O wpół do drugiej w nocy doszłam do wniosku, że już nie przyjadą, i położyłam się spać. Spałam godzin parę, bo przecież mogą przyjechać rano, więc muszę być wcześnie na nogach. Na nogach byłam o siódmej, żeby uprzątnąć pokój, co to dla nich przygotowałam, pościelić rozścielone wczoraj na noc łóżka i w ogóle zrobić przyjemnie. Zrobiłam przyjemnie, koło jedenastej zjadłam śniadanie i czekałam. Włączyłam telewizor, ale akurat wyliczali, kogo i gdzie znaleźli, i co znalezieni zrobili złego, więc wyłączyłam telewizor i zaczęłam przygotowywać się do obiadu. Ziemniaczki na trzy osoby, schabik do piekarnika, sos do sałaty – francuski, z czosnkiem. O czwartej po południu zaczęło mnie nosić. Może błądzą? Może coś z samochodem? Może dziś moja ulubiona kolejka WKD chwilowo nie chodzi, a oni jadą jednak kolejką?

Wyszłam na stację – kolejka jeździła. O wpół do szóstej po południu zjadłam schabik z chlebem, bo skręcałam się z głodu. O siódmej w desperacji pełnej obejrzałam dobranockę i dziennik, żeby dowiedzieć się czegoś o wypadkach kolejowych tudzież samochodowych. Owszem, sporo tego było. O ósmej – wysłuchałam prognozy pogody. Zaczęłam się zastanawiać nad telefonem do informacji o wypadkach, ale nie wiedziałam, czy jadą swoim ślicznym białym nissanem, czy nie. O dziewiątej pościeliłam łóżka, a o dziesiątej poszłam na chwilę do Uli, żeby się przestać denerwować.

– W ogóle już się nie pokazujesz. Dobrze, że Adam raz na jakiś czas wyjeżdża – powiedział Krzyś, przypominając mi, że jestem kobietą uzależnioną…

Wtedy właśnie przyjechali. Samochodem. Stanęli pod bramą i inteligentnie zatrąbili. Rzuciliśmy się sobie w ramiona, prowadzę ich do pokoju.

– Ale chyba zwariowałaś, żeby sobie taki kłopot robić! – krzyczą.

Ściągają pościel, wyjmują śpiwory, kładą na łóżku. Odrobinę się tylko opłuczą, podróż straszna, jedzenie podłe, rzucam się do kuchni, włączam pod ziemniaczkami i schabikiem, zalewam sałatę sosem, oni się pluszczą w łazience, ja nakrywam stół, wino, świece i te rzeczy.

– Dlaczego ty sobie tyle kłopotu narobiłaś! – jęczą po wyjściu z łazienki. Ona świeżutka, on ogolony. – Po co? Obiad jedliśmy w Warszawie, Artur nie je w ogóle mięsa, z alkoholi tylko pijemy wódkę, mniej szkodzi na wątrobę, ha, ha, nie przejmuj się w ogóle nami! Mamy w samochodzie pół litra.

Wnoszę schabik, ziemniaczki, sałatę, rolada z indyka wygląda fantastycznie. Jestem z siebie dumna, już wiem, że im się coś przesunęło, ale przecież mówili, że będą niezobowiązująco, żeby mi nie robić kłopotu, więc postanawiam się cieszyć.

– Ależ po co to wszystko? Przecież mówiliśmy ci, że w ogóle nie jesteśmy głodni. Może tylko sałata. Przynoszę sałatę, odnoszę roladę.

– Och, z czosnkiem to ja nie mogę. Nie masz przypadkiem odrobiny winegretu?

Idę do kuchni, przynoszę miseczkę z resztką wypłukanej sałaty, olej, cytrynę, sól, pieprz, stawiam na stole.

– Ach, olej tylko taki? Z oliwek wolimy, nie, za to dziękujemy, ale nie rób sobie kłopotu, siadaj, czemu tak biegasz i biegasz.

– Może herbaty?

Chcę naprawdę być gościnna.

– O, herbaty chętnie, chętnie, herbata po długiej podróży nam się należy, ha, ha.

Wstawiam wodę. Stoję nad czajnikiem elektrycznym, dzbanek przygotowany, filiżanki też. Przynoszę herbatę.

– Czarna? Ojej, my tylko zieloną, ale nie szkodzi, napijemy się wody. Gorącej.

Biegnę po wodę.

– Masz tylko z kranu? Lepsza jest ze studni głębinowej, ale nie szkodzi. Może masz mineralną?

– Mam.

Idę do kuchni, wyjmuję ostatnią butelkę mazowszanki.

– Ojej, z gazem?

– Nie, bez.

– Ale wygląda jak z gazem, prawda? Dlaczego w ogóle nie usiądziesz, nie można z tobą zamienić słowa. Chyba mamy w samochodzie resztkę z drogi, niegazowanej, skocz, Artur, a ty, Judytko, nie rób sobie kłopotu.

Artur skacze po wodę niegazowaną do samochodu.

Ziemniaki z koperkiem parują na stole.

– Ty jesz ziemniaki? – Miśka jest uprzejma, a ja głodna. – Bo my głównie kaszę. Najlepszy jest długoziarnisty ryż ciemny. Och, jak się cieszę, że się widzimy!

– Ja również. – Nakładam sobie ziemniaki i sałatę.

– Nie chcieliśmy ci robić kłopotu, więc zjedliśmy coś przed chwilą dosłownie, tuż przed wyjazdem z Warszawy. Z tym, że ciężko do ciebie dojechać, właściwie chcieliśmy być już wczoraj, ale byśmy przyjechali wieczorem, to nie chcieliśmy ci kłopotu robić. No, to twoje zdrowie!

Wynoszę schabik i ziemniaczki do kuchni, rolada z indyka nietknięta, wódeczka leje się strumieniem szerokim, bo oni tylko wódkę. Wino korkuję, może do jutra nie zwietrzeje.

– Nie chcemy ci robić kłopotu, ale czy możemy ustawić samochód jednak trochę bliżej domu? Bliżej domu to ja mam róże i tawuły.

– Miśka, ale tutaj mam róże i tawuły – mówię odważnie, bo kurs asertywności mam za sobą, jako osoba odpowiadająca na listy.

Droga pani Alu,

Asertywność jest umiejętnością wyrażania własnego zdania bez urażania cudzych uczuć, umiejętnością obrony własnych poglądów w sposób nieagresywny…

– Och, Artur będzie uważny, gdyby to miał być kłopot, to oczywiście w żadnym wypadku… może przecież stać przy bramie…

– To może niech tam zostanie, przecież bramę i tak zamykam na noc.

Twarz Miśki robi się czerwona.

– Oczywiście, jeśli robi ci to różnicę, to oczywiście… choć ja nie mogę spać, jak wiem, że samochód niezabezpieczony.

I dowiaduję się, że nie wykupili OC czy AC, czy może jeszcze jakichś innych liter. Jestem gościnna i oczywiście Artur podjeżdża blisko domu. Jakieś trzydzieści centymetrów od tawuły. Kładziemy się spać. Śpię jak zabita parę godzin. Raniutko budzi mnie ciche pytanie Miśki.

– Judytka, śpij, ale powiedz tylko, gdzie tu jest sklep, to Artur podjedzie po bułki.

– Mam pieczywo – mruczę i zwlekam się z łóżka. Głowa mi pęka.

– Ale my z bułek jemy tylko grahamki…

Nie ma sprawy, otwieram bramę, Artur wyjeżdża tyłem i rozjeżdża jedną tawułę, staje, wysiada, przeprasza, macham ręką, niech już jedzie, przejeżdża maleńki berberysik, który właśnie zdecydował się nie zdechnąć.

Wchodzę do łazienki. Odkręcam wodę i marzę o cudownym, długim prysznicu. Pukanie do drzwi. Skręcam wodę, uchylam drzwi. Miśka ma przepraszający wyraz twarzy. Nie chciałaby mi przeszkadzać, ale coś się stało w kuchni. Owijam się ręcznikiem i wchodzę do kuchni. Pokrywa od zamrażalnika zerwana.

– Myślałam, że masz lód – mówi, a jej oczy przepraszają. – Bo rano to ja tylko sok, sok z lodem. Ach, ta wczorajsza wódeczka…

Wyciągam lód, próbuję coś zrobić z zamrażalnikiem. Nie udaje mi się.

– Mogę wziąć kąpiel? – Miśka wchodzi do łazienki. – Taka jestem wykończona.

– Oczywiście. – Pokazuję jej, gdzie stoi płyn do kąpieli, i ubieram się. Jeśli Miśka weźmie kąpiel, z prysznica nici. Woda w termie będzie grzać się przez dobrych parę godzin.

Wyjeżdżają przed południem, bo nie chcą robić kłopotu, zjedzą coś w drodze i było strasznie miło. Zostaję z roladą, schabem i wczorajszymi ziemniaczkami.

Opadam ciężko na fotel i sięgam po kolorowe pisemko.

„Zajmij się sobą, miły spacer po uporządkowaniu domu na pewno dobrze ci zrobi. Nie bądź w konflikcie z najbliższymi, postaraj się o wyrozumiałość. Ciekawi ludzie, ciekawe sprawy i tylko od ciebie zależy, jak spędzisz weekend…”

Jak ja się cieszę, że nie byłam w konflikcie z najbliższymi, co szczęśliwie wyjechali sobie do Nałęczowa. I ja już chcę, żeby wrócili. Z przyjemnością będę robić trzy miseczki serka. A niech mi robią kłopot. Byłabym przysięgła, że Miśka i Artur siedzieli przynajmniej dwa tygodnie! Z tego wysnułam w pierwszej chwili śmiały dość wniosek, że mam niedobry charakter. Ale potem zmodyfikowałam własne zdanie o sobie. Bo ja naprawdę bardzo lubię ludzi. Ale wolę tych, którzy chcą zrobić kłopot.

I właściwie teraz to ja bym chciała gości kłopotliwych. Takich, co zadzwonią i powiedzą: “Słuchaj, wyjdź po nas na dworzec, nie jemy mięsa, bośmy wegetarianie. Kup nam grahamki i serek odtłuszczony. Musimy blisko domu postawić samochód, jest miejsce?”

I wtedy ja z radością przesadzę berberysiki, pojadę na zakupy, zdrowo się przy nich odżywię kaszką czy innym długoziarnistym, a oni docenią moją gościnność. I Adaśko nie będzie się śmiał, gdy mu będę opowiadać, jakich miałam gości.

Dlaczego ona nie dzwoni?

Czerwiec w ogrodzie jest boski. Było parę dni deszczu i wszelkie zielsko podskoczyło o dobrych kilkadziesiąt centymetrów, a trawa znów domaga się strzyżenia, ale i tak widać strzelające w górę grube laski juki. Będzie kwitnąć, choć wszyscy sąsiedzi twierdzili, że juka kwitnie tylko wtedy, kiedy jej się podoba i gdzie jej się podoba. Widocznie u mnie jej się podoba. Wczoraj była Moja Mama. Westchnęła ciężko na widok chwastów na skalniaczku, a potem to wszystko wypieliła. Portulaka będzie piękna tego roku, mięsiste łodyżki są grube i gęste. Trochę nie mogę sobie znaleźć miejsca. Ostapko nie dzwoni, a miała zadzwonić i powiadomić mnie, co dalej z naszym znakomitym interesem. Ukrywam skrzętnie przed Adamem wyciągi z banku, rachunków nie otwieram – i tak wiem, co tam jest. Tosia pyta, gdzie pojedziemy na wakacje i kiedy zapłacę za jej obóz wędrowny. Adam wczoraj usiadł przed komputerem i zasępił się. Coś mu się znowu zawaliło. Cały wieczór dzwoniłam do Ostapko. Nikogo nie było w domu. Ostatni raz o wpół do dwunastej w nocy. Irracjonalnie zaczynam się niepokoić.

Tosia zapowiedziała, że dzisiaj nie idzie do szkoły, bo i tak to śmiech na sali, lekcji nie ma, stopnie już dawno wystawione, nic nie robią, i żebym napisała jej usprawiedliwienie, bo ona chce jechać z Isią do Warszawy kupić kostium kąpielowy. Skonsultowałam się z Ulą. Dość tych teorii, że należy dzieciom pozwalać na to, na co one sobie pozwalają bez nas, dorosłych. I to Ulowe: “zgadzaj się, jeśli nie masz innego wyjścia”, nie zdaje egzaminu. Jeśli Ula pozwala Isi nie iść do szkoły, to jej sprawa. Tosia w tym udziału nie będzie brała. Zadzwoniłam do Uli w nastroju bojowym i pytam:

– Ula, co dzisiaj robi Isia i dlaczego nie idzie do szkoły, przecież do końca roku szkolnego tylko dwa tygodnie.

I usłyszałam w słuchawce najpierw ciszę, dopiero po chwili cichutkie:

– Jutka, a dlaczego ty myślisz, że Isia nie idzie do szkoły?

Zatkało mnie. Tośka weszła do pokoju i zaczęła rozpaczliwie machać rękami. Zbaraniałam. Moja własna córka mi zaufała, a ja natychmiast doniosłam na Isię? Moja córka była uczciwa, a Isia nic Uli nie powiedziała? I jak ja teraz wyglądam? Jak będzie wyglądać nasza przyjaźń? Jak będzie wyglądać przyjaźń Tosi i Iśki? Co ja narobiłam? I jak ja mam z tym żyć? A Tosia stoi przede mną w błagalnej pozie, a oczy ma jak sarna przed celnym strzałem myśliwego, nogi się pode mną ugięły i mówię wesoluchno do słuchawki:

– Żartowałam. Chciałam cię prosić, żebyś napisała Isi usprawiedliwienie, dziewczynki się umówiły, że pojadą do Warszawy, właściwie na te trzy lekcje nie muszą iść (co ja plotę?) i tak sobie pomyślałam, że może cię przekonam wyjątkowo, że…

Tosia wznosi oczy do nieba, co chyba wyraża dozgonną wdzięczność, a ja robię się wściekła na siebie, na nią, na to, że dałam się wmanipulować, i wszystko chcę odwołać natychmiast, ale zasłaniam ręką słuchawkę i mówię do Tosi:

– Ale do końca roku nie opuścisz ani jednego dnia, przysięgnij.

Tosia kiwa potakująco głową, a Ula mówi do słuchawki:

– Wiesz co, trochę ci się dziwię, bo do końca roku dwa tygodnie, nie widzę powodu, żeby… Wiem, co chce powiedzieć, ale brnę dalej:

– Chciałam, żeby Tosia odebrała od Mojej Matki parę książek, a wolę, żeby nie jeździła po nocy, i pomyślałam sobie, że dobrze będzie, jeśli… Może zrobimy wyjątek? Sama mówiłaś, że jak nie ma innego wyjścia, to się trzeba zgodzić.

– Ale my mamy inne wyjście. Dziewczyny powinny być w szkole.

– Ulka, mają dzisiaj tylko trzy lekcje. I obiecały, że do końca roku nie będą kombinować. Może to nam się opłaci? Obdarzają nas dużym zaufaniem, jeśli zamiast po prostu iść na wagary…

– Może masz rację – szemrze Ula. – Ale nie poznaję cię, Jutka.

Ja też siebie nie poznaję. Odkładam słuchawkę, a Tosia podskakuje ze szczęścia do góry.

– Ale jesteś kochana, mamuś! Dasz pieniądze na kostium?

Daję, oczywiście.

Tosia wybiega do kolejki, z okna widzę, jak dołącza do niej Isia, i wpadam w minorowy nastrój. Jestem stara. Przecież nie tak dawno to ja miałam siedemnaście lat i marzyłam o kostiumie kąpielowym. I nawet mi się nie śniło, żeby prosić rodziców o pieniądze na taki kostium, może dlatego, że byle kostium mnie nie satysfakcjonował. Wymyśliłam sobie przepiękny amarantowy kostium kąpielowy z Peweksu. Peweksy to były w zamierzchłych czasach sklepy, w których za dolary można było kupić to, czego nie było w normalnych sklepach ani za dolary, ani za złotówki. Kostium kosztował osiem dolarów, którą to sumę pożyczyłam w tajemnicy przed rodzicami od zamożnej koleżanki.