Tosia niestety również się w ogóle nie zmartwiła. To znaczy – trochę się zmartwiła, że Adam zostaje. Ale potem zrobiła mi długą listę rzeczy: skarpety, takie jakie ma Karolina, w kolorowe pasy, na gumę, buty za kolana, wranglery koloru szarego, rozszerzane itd. Adam natomiast powiedział, że mogłabym przywieźć trochę dobrego wina, bo tańsze, oliwę z oliwek, bo tańsza, koniak, bo tańszy, grappę, bo tańsza, oraz wiertła… i spisał na kartce niezrozumiałe dla mnie znaki, oraz brzeszczoty do piły skośnej na czterdzieści milimetrów, bo u nas są czterdziestomilimetrowe, ale nie mają czterdziestu milimetrów.

Powiedziałam Adamowi, żeby nie pozwalał Tosi wracać późno. Że jeśli umawia się z Jakubem, to on ma ją odwozić, a niech, Boże broń, nie jeździ sama po nocy kolejką. Że kotlety w zamrażalniku, jedzenie dla Borysa pod zlewem, jedzenie dla kotów w szafce koło kuchenki, chleb w pojemniku na chleb, groszek zielony w puszkach w kredensie, że nie ma sera żółtego i że jak oni sobie beze mnie poradzą. Trzeba kupić proszek do prania, pralki niech nie nastawiają na gotowanie i niech karmią zwierzęta. I że Ula zajrzy zobaczyć, jak sobie radzą.

Tosia z Adamem siedzieli przed telewizorem i cierpliwie tego słuchali. Raz na jakiś czas rzucali krótkie “tak”, patrzyli na siebie, i miałam wrażenie, że mają mnie za idiotkę.

Kiedy doszłam do tego, gdzie jest akt własności domu, jakby się coś stało, oraz ubezpieczenia na wypadek powodzi (najbliższa woda to Wisła i jest dwadzieścia dwa kilometry stąd, w Warszawie), i że w razie czego w pomieszczeniu gospodarczym są zapasy ryżu i kaszy, Tosia nie wytrzymała:

– Ty na długo jedziesz, mamo? – zapytała niewinnie, ale widziałam, że najpierw popatrzyła na Adama.

Wystarczy, żeby człowiek podjął jakąś decyzję i był konsekwentny, a od razu mu rzucają kłody pod nogi. Poszłam do Uli i zwierzyłam jej się ze wszystkiego, odbierając wprzódy od niej przysięgę, że nie puści pary z ust. Poprosiłam, żeby zajrzała do nich i sprawdziła, co się dzieje.

– A ty, przepraszam, na ile dni wyjeżdżasz? – spytała niewinnie Ula. – Przecież wyjechałaś na Cypr i nie bałaś się zostawiać samej Tosi. Teraz nie będzie sama…

No właśnie! Jak ta Ula nic nie rozumie. Gdy Tosia była sama, to mogłam na nią liczyć. A teraz Adam zostaje sam. I Ula mogłaby być tak miła, żeby go zaprosić, żeby się biedaczyna sam po świecie nie szwendał, kiedy mnie nie ma. Bo Tosia to sobie jakieś towarzystwo załatwi. A ja wolałabym, żeby Adaśko sobie nie załatwiał żadnego towarzystwa.

Mój weekend w Berlinie zaczął się w poniedziałek, a skończył w środę. Ostapko przyjechała rano, okazało się, że jedziemy przez Wrocław, bo ma tam coś do załatwienia. We Wrocławiu zostawiła mnie na rynku, który jest śliczny. Siedziałam sama nad dobrym żarełkiem i czekałam, aż ona załatwi swoje ważne sprawy.

Przybiegła po trzech godzinach zadyszana. Zdążyłam kupić od panów, którzy rozdawali za pieniądze breloczki robione przez głuchoniemych, jednego metalowego misia, jedną wieżę Eiffla i jednego rycerzyka.

– Czyś ty zwariowała? – Ostapko popatrzyła na moje wisiorki z odrazą.

Jakby tak siedziała sama trzy godziny, to by też kupiła. Jak miałam im wytłumaczyć, że przed chwilą zainwestowałam w breloczki, skoro byli niesłyszący?

Wsiadłyśmy w samochód i pojechałyśmy. Ostapko prowadziła spokojnie, nawet piła soczki w czasie jazdy, ale niewiele rozmawiałyśmy, bo cały czas gadała przez komórkę. Po niemiecku, którego to języka ja ani, ani. Oczywiście z wyjątkiem Hende hoch. Ale ona tych słów jak na złość nie używała. Po dwóch godzinach wytwornej jazdy z Wrocławia zatrzymujemy się na ostatniej w Polsce stacji benzynowej. Ostapko tankuje do pełna, potem udajemy się do toalety poprawić toalety, potem do sklepu spożywczego nabyć rzeczy spożywcze, bo nie wiadomo, ile będziemy stać na granicy, potem do baru, żeby coś przekąsić. Wsiadamy i odjeżdżamy. Las. Światła, szosa. Nagle Ostapko mówi:

– Widziałaś krasnoludki?

Robi mi się niedobrze. Nie powinnam denerwować kierowcy. Ale jeszcze bardziej kierowca nie powinien denerwować mnie. A najbardziej nie powinien sam się denerwować.

– Gdzie? – pytam niewinnie.

– Tam były.

– Dużo?

– Dużo, nie liczyłam.

Jest gorzej, niż myślałam. Szosa pusta, jak okiem sięgnąć. Przed nami w oddali dwa samotne czerwone tylne światełka. Dlaczego właściwie chciałam z nią wyjechać?

– Jesteś głodna? – pytam pojednawczo.

– O, znowu!

– Co znowu? – staram się, żeby mój głos nie drżał.

– No, krasnoludki! – Ostapko jest zdenerwowana.

– Soczku? – wyciągam do niej rękę.

– Widziałaś? – pyta. – A teraz widziałaś???

– Oczywiście, że widziałam. – Wariatom nie należy się sprzeciwiać. Jak ja wrócę z tego Berlina? Chyba są jakieś pociągi? W portfelu mam tylko, poza dziesięcioma tysiącami, sześćset złotych.

– Fajne, nie? – głos Ostapki jest spokojny.

– Cudne! – zachwycam się.

– Lubisz? – Ostapko odwraca wzrok od szosy i patrzy na mnie z przyganą.

– Właściwie lubię.

– A ja ich nie znoszę.

O Boże, żeby tylko szczęśliwie dojechać.

– Masz papierosy? Muszę kupić, zatrzymamy się jeszcze.

W ogóle się nie sprzeciwiam. Trochę mi drżą nogi. Wolałabym jechać z Adamem. On nie widuje krasnoludków.

– Co tak milczysz?

– Ja?

Pociąg, koniecznie pociąg, byleby już być w Berlinie, reszta jakoś pójdzie.

– O, tu się zatrzymamy. – Ostapko staje, w długich światłach jej samochodu buda, jelenie, wazy gliniane i tysiące plastikowych krasnali.

– Krasnoludki! – Radość moja nie ma granic.

– Przecież mówiłam ci, stoją przy szosie wzdłuż całej drogi – Ostapko znowu patrzy na mnie z przyganą.

Dojeżdżamy do granicy. Po prawej kolejka tirów, po lewej osobowe. Ostapko staje pośrodku.

– Co ty robisz? – pytam dzielnie, bo już ku nam biegną jacyś mężczyźni.

– Nie wiem, gdzie mam się ustawić – mówi Ostapko.

– Jak to, nie wiesz?

– Nie wiem, czy mam samochód osobowy, czy ciężarowy.

Robi mi się słabo. Wiem, gdzie siedzę, w osobowym, dużym, eleganckim samochodzie marki Volvo. Ale nie wiem, gdzie siedzi Ostapko.

– To chyba jest ciężarowy – szepcze Ostapko.

Staram się nie stracić zimnej krwi.

– Dlaczego ten samochód osobowy może być ciężarowy?

– Bo ma kratę jak dla psa, nie rozumiesz? Boże ratuj!

– To nie twój samochód?

– A skąd! – Ostapko się denerwuje. Pierwsze słyszę, że nie jej.

– Nie ma kraty – mówię cichutko.

– Może ma w bagażniku?

– No, może – postanawiam być zgodna. Z nią nie wszystko jest w porządku.

– O, nie – Ostapko zdecydowanie skręca na lewo. – Nie staję w tej kolejce. Staję w osobowej.

No jasne. Niech staje, najwyżej nas zastrzelą, przecież w końcu mają broń. Postanawiam być spokojna, zupełnie spokojna. Przekraczamy granicę. Nikt nie strzela. Kupuję za wszystkie pieniądze marki. Może kupię Tosi buty i ten brzeszczot przynajmniej.

Wjeżdżamy do Niemiec. Rzucam okiem na duży napis. Ausfahrt. Bardzo przyjemna miejscowość, tylko że jej nie widać.

– Wszyscy śpią o tej porze w Niemczech? – pytam delikatnie, żeby nie zdenerwować jeszcze bardziej Ostapko.

– Dlaczego mają spać? – Widzę, że jest nieskora do rozmów, więc próbuję szybko zmienić temat. – Chcesz soczku?

Przed nami droga jak stół. I znowu napis Ausfahrt. Ale my jedziemy prosto. Mija następne pół godziny. Ausfahrt. Zaczynam się niepokoić.

– Dobrze znasz drogę do Berlina?

– Tak, a co?

Nic, oczywiście, że nic. Mija następne piętnaście minut i znowu napis Ausfahrt. Podejmuję desperacką decyzję.

– Zatrzymaj się!

– Po co?

– Zatrzymaj się!

Ostapko skręca na pobocze i zatrzymuje się.

– Co się stało?

– A to się stało, że już półtorej godziny jeździsz w kółko! Jak wjechałyśmy do Niemiec, to byłyśmy kilometr od Ausfahrtu, a teraz jesteśmy siedem kilometrów – nie wytrzymuję.

Ostapko patrzy na mnie z politowaniem, a potem włącza silnik.

– Ausfahrt to zjazd, a nie miejscowość. Wiem, Mój Ojcze, gdybyś był na moim miejscu, to byś się nauczył niemieckiego…

We wtorek jeździmy po Berlinie i szukamy jakiejś firmy. Ostapko wreszcie znajduje na mapie drogę, widzę z daleka Anioła Pokoju, dworzec Zoo, potem jedziemy dwie godziny w stronę jakichś magazynów. Potem szukamy dwie godziny miejsca do parkowania.

– Masz pieniądze? – upewnia się Ostapko.

Pewnie, że mam. Pod pretekstem schowania dokumentów wzięłam od Adama pokrowiec na dokumenty, który nosi się na szyi. A tymczasem mam tam prawie pięć tysięcy marek.

Schodzimy w dół jakimiś metalowymi schodami. Na samym dole mała pakamera. W niej siedzi Franz – człowiek, z którym Ostapko robi interesy. Daje mu moje pieniądze, czuję przez moment niepokój, ale za chwilę do moich pięciu Ostapko dokłada swoje pięć tysięcy marek. Coś szwargoczą, Franz ściska mi rękę na do widzenia, Ostapko mruga do mnie.

– No to załatwione.

Nie wiem, co jest załatwione, nie wiem, jaki jest związek między magazynami a moimi pieniędzmi, ale Ostapko mnie uspokaja.

– Nie bój się, przecież widziałaś, jak zmieniło się moje życie. Powiedział, że za trzy tygodnie prześle pierwsze pieniądze, może to już będzie koło czterech tysięcy. Ciesz się, że masz mnie. On po prostu je dobrze inwestuje. Tylko niewielu osobom o tym mówię.

Zostaje mi trzysta marek. Będzie na buty i brzeszczot, i wszystko. Właściwie nie mogę teraz zacząć się martwić. Wszystko będzie dobrze.

Podjeżdżamy pod dom Marzeny w nocy. Paul Robeson Strasse jest kompletnie zapchana samochodami. O wpół do dwunastej w nocy Ostapko desperacko wjeżdża na chodnik.

– Nie mogłaś tego zrobić wcześniej? – pytam nieśmiało.

– Nie mogłam, bo ściągają samochody źle zaparkowane.

Nie pytam o nic więcej. Nie wiem, dlaczego ściągali dwie godziny temu, a teraz już można na chodniku. Nie moja sprawa. Jutro wyjeżdżamy. Zrobimy tylko zakupy w centrum, i do domu. Dzwoniłam dzisiaj, ale nikt nie odpowiada. Nie wiem, gdzie się podziewa Tosia ani dlaczego Adama o tej porze nie ma w domu.

Rano Ostapko wynosi z mieszkania Marzeny niezliczone ilości paczek. Musimy trzy razy zjeżdżać windą.

– Co to?

– Prosiła, żeby zawieźć rodzicom, takie tam… – mówi Ostapko.

Wychodzimy z domu Marzeny obładowane nieludzko prosto na Polizei. Za Polizei stoi bardzo ładny samochód z dźwigiem. Abschleppdiemt. Do wywozu źle zaparkowanych samochodów. Na nic rozmowa – nie moja, rzecz jasna, bo ja po niemiecku ani, ani. Bagaże nie mieszczą się w bagażniku. Upychamy torby na tylnym siedzeniu. Jest jedenasta, kiedy kończymy pakowanie. Nareszcie, możemy ruszać. Trzaskam tylnymi drzwiami. Siadam z przodu. Nareszcie! Do ojczyzny miłej!

Ostapko nasłuchuje. Coś cicho szumi.

– Co to?

– Nie wiem. Coś chyba nacisnęłyśmy.

Zamieramy. Cichutki zgrzyt uporczywie dolatuje gdzieś z tyłu do naszych uszu. Ostapko zapala, ale nawet przez cichy szum silnika słychać brzęczenie. Wyłącza silnik i po kolei naciska wszystkie guziczki.

– Psiakrew, w ogóle nie znam tego samochodu.

Ja go nie znam tym bardziej. Wysiadam, otwieram tylne drzwi. Nachylam się nad siedzeniem. Ewidentnie stąd ten szum.

– Może włączyłam podgrzewanie siedzeń? – Ostapko nie może się nadziwić. – Bo chyba silnik jest z przodu.

Sprawdzamy, silnik jest z przodu. Ale z tyłu coś brzęczy.

– Nie możemy tak jechać. Nie wiem, co to jest.

– Jezu – zaczynam się denerwować. – Zrób coś! – Boję się wsiąść do samochodu. Może wybuchniemy? Co jest w tych paczkach?

Ostapko przechodzi do tyłu. Wyjmujemy wszystkie pracowicie zapakowane torby. Pali się małe czerwone światełko z tyłu przy popielniczce. Napis 16 V.

– Co to jest? – pytam ostrożnie.

– Nie mam pojęcia.

Nasłuchujemy. Światełko się pali, ale już nic nie drży. Pakujemy z powrotem torby. Jest dwunasta. Zaczyna szumieć.

– Może pojedziemy do jakiegoś warsztatu? – Ręce mi drżą. – Może to bomba?

Wyjmujemy torby. Przestaje szumieć. Jest dwunasta trzydzieści. Wsadzamy to wszystko z powrotem. Jesteśmy spocone, zmęczone, a z tyłu zaczyna szumieć. Ostapko wczołguje się na pakunki. Sięga do zamka swojej torby i rozsuwa. Wyjmuje elektryczną szczoteczkę do zębów, która kręci się jak oszalała. Naciska guzik. Szum ustaje.

Wsiadamy do samochodu i w milczeniu wyjeżdżamy z Berlina. Za dwadzieścia pięć marek w dużym sklepie kupuję dwie oliwy z oliwek, dwie butelki taniego białego wina dla Adaśka i piling do ciała dla Tosi.

Duży napis Ausfahrt. Nie niepokoję się. Podróże kształcą. Uświadamiam sobie, że oto po raz pierwszy od czasu, kiedy Adam pojawił się w moim życiu, zaryzykowałam. Zrobiłam coś dla nas, własnoręcznie. Nie muszę się martwić. Przeszkody są po to, żeby je pokonywać. Za trzy tygodnie wpłyną pierwsze pieniądze. I wtedy poszalejemy. Kto wie, może nawet wybierzemy się do Berlina na zakupy? I zobaczyć ten ołtarz z Pergamonu, i Tosia dostanie ode mnie takie buty, jakie będzie chciała.