie, zakupy czy tym podobne głupstwo, które nie daj Boże wpadnie ci do głowy. Jedziesz na lotnisko i nocnym samolotem wracasz do kraju. Dotarło?

Niewyobrażalnym wysiłkiem woli powstrzymała się, by mu nie powiedzieć, że:

1. Właśnie stracił okazję na najlepszą historię dwudziestego pierwszego wieku.

2. Przyjdzie dzień, kiedy gorzko tego pożałuje.

3. Co się tyczy interpunkcji: język to cudowne, wolne, stale ewoluujące stworzenie, któremu nie powinno się niczego utrudniać poprzez sztuczne przepisy czy zasady narzucane z zewnątrz raczej niż od wewnątrz.

– Niech ci będzie, męczyduszo – powiedziała. – Do szóstej będę gotowa.

„Elan” jeszcze nie odezwał się, by odwołać artykuł o OceansApart, uznała więc, że nie zaszkodzi, jeśli szybciutko skoczy do portu i rzuci okiem – tak na wszelki wypadek – na kolosa, i gdy z „Elan” mimo wszystko zadzwonią i każą jej pisać, będzie już dysponować jakimś materiałem. Poza tym przy okazji może uda jej się zdobyć nieco lokalnych ciekawostek do artykułu dla „Sunday Timesa”. Zbliżała się już dziewiąta, obliczyła sobie jednak, że jeśli wróci z portu do dziesiątej trzydzieści, wciąż jeszcze będzie miała siedem i pół godziny na napisanie artykułu. I sprawdzenie go pod względem pisowni i interpunkcji. I wysłanie e-mailem. Artykuł z całą pewnością wypadnie wspaniale. Bez wątpienia. Toż to zaledwie około dwustu słów na godzinę. Poza tym, całą drogę może pokonać biegiem. W końcu w żadnych okolicznościach nie powinno się zapominać o ćwiczeniach fizycznych.

Problem w tym, że Olivia nigdy nie miała wyczucia czasu. Tak Barry, jak i Kate dawno już zaobserwowali, że Olivia traktowała czas bardzo osobiście, uważając, iż płynie z taką prędkością, jaka jej akurat odpowiada. Oboje nie kryli, iż podobne podejście nie jest kompatybilne z obowiązkami dziennikarza, który musi dotrzymywać terminów i tak dalej.

Mimo śniadaniowej pory uprawianie joggingu na South Strip Shore przypominało przeszukiwanie kanałów radiowych – z każdej kawiarni z dudnieniem dochodził inny rodzaj muzyki. Po chodnikach kręcili się kelnerzy, ogrodnicy uprzątali liście. Znikły sznury trąbiących aut, uczestnicy przyjęć dopiero co udali się na spoczynek. Olivia minęła kawiarnię, z której dobiegały rytmy salsy; wewnątrz wszystko – ściany, stoliki, talerze, menu – ozdabiał ten sam motyw dekoracyjny rodem z dżungli; kelnerka, mimo wczesnej pory, miała na sobie przewiązane wokół szyi body w lamparci wzór. Olivia przebiegła na drugą stronę ulicy, skąd miała lepszy widok na rozległą i okazałą posiadłość Versace oraz hotele w stylu art déco – w bieli, różach, fioletach i pomarańczach – Pelican, Avalon, Casa Grande, o kształtach i zdobieniach mających przypominać pociągi i morskie liniowce. Gorąco już się dawało we znaki, a cienie rzucane na chodnik przez szeleszczące w powiewach wiatru palmy nie zapewniały zbyt wiele ochłody. Biegnąc, Olivia zaczęła w myślach układać artykuł.

„Sądzicie, że Miami to zbiorowisko kondominiów dla starców, gdzie słychać jedynie szum napędzanych elektrycznie wózków na kółkach i strzały w mafijnych porachunkach? Nic bardziej mylnego”.

„Nagle wszędzie jak grzyby po deszczu pojawiły się odremontowane hotele w stylu art déco!”

„Jeżeli Paryż porównamy do muzyki puszczanej w windzie, to Miami jest nowym Eminemem”.

„Jeżeli Manchester jest nowym Soho, to Miami jest nowym Manhattanem”.

„Jeżeli Ian Schrager i Stella McCartney odmienili całkowicie Eastbourne, to zmuszenie wszystkich mieszkańców, by gromadnie zeszli się w gigantycznym solarium…”

Boże. Nie może już tego robić. Toż to stek bezsensownych bzdur. Koniecznie musi znaleźć historię z prawdziwego zdarzenia.

Na południowym końcu ulicy mieściły się gigantyczne bloki mieszkalne, za którymi majestatycznie sunął wielki liniowiec. Wywnioskowała stąd, że jest już w pobliżu portu. Biegła dalej, a okolica z każdą chwilą stawała się coraz bardziej obskurna i zaniedbana. Na koniec dotarła do wody w South Pointe Park, gdzie głęboki szlak żeglugowy biegł na wprost bloków i przystani. Liniowiec płynął szybko, zmierzając w stronę doków – był wielki, ale to nie OceansApart. Spojrzała na rozciągającą się za nim linię horyzontu: wysokościowce w centrum Miami, łukowate wiadukty przecinających ogromne połacie wody autostrad, portowe dźwigi. Zaczęła biec ku nim, lecz znajdowały się znacznie dalej, niż sądziła; nie przestawała wierzyć, że już prawie osiągnęła cel, wobec czego głupotą byłoby zawrócić.

Zatrzymała się na końcu wiaduktu, by wyrównać nieco oddech i odgarnąć z czoła wilgotne kosmyki włosów, gdy nagle zdała sobie sprawę, że to, co dotąd brała za biurowiec, w rzeczywistości było wielkim statkiem – w końcu znalazła OceansApart. Cumując w portowym basenie, sprawiał, iż otaczające go inne statki wydawały się nikczemnie małe, jak zabawki albo miniaturowe modele. Statek wyglądał jak monolit. Sprawiał wrażenie, że jest zbyt wielki, by mógł być bezpieczny, tak jakby lada moment groził wywróceniem się.

Po drugiej stronie drogi, na kawałku trawnika, zgromadził się niewielki tłumek; obok parkował sznur taksówek. Policzyła pokłady – było ich piętnaście, najpierw rządki bulajów, potem jeden nad drugim rzędy balkonów. Na białych krzesłach siedzieli przy stolikach ludzie i jedli śniadanie. Obrzuciła wzrokiem ludzi na lądzie. Niektórzy bez wątpienia zaliczali się do pasażerów, zajęci uwiecznianiem się nawzajem na zdjęciach z OceansApart w tle, ubrani w krzykliwe, dziwaczne stroje, w ich mniemaniu zapewne odpowiednie dla życia na statku. Olivia uśmiechnęła się na widok damy o pomarańczowej twarzy i z czerwoną szminką, niezbyt dokładnie pokrywającą się z zarysem jej ust, w kusym białym żakieciku z epoletami i kapitańskiej czapce, której towarzyszył wyraźnie zakłopotany małżonek w pastelowym, dziecinnym marynarskim ubranku. Oboje wdzięczyli się przed robiącym im pamiątkowe zdjęcie taksówkarzem.

– Przepraszam, kochanie – powiedział ktoś z północnoangielskim akcentem.

Olivia odwróciła się i ujrzała rudowłosą damę w eleganckiej zielonej sukni, z kremową torebką i w idealnie dobranych kremowych pantoflach. Kremowe pantofle zawsze przywodziły Olivii na myśl wakacje w Bournemouth. Potężnie zbudowany, troszeczkę tylko wyższy od damy mężczyzna, trzymał jej żakiet. Miło było patrzeć, jak go gładzi, niewątpliwie dumny, iż może go dla niej potrzymać.

– Czy mogłaby nam pani zrobić zdjęcie na tle statku? – Dama wyciągnęła do niej jednorazowy aparat fotograficzny.

Olivia uśmiechnęła się.

– Skąd państwo są?

– Z Leeds, kochanie. Z okolic Leeds.

– Ja jestem z Worksop – powiedziała Olivia, biorąc aparat.

– Sapie pani jak lokomotywa – zażartował starszy pan. – Biegła pani? Nie chce pani trochę odpocząć?

– Nie, nic mi nie będzie. Proszę stanąć bliżej – powiedziała Olivia, patrząc w obiektyw. – Ojej, chwileczkę. Muszę się trochę cofnąć, żeby wszystko objąć.

– Och, nie zawracaj sobie głowy, kochanie. Po prostu zrób zdjęcie. Przecież wiemy, co to jest, prawda, Edwardzie? – Dama prezentowała uroczą mieszaninę elegancji i mocnego akcentu rodem z Yorkshire.

Olivia zrobiła zdjęcie, przyglądając się w obiektywie rozpromienionej parze. Nagle odniosła wrażenie, że wszystko, co złe i straszne w życiu, gdzieś znikło, a ona znalazła się w świecie babć i dziadków, pełnym herbatników i koronkowych serwetek. Z przerażeniem poczuła, jak pod powiekami zaczynają ją szczypać łzy.

– Proszę bardzo. Pamiątka z Miami – powiedziała odrobinę zbyt radośnie i oddała aparat.

Starsza pani zachichotała.

– Biegła. Już od samego patrzenia na panią czuję się skonana. Chce pani cukierek na kaszel? – Zaczęła grzebać w torebce.