– Dobra robota, dziecinko. Doskonale dzisiaj zagrałaś, jak zwykle zresztą – powiedział, po czym wyszedł zza biurka i lekko ją pocałował.

Sylvia z uśmiechem usiadła na fotelu, zakładając nogę na nogę. Billowi serce zabiło szybciej, kiedy na nią patrzył.

– Doprowadzasz mnie do szaleństwa swoim wyglądem – oświadczył. Sylvia miała na sobie seksowną czarną sukienkę, którą nosiła w ostatniej scenie. Garderobiani wypożyczyli ją od Freda Heymana. – Powinnaś włożyć dżinsy i jakiś sweter.

Dżinsy nie były wcale lepsze. Nosiła je obcisłe i Bill myślał wtedy tylko o tym, by ją rozebrać.

– Garderobiani powiedzieli, że mogę zatrzymać tę sukienkę.

Jakimś cudem udawało jej się wyglądać niewinnie i podniecająco równocześnie.

– To miło z ich strony. – Bill znowu się uśmiechnął, siadając za biurkiem. – Jest ci w niej bardzo dobrze. Może w przyszłym tygodniu będziemy mogli pójść na obiad i wtedy się w nią wystroisz.

– W przyszłym tygodniu? – Sylvia wyglądała jak dziewczynka, której powiedziano, że jej ukochana lalka oddana została do naprawy i będzie gotowa dopiero za jakiś czas. – Dlaczego nie możemy pójść dzisiaj? – wydęła grymaśnie usta.

Billa jej reakcja nieco rozbawiła. W takich scenach Sylvia nie miała sobie równych. Jej zachowanie wyraźnie się kłóciło z niewiarygodną urodą i ponętnym ciałem.

– Pewnie dzisiaj zauważyłaś, że pojawiło się kilka nowych wątków, a postać, którą grasz, wylądowała w więzieniu. Trzeba zmienić scenariusze najbliższych odcinków i chcę część sam napisać albo przynajmniej popilnować scenarzystów.

Kto znał Billa, wiedział, że przez następne kilka tygodni będzie pracował po dwadzieścia godzin na dobę, wtrącając się do wszystkiego, przymilając się każdemu, byle wprowadzić zmiany, i pisząc całość od nowa, lecz efekt końcowy okaże się wart tego wysiłku.

– Czy nie możemy pojechać gdzieś na weekend? – Nieprawdopodobne nogi zmieniły pozycję, powodując niepokój w spodniach Billa. Sylvia wciąż najwyraźniej go nie rozumiała.

– Nie, nie możemy. Jeśli mi się powiedzie i wszystko pójdzie dobrze, może w niedzielę będziemy mogli pograć w tenisa.

Sylvia mocniej wydęła wargi. Nie wyglądała na zadowoloną.

– Chcę pojechać do Vegas. Ludzie z „Mojego domu” wybierają się tam na weekend.

„Mój dom” był ich najgroźniejszym rywalem.

– Nic nie poradzę, Sylvio. Muszę pracować.

Wiedział, że lepiej będzie, jeśli pojedzie sama, niż gdyby miała zostać i narzekać, zaproponował więc, by wybrała się bez niego.

– Dlaczego nie pojedziesz z nimi? To może być niezła zabawa. Jutro nie występujesz, a ja i tak nie wyjdę stąd do niedzieli – rzekł Bill, wskazując na cztery ściany swego gabinetu. Chociaż dopiero był czwartek, wiedział, że w najlepszym wypadku ma przed sobą trzy lub cztery dni intensywnej pracy, polegającej na nadzorowaniu scenarzystów. Sylvia poweselała, słysząc jego propozycję.

– Przyjedziesz do Vegas, jak skończysz?

Znowu przypominała dziecko. Czasami jej prostota i naiwność wzruszały go. W gruncie rzeczy pociągało go w niej tylko ciało. Związek z nią był łatwy, chociaż nie przyprawiał Billa o dumę. Sylvia była uczciwą dziewczyną i bardzo ją lubił, jednakże jako partnerka nie odpowiadała jego wymaganiom. Wiedział też, że nie zawsze on zaspokaja jej potrzeby. Sylvia pragnęła kogoś, kto mógłby spędzać z nią wiele czasu, chodzić do kina, na przyjęcia, na kolacje o dziesiątej wieczorem do restauracji Spago, a Bill najczęściej albo zajęty był pracą nad serialem, albo też padał z nóg ze zmęczenia, poza tym przyjęcia w Hollywoodzie nie stanowiły dla niego wielkiej atrakcji.

– Nie sądzę, żebym mógł przyjechać – odparł. – Zobaczymy się w niedzielę wieczorem po twoim powrocie.

Dzięki takiemu układowi pozbędzie się Sylvii na kilka dni, choć na tę myśl ogarnęły go wyrzuty sumienia. Lepiej jednak, żeby bawiła się dobrze bez niego, niż gdyby co dwie godziny miała dzwonić do biura pytając, kiedy wreszcie skończy pracować.

– Okay. – Sylvia wstała, raczej zadowolona. – Nie masz nic przeciwko temu wyjazdowi?

Było jej trochę przykro, że go zostawia, lecz Bill uśmiechnął się i odprowadził ją do drzwi.

– Nie. Tylko nie daj się skaptować ludziom z „Mojego domu”. – Sylvia roześmiała się, a Bill tym razem pocałował ją namiętnie w usta. – Będę za tobą tęsknił.

– Ja też.

W jej oczach czaił się jakiś smutek. Przez chwilę Bill zastanawiał się, czy u niej wszystko w porządku. Ten wyraz oczu widywał już wcześniej u innych kobiet, począwszy od Leslie. Wyrażały w ten sposób swoją samotność. Bill doskonale zdawał sobie sprawę z ich uczuć, nie zamierzał jednak się zmieniać. Nie uczynił tego w przeszłości, a teraz, w wieku trzydziestu dziewięciu lat, uważał, że już na to za późno.

Po wyjściu Sylvii wrócił do pracy. Musiał porobić konspekty nowych odcinków i notatki do zmian w scenariuszu. Kiedy podniósł wzrok znad maszyny, za oknem było już ciemno. Zaskoczony spojrzał na zegarek – dochodziła dziesiąta. Nagle uświadomił sobie, że umiera z pragnienia, wstał więc zza biurka, zapalił górne światło i nalał wody sodowej do szklanki. Wiedział, że Betsey zostawiła dla niego kanapki na swoim biurku, lecz nie odczuwał głodu. Praca stanowiła wystarczające pożywienie. Z zadowoleniem popatrzył na swoje dzieło i popijając wodę, oparł się o biurko. Chciał jeszcze poprawić jedną scenę, zanim zakończy pracę.

Przez następne dwie godziny uderzał z rozmachem w klawisze swego royala, zapomniawszy o bożym świecie. Kiedy skończył, dochodziła północ. Pracował przez niemal dwadzieścia godzin, nie czuł jednak zmęczenia, podekscytowany zmianami, które wprowadził, i sposobem, w jaki rozwija się akcja serialu. Wziął stos kartek, stanowiących owoc jego pracy, i zamknął je w szufladzie biurka. Wychodząc napił się jeszcze wody. Papierosy zostawił na biurku, palił bowiem tylko przy pracy.

Minął biurko sekretarki, na którym wciąż stało pudełko z kanapkami, i wyszedł na korytarz oświetlony neonami. Mieściły się przy nim studia, o tej porze już puste. Tylko z jednego nadawano nocną dyskusję. Na korytarzu tłoczyła się gromada młodych ludzi w strojach punków zaproszonych jako widownia. Bill uśmiechnął się do nich, lecz byli zbyt zdenerwowani, by zareagować. Minął studio wiadomości, teraz także ciemne, przygotowane już do porannej emisji.

Strażnik przy wyjściu podał mu listę obecności. Bill podpisał się, a strażnik skomentował ostatni mecz baseballowy. Obaj namiętnie kibicowali drużynie Dodgersów. Bill wyszedł na dwór i wciągnął głęboko w płuca świeże wiosenne powietrze. O tej porze nie czuło się smogu. Jak dobrze jest żyć! Bill lubił pisać. Warto było pracować w tak dziwacznych godzinach, wymyślając historie o nie istniejących ludziach. Wydawały mu się wiarygodne, kiedy je tworzył, i zawsze cieszył się, że znowu mu się udało. Bywało, że przeżywał trudne chwile, gdy scena nie układała się tak, jak powinna, albo jedna z postaci wymykała się spod kontroli i stawała kimś innym, najczęściej jednak wszystko szło gładko. Niekiedy zazdrościł scenarzystom, pragnąłby bowiem jak dawniej zajmować się tylko pisaniem.

Z zadowoleniem westchnął, uruchamiając silnik swego ukochanego samochodu, który siedem lat wcześniej kupił za pięćset dolarów. Był to terenowy chevrolet rocznik 49, w stanie dalekim od doskonałości, lecz posiadający duszę i sporo miejsca. Chłopcy uwielbiali nim jeździć.

W drodze do domu nagle uświadomił sobie, że jest bardzo głodny, więcej nawet: że umiera z głodu. Wiedział, że w mieszkaniu nie ma nic do jedzenia, od wielu dni bowiem jadał w mieście, zbyt zajęty pracą, a poprzedni weekend spędził u Sylvii w Malibu, gdzie wynajmowała dom. Postanowił zatem wstąpić do nocnego sklepu.

Była już północ, gdy wjeżdżał na parking, by zostawić samochód tuż na wprost wejścia obok starego, podniszczonego czerwonego MG z opuszczonym dachem. Wszedł do jasno oświetlonego sklepu i wziął wózek, zastanawiając się, na co ma ochotę. Doszedł go zachęcający zapachu kurczaków pieczonych na rożnie, kupił więc jednego. Dołożył do niego sześć butelek piwa, sałatkę ziemniaczaną, salami i pikle, a potem skierował się do działu warzywnego po zieloną sałatę, pomidory i inne składniki na surówkę. Im więcej myślał o jedzeniu, tym bardziej był głodny. Nie mógł się już doczekać, kiedy znajdzie się w domu i zrobi sobie kolację. Nie pamiętał, czy w ogóle jadł lunch, a jeśli tak, to co to było. Zdawało mu się, że ostatni posiłek miał miejsce przed laty.

Przypomniał sobie, że musi kupić papierowe ręczniki i papier toaletowy do obu łazienek, a także krem do golenia. Chyba kończyła mu się też pasta do zębów. Od dawna nie miał czasu na zakupy, biegał więc teraz po sklepie całkowicie rozbudzony, jakby było południe, a nie środek nocy. W wózku miał środki czyszczące, oliwę z oliwek, kawę, naleśniki w proszku, kiełbaski, syrop – na śniadanie w domu w czasie weekendu – a także bułeczki, płatki kukurydziane, ananasa i świeżą papaję. Wkładając kolejne produkty czuł się jak dzieciak, któremu pozwolono na szaleństwo. Przynajmniej raz się nie śpieszył, nie musiał pracować, nikt na niego nie czekał i mógł spokojnie chodzić sobie po sklepie.

Zastanawiając się, czy ma ochotę na bagietkę i ser brie do kolacji, skręcił za róg, by poszukać pieczywa, gdy nagle przed sobą zobaczył dziewczynę z naręczem papierowych ręczników. Wyszli na siebie tak, że przestraszona odskoczyła do tyłu, aż rozsypały jej się zakupy. Było w jej wyglądzie coś uderzającego, jakieś czyste, schludne piękno, i Bill nie potrafił oderwać od niej wzroku. Dziewczyna odwróciła się i zaczęła zbierać ręczniki.

– Bardzo przepraszam… zaraz pani pomogę… – Bill zatrzymał się, by podać jej rękę, lecz dziewczyna była szybsza. W ułamku sekundy stała już przed nim, lekko zaróżowiona i uśmiechnięta.

– Nic się nie stało.

Miała miły uśmiech i ogromne błękitne oczy. Na jej widok ogarniało człowieka wrażenie, że jest to osoba, która ma wiele do powiedzenia innym. Bill poczuł się jak nastolatek. Dziewczyna odeszła, na pożegnanie uśmiechnąwszy się do niego przez ramię. Cała scena wyglądała jak z filmu. Sam mógłby umieścić ją w swoim serialu. Chłopiec spotyka dziewczynę… Bill chciał pobiec za nieznajomą, zawołać: Hej, poczekaj!… Zatrzymaj się! Lecz dziewczyna już odeszła, a wraz z nią zniknęły jej połyskliwe, sięgające do ramion czarne włosy, szeroki śnieżnobiały uśmiech i wielkie błękitne oczy. W spojrzeniu miała bezpośredniość, w uśmiechu tajemniczość…

Kończąc zakupy Bill myślał tylko o nieznajomej. Majonez, anchois, krem po goleniu, jajka… Czy potrzebne mu jajka? A śmietana? Nie potrafił się skoncentrować. To śmieszne. Nieznajoma była ładna, lecz w końcu żadna z niej piękność. Przypominała dziewczyny, które dopiero co ukończyły college na Wschodnim Wybrzeżu. Była w dżinsach, czerwonym swetrze i tenisówkach.

Serce zabiło mu mocniej, gdy w kilka minut później zobaczył, jak wykłada zakupy przy kasie. Zatrzymał się, by na nią popatrzeć. Nie jest aż tak rewelacyjna, powiedział sobie. Ładna, tak… bardzo ładna, ale nie w jego guście, w każdym razie nie w jego obecnym kalifornijskim guście. Była zbyt zwyczajna. Wyglądała na osobę, z którą można gadać do późnej nocy, która opowie dowcip lub wspaniałą historię, z niczego zrobi doskonały deser. Czego mógł od niej chcieć, skoro jego łóżko ogrzewały dziewczyny w rodzaju Sylvii? Przyglądając się wszakże, jak nieznajoma odstawia pusty już wózek na miejsce, zaskoczony poczuł, że ogarnia go jakaś tęsknota za nią. Chętnie by ją poznał. Zastanawiał się, jak może mieć na imię.

Zbliżając się do kasy, przy której płaciła, powtarzał sobie w myślach: Cześć, jestem Bill Thigpen. Dziewczyna tym razem go nie zauważyła. Wypisywała właśnie czek, Bill zerknął jej więc przez ramię, ale nic nie mógł odczytać, dostrzegł natomiast lewą dłoń, w której trzymała książeczkę czekową. Na serdecznym palcu miała złotą obrączkę. Ślubną obrączkę. Bill w jednej chwili stracił dla niej całe zainteresowanie – była mężatką. Serce na moment przestało mu bić niczym rozczarowanemu dziecku, co bardzo go rozbawiło. Dziewczyna spojrzała w jego stronę i znowu się doń uśmiechnęła. Teraz mógłby tylko powiedzieć: „Cześć, jestem Bill Thigpen. Szkoda, że masz męża, ale zadzwoń, jak się rozwiedziesz…” Z zasady nie miewał romansów z mężatkami. Korciło go, by zapytać ją, dlaczego robi zakupy tak późno w nocy, w tej sytuacji jednak było to bez sensu.

– Dobranoc – odezwała się łagodnym matowym głosem, biorąc dwie torby z zakupami. Bill w tym czasie rozpakowywał swój wózek.

– Dobranoc – odpowiedział. Patrzył, jak dziewczyna odchodzi, a po kilku minutach usłyszał warkot odjeżdżającego samochodu. Gdy wrócił do swego chevroleta, na parkingu nie było już małego czerwonego MG. Pomyślał, że należało do niej, a potem uśmiechnął się do siebie. Bez wątpienia za ciężko pracuje, skoro zaczyna się zakochiwać w nieznajomych.

– Hej, Thigpen – powiedział półgłosem do siebie, uruchamiając silnik – spokojnie, stary.