– Rozumiem – wydusiła, gdy cierpliwie, krok po kroku pokazywał jej, jak zawiązać węzeł. Ku jej uldze, Jake rozparł się w krześle.

– Węzły bez praktyki morskiej nie są zbyt przydatne. Najwyższy czas, żebym zabrał cię na żagle. Co powiesz o kilkudniowym rejsie na „Ali B”?

– Nie jesteś zbyt zajęty? – spytała, pamiętając, jak zgasił zapał Roda.

– To było w zeszłym tygodniu – odparł, unikając jej wzroku. – Przez parę dni nie będziemy mieli żadnych łodzi do obsługi, a nasłuch radiowy mogę prowadzić na pokładzie „Ali B”. Zresztą, obiecałem Chris, że się tobą zajmę. – Zerknął jej w oczy z dziwnym uśmieszkiem. – Chociaż radzisz sobie sama…

– Owszem. – Tym razem nie zabrzmiało to równie buńczucznie jak zwykle. – Bardzo bym chciała, chociaż nie wiem, czy… sobie poradzę.

– Musisz spróbować, żeby się przekonać – powiedział wstając. – A to nie powinno być zbyt trudne, nawet dla ciebie.

Phyllida stała na molo, szczelnie owijając się kamizelką ratunkową. Błękitne niebo cieszyło jej oczy, lecz niepokoił ją gwiżdżący w uszach wiatr. Jake ładował rzeczy do łodzi. Żeglujące w zasięgu wzroku jachty nachylały się pod zastanawiającym kątem. Nagle cały ten pomysł przestał się jej podobać.

– A może posprzątałabym biuro? – spytała, gdy Jake gestem zapraszał ją na pokład.

– Myślałem, że chcesz się nauczyć żeglować.

– Przypomniałam sobie nagle, że nie jestem sportsmenką – powiedziała, obserwując pochylone łodzie. – Czy to będzie bezpieczne? Okropnie wieje.

– Wieje? Skądże. Ledwo dmucha – zniecierpliwił się Jake, więc niechętnie weszła na pokład. – Idealne warunki do żeglowania.

– A jeśli okaże się, że cierpię na morską chorobę?

– Jeśli zrobi ci się niedobrze, pamiętaj, żebyś wybrała właściwą burtę – odparł niezbyt zachwycony taką perspektywą Jake i uruchomił silnik.

Odbił od mola, manewrując „Ali B” z właściwym sobie spokojem. Phyllida usiadła, czując się obco w świecie sklarowanych lin, opuszczonych żagli i luźnego bomu, co jej zdaniem bardzo przeszkadzało w przepływaniu obok desek z żaglem, narciarzy wodnych, rybackich pontonów, o małych żaglówkach, motorówkach i innych jachtach nie wspominając. Zamknęła mocno oczy, czekając, aż z kimś się zderzą, ale Jake sterował pewnie.

Kiedy znaleźli się na otwartych wodach, wiatr wzmógł się jeszcze. Jake powiedział Phyllidzie, jak podnieść grota i foka, co udało się jej z dużym wysiłkiem, choć poddawał jej wolną ręką płótno żagla.

– Jestem za słaba – poskarżyła się, siadając obok niego. Kurczowo złapała się relingu, gdy wiatr, wypełniając żagle, pchnął jacht przez spienione fale.

Jake zerknął na Phyllidę. Włosy miała rozwiane, twarz zaczerwienioną od wysiłku, lecz oczy błyszczały jej z podniecenia.

– Przyzwyczaisz się – powiedział pocieszająco.

Następna lekcja była o wiele mniej udana. Jake polecił jej poluzować foka.

– Po co? – spytała.

– Ponieważ chcę zrobić zwrot.

Spojrzała na rozciągający się przed nimi bezmiar wód.

– Jaki zwrot? Po co?

– Chcę popłynąć innym kursem – westchnął.

– A ten jest niedobry?

– Posłuchaj, to jest jacht, a nie klub dyskusyjny – parsknął ze złością. – Kapitan podejmuje decyzje, a załoga, w tym przypadku ty, wykonuje je bez gadania.

– To niesprawiedliwe! Dlaczego załoga nie ma nic do powiedzenia?

– Ponieważ, zanim by coś uzgodnili, okręt dawno rozbiłby się o skały. W razie zagrożenia nie będę miał czasu spytać cię, czy zgadzasz się, by bom wyrzucił cię za burtę albo czy nie zakręciło ci się w głowie, bo moglibyśmy wpaść, na przykład na tankowiec. Jeśli chcesz żeglować, musisz się nauczyć szybko wypełniać rozkazy.

– Gdybym chciała, żeby ktoś mną rządził, mogłam wstąpić do armii – burknęła Phyllida, ale posłusznie poluzowała foka.

Żagiel załopotał gwałtownie, kiedy zmieniali kurs, a potem Jake krzyknął, żeby wybrała szoty z drugiej strony. Phyllida miotała się po kokpicie, gubiąc w pośpiechu uchwyt kołowrotu. Po paru manewrach Jake był wyraźnie zdegustowany.

– Jakbym miał młodego słonia na pokładzie! – zawołał, gdy wpadła na niego po raz kolejny, omal nie zbijając go z nóg.

– Nie jestem przyzwyczajona do działania w takim przechyle – zauważyła Phyllida, gramoląc się na nogi. Jedną ręką trzymała rękojeść kołowrotu, drugą ściskała reling. Jake miał dość długie nogi, by zaprzeć się o drugą burtę.

Minęli Boston Island i obrali spokojniejszy kurs. „Ali B” z uniesionym dziobem sunął lekko po falach, zostawiając za sobą spieniony odkos. Wiatr wypełnił żagle, a jacht wyprostował się i Phyllida mogła usiąść obok Jake’a, podziwiając błękit wód.

Minęło jej zdenerwowanie, zapomniała o lęku przed morską chorobą i cieszyła się obecnością Jake’a, który wydawał się odprężony.

Twarz częściowo przesłaniał mu kapelusz, ale dziewczyna spoglądała na jego policzki i usta. Widziała już, jak z wprawą prowadzi awionetkę i samochód, ale tu wydawał się być w swoim żywiole.

Ze zdumieniem stwierdziła, że Jake jest po prostu szczęśliwy, tak jakby stał się częścią nieba, morza, słońca i wiatru.

A ona? Wątpliwości rzuciły cień na jej dobry nastrój niczym chmury przesłaniające słońce. Ona była dziewczyną z miasta. Jej żywiołem były tłoczne ulice, winiarnie, zaciszne salony, wszystko doskonale odizolowane od natury.

Czemu zatem czuje się szczęśliwsza niż kiedykolwiek w życiu? Odkąd dostała na święta zdjęcie Chris, morze i słońce przyzywały ją. Marzyła, by się tam znaleźć i to życzenie wreszcie się spełniło.

Woda, promienie słońca i wiatr głaszczący jej policzki rozwiały wszelkie wątpliwości. Phyllida, zapominając o przyszłości i przeszłości, dała się unieść chwili, szumowi fal, błękitowi nieba i morza.

Piana z odkosu wyższej fali trysnęła jej w twarz i dziewczyna poczuła na policzkach drobinki słonej wody. Mocniej ujęła rękojeść kołowrotu i uśmiechnęła się do Jake’a. Odwzajemnił uśmiech. Patrzyła na zapierające dech w piersiach usta mężczyzny, na jego białe zęby. W jej sercu radość wezbrała niczym szampan w kieliszku. – Spójrz.

Za nimi w kilwaterze jachtu pląsał delfin.

Przejęta odwróciła głowę, obserwując wysmukły, szary grzbiet wynurzający się z fal, błysk oka i absurdalny uśmiech stworzenia. Nagle wokół pojawiły się jeszcze trzy ciekawskie delfiny, zaintrygowane jachtem. Wydawało się, że bez wysiłku wyrzucają swoje ciała wysoko ponad wodę i śmieją się do nich.

Phyllida poczuła się, jakby dostała niespodziewany prezent. Delfiny niosły w sobie jakąś magię wdzięku i radości, a gdy w końcu zniknęły równie niespodziewanie, jak się pojawiły, pozostawiły po sobie atmosferę zauroczenia.

Wiatr przycichł, kiedy zakotwiczyli w pustej zatoce przy Reevesby Island. Była to jedna z największych wysp w grupie Sir Joseph Banks o piaszczystym, ciągnącym się aż po horyzont brzegu postrzępionym szmaragdowymi zakolami. „Ali B” stał na głębszej wodzie, gdzie błękit morza mieszał się z zielenią piaszczystego dna.

Jake opuścił z jednej burty drabinkę sznurową, zdjął słomkowy kapelusz i zarzucił wędkę.

Phyllida zazdrościła mu spokoju. Przez ostatni miesiąc pracowała tak ciężko, że zapomniała już, jak to jest, gdy siedzi się bez ruchu, rozkoszując się spokojem. Usiłowała zabrać się do pisania listu, ale skończyła na słowie „Kochany”.

Nie mogła się zdecydować, do kogo ma napisać. Przyjaciele w Anglii jawili się jej jako szereg bezbarwnych, zabieganych i zmarzniętych postaci, podczas gdy ona pod koniec stycznia zażywa słonecznych kąpieli, siedząc w ciszy zmąconej jedynie przez plusk fal i krzyki mew.

Nagle zapragnęła pomalować paznokcie u nóg na jaskrawoczerwony kolor. Wysunąwszy język w skupieniu nakładała lakier, lecz coś sprawiło, że podniosła głowę. Jake obserwował ją z niedowierzaniem, rozbawieniem, irytacją i czymś jeszcze, co zaparło jej dech w piersiach – O co chodzi? – spłoszyła się.

– O nic – odparł, odwracając wzrok. – Zupełnie o nic.

Phyllida speszyła się tak bardzo, że schowała lakier do torby. Gdy paznokcie już wyschły, odłożyła podręcznik, papeterię i wyciągnęła się na pokładzie.

Kiedy podniosła głowę, Jake był w kabinie i rozmawiał przez radio z załogami pozostałych jachtów. Głęboki tembr jego głosu wibrował pod pokładem, tak że mogła wyczuć drżenie desek. Otworzyła oczy i zobaczyła wznoszący się nad głową maszt.

– Umiesz już odpoczywać – odezwał się Jake, wychodząc z kabiny. – Ale i to robisz z właściwą sobie przesadą.

Phyllida podniosła się niechętnie. Uśmiech Jake’a łagodził sarkastyczny ton wypowiedzi. Wiatr ucichł do reszty, a słońce, chyląc się ku zachodowi, straciło ostry blask.

– Chodźmy rozprostować nogi na plaży – zaproponował z rozbrajającym uśmiechem.

Phyllida poszła się przebrać w kostium kąpielowy. Spojrzała do lustra. Włosy miała zmierzwione, podkoszulek wymięty, lecz twarz i oczy promieniały radością, jakby coś przeczuwała.

Przeczuwała? Jake zaprosił ją jedynie na spacer.

– Uważaj – powiedziała głośno. – To człowiek, który pogardza wszystkim, na czym ci w życiu zależy i sam jest ucieleśnieniem tego, czego nie cierpisz. Arogancki, zarozumiały i złośliwy. Kiedy wreszcie wrócą Chris i Mike, nie będziesz musiała go oglądać. Idziesz tylko na spacer, nie na romantyczną schadzkę, więc zgaś lepiej ten uśmiech i przypomnij sobie, że go nie znosisz.

Phyllida zrobiła ponurą minę, lecz głupie, nieposłuszne serce biło jej radośnie, gdy wychodziła z kabiny.

Rozdział 7

Jake czekał w pontonie przywiązanym za rufą. Popatrzył na nią ze swego miejsca przy zaburtowym silniku. Refleksy odbitego od wody światła igrały mu na twarzy.

– Ostrożnie – rzekł szorstko, gdy przechodziła nad relingiem. – Schodź powoli na dół i pod żadnym pozorem nie skacz, bo oboje znajdziemy się w wodzie.

Szło całkiem dobrze do chwili, kiedy podał jej rękę. Nagły, spowodowany dotknięciem dreszcz sprawił, że się potknęła. Zwaliłaby się do wody, gdyby Jake nie przytrzymał jej w pasie.

– Uprzedzałem, niezdaro – powiedział, lecz oczy mu się śmiały i Phyllida nie mogła nie odwzajemnić uśmiechu.

Czuła mocne, pewnie trzymające ją dłonie, lecz nie cofnęła się. Byli tak blisko siebie, że mogła dostrzec zmarszczki w kącikach oczu Jake’a i wyłaniający się z rozpiętej koszuli ciemny zarost na piersi. Fala pożądania zbiegła się z falą, która zakołysała pontonem, rzucając ich na siebie.

Śmiejąc się, usiedli i Jake szarpnięciem linki uruchomił silnik. Phyllida zastanawiała się, czy to rzeczywiście fala popchnęła ich ku sobie. Paliły ją miejsca, w których dotykał jej Jake, drżała z niepokoju i podniecenia.

Nie powinnaś go nawet lubić, zganiła się w myślach, ale kiedy ponton wylądował na plaży i boso ruszyli po piasku, nie pamiętała dlaczego. Światło stawało się coraz bardziej łagodne, przechodząc w srebrzysty odcień purpury, fale szumiały cicho, pełzając po piasku.

Wspięli się po niskiej wydmie porośniętej kępkami ostrych traw, a gdy się obejrzała, ujrzała na piasku jedynie ślady ich stóp. Może byli tu pierwszymi ludźmi? „Ali B” kołysał się łagodnie na turkusowej głębi. Ponton odcinał się jaskrawym kolorem od przybrzeżnego piasku. Prócz nich nie było tu śladu człowieka.

Później Phyllida nie mogła sobie przypomnieć, o czym rozmawiali, spacerując po srebrzącej się plaży.

Szli obok siebie, nie dotykając się nawzajem. Z magiczną mocą odbierała wszystkie wrażenia, czując wręcz każde ziarnko piasku pod stopami. Kiedy Jake uśmiechał się do niej, robiło się jej ciepło wokół serca.

Wrócili na,, Ali B”, gdy słońce kryło się już za horyzontem. Siedzieli na pokładzie, wpatrując się w ciemniejące niebo.

– Chciałabym zachować tę chwilę w pamięci – westchnęła, opierając się o występ kabiny. – Cudownie byłoby zatrzymać czas i zostać tu na zawsze, nie troszcząc się o wizy, rachunki i poszukiwanie pracy.

Powiedziała to bez zastanowienia. Jake smażący na grillu złowioną przez siebie rybę, spojrzał na nią ze zdumieniem.

– Myślałem, że masz pracę.

– Nie. – Phyllida utkwiła wzrok w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. – Byłam główną księgową w firmie reklamowej. Lubiłam tę pracę. Może brakowało mi doświadczenia, ale dokładałam wszelkich starań, żeby być najlepszą. Potem przejęła nas większa firma i moją pracę przydzielono komuś innemu. Powiedziano mi, że występują konflikty pomiędzy ich starymi klientami a mną i niezbędna jest reorganizacja. W praktyce oznaczało to, że moje stanowisko objął młodszy stażem pracownik, który miał poparcie góry i szczęście, żeby urodzić się mężczyzną. Pewnego dnia polecono mi zwolnić biurko i już. Jake nachmurzył się.

– To czemu powiedziałaś mi, że jesteś na urlopie naukowym?

– Właściwie to sama nie wiem. – Potarła w zamyśleniu podbródek. – Chyba nie mogłam pogodzić się z prawdą. Całe swoje życie poświęciłam pracy i kiedy ją straciłam, było to tak, jakbym przestała istnieć. Przysięgłam sobie, że znajdę lepszą posadę, a Liedermann, Marshall i Jones pożałują, że mnie zwolnili, ale… Cóż, Boże Narodzenie nie jest najlepszym okresem na szukanie nowego zajęcia. Postanowiłam więc skorzystać z okazji, odwiedzić Chris i zastanowić się, czego naprawdę chcę. W pewnym sensie jest to urlop naukowy.