– A teraz?

– Co teraz?

– Czy zmieniłaś decyzję w sprawie powrotu do agencji reklamowej?

– Cóż… – Pytanie Jake’a zaskoczyło Phyllidę. Zdała sobie sprawę, że nie bardzo wie, co dalej robić. W ciągu ostatnich tygodni była tak zajęta, że nie miała czasu zastanowić się nad tym. Kochała pracę w Pritchard Price, ale czy naprawdę zależało jej na powrocie do reklamy? Nie może zostać na zawsze w Australii. Kiedy skończy się wiza, będzie musiała wrócić i rozejrzeć się za czymś. Chyba jednak w reklamie, bo tylko na tym się znała. – Pewnie wrócę do Anglii.

– Nie słyszę w twoim głosie zwykłego entuzjazmu. Myślałem, że jesteś zdecydowana podjąć wyzwanie.

– Jestem – odparła bez przekonania i zebrawszy się w sobie, dodała twardo: – Jestem zdecydowana.

Jake odwrócił rybę na drugą stronę.

– Jak długo zamierzasz zostać w Australii? – spytał z napięciem. Phyllida spojrzała na niego zdziwiona.

– Nie wiem jeszcze. – Odpychała od siebie myśl o wyjeździe. – Może z miesiąc.

– Rupert musi być bardzo cierpliwym człowiekiem – zauważył oschle Jake.

– Nie – powiedziała i Jake gwałtownie odwrócił głowę w jej stronę. – Tu również nie byłam szczera – dodała, spuszczając wzrok. – Zerwałam zaręczyny, kiedy zorientowałam się, że nie będę dla niego odpowiednią żoną. Wydawało mu się, że znajdę szczęście, siedząc w domu i cerując mu skarpetki. Dla niego cała moja kariera to jedynie gra, zabicie czasu do chwili, kiedy zostanę panią Rupertową, ozdobą bez własnego zdania.

– Phyllida bez własnego zdania? – roześmiał się rozbawiony Jake. – Tego nie potrafię sobie wyobrazić.

– Rupert potrafił – rzekła z goryczą. – Czasem wydaje mi się, że wszyscy mężczyźni chcieliby za żony bezmyślne lalki.

Jake odwiesił szczypce obok grilla i przysiadł się bliżej.

– Wiesz, że to nieprawda – odparł, biorąc piwo.

– Naprawdę? Przecież sam nie mogłeś wytrzymać z ambitną żoną.

Jake zamilkł na dłuższą chwilę i Phyllida przestraszyła się, że posunęła się za daleko.

– Nie przeszkadzało mi, że Jonelle robi karierę – odezwał się w końcu spokojnym tonem. – Denerwowało mnie jedynie, że przedkłada sukces ponad wszystko. Nie chciałaś być panią Rupertową, rozumiem, ja też nie chciałem być mężem swojej żony. Jonelle nigdy nie widziała tego układu inaczej. To, co pozwoliło odnieść jej sukces, stało się grobem naszego małżeństwa. Teraz widzę, że nie powinniśmy się pobierać. Niestety, poniewczasie.

– Więc czemu się pobraliście?

Jake bawił się butelką piwa, zastanawiając się nad odpowiedzią.

– Jonelle była… jest bardzo piękna. Długie blond włosy, zielone oczy, zgrabne nogi… Wiedziałem, jaka jest, znaliśmy się od dziecka, ale uważałem, że skoro się kochamy, to wystarczy. Wkrótce okazało się, że to złudzenie. Różnice w charakterach były zbyt wielkie – rzekł z goryczą. – Och, na początku było wspaniale. Mieszkaliśmy w Sydney, a Jonelle pracowała w agencji artystycznej. Nigdy nie lubiłem miasta, ale ojciec ciężko zachorował i prosił mnie, bym w jego zastępstwie prowadził interesy. Nie mogłem mu odmówić, widząc, w jakim jest stanie. Jonelle wykorzystywała w pracy stosunki uzyskane dzięki wejściu do rodziny Tregowanów. Była dobra w tym, co robiła, nie ma dwóch zdań, ale im wyżej sięgały jej ambicje, tym rzadziej ją widywałem. Spędzała mnóstwo godzin w agencji, a potem uczestniczyła w przyjęciach „dla poszerzania kontaktów”, jak to nazywała. – Pokręcił głową i pociągnął łyk piwa.

– Pewnie również byłeś bardzo zajęty – zauważyła Phyllida. – Może nudziło ją czekanie w domu na twój powrót.

– Dlatego też zachęcałem ją do podjęcia pracy – wyznał Jake. – Gdyby nie to, pewnie zajęłaby się czymś innym. Początkowo wyciągała mnie na te przyjęcia, ale nie pasowałem do towarzystwa, więc przestała mnie zapraszać. Usiłowałem wszystko uładzić, ale Jonelle nie miała do tego serca. Trzymałem jacht koło Pittwater, myśląc, że wspólne weekendy wszystko naprawią, tylko że Jonelle nie lubiła żeglować. Narzekała na niewygody, a brak telefonu i faksu przyprawiał ją o rozpacz. – Wzruszył ramionami. – Pewnie ciągnęlibyśmy tak dalej, ale udało się jej zaspokoić ambicje i zdobyć pracę w Kalifornii. W tym czasie umarł mój ojciec, a Jonelle nawet nie została na pogrzebie. Nic nie mogło jej powstrzymać.

– Uśmiechnął się gorzko. – Zamierzałem pojechać do niej po uporządkowaniu spraw ojca, ale napisała do mnie, żebym się nie fatygował, bo znalazła sobie lepszego partnera, Amerykanina.

– Bardzo mi przykro – wybąkała Phyllida. Żałowała, że nie ma odwagi go objąć. Jake opowiadał to wszystko beznamiętnym głosem, ale odejście Jonelle musiało bardzo zaboleć tak dumnego człowieka.

– Daj spokój. Ciesz się raczej, że ty i Rupert w porę stwierdziliście, jak wiele was dzieli.

Phyllida milczała, zastanawiając się nad Jakiem. Pojęła niechęć, z jaką ją początkowo traktował. Ujrzał w niej kolejną Jonelle, zainteresowaną jedynie swoją karierą. Niechętnie przyznała, że tak w istocie było. Przedtem nigdy nie przystanęła, by się rozejrzeć wkoło, poczuć zapach wiatru i popatrzeć, jak słońce złoci trawy. Dopiero przyjazd do Australii uświadomił jej, ile straciła.

Spojrzała na Jake’a. Siedział z ponurą miną nad butelką piwa.

– Mało budująca historyjka, prawda? Niech cię to nie odstrasza od małżeństwa. Popatrz na Chris. Wie, że nic nie przychodzi łatwo, ale stara się. Jest miła, lojalna i uczciwa.

– Kocha Mike’a.

– Owszem i jest szczęśliwa, bo kocha go pomimo jego wad. Nie oczekuje, żeby Mike był ideałem.

– Uważałam Ruperta za ideał – uśmiechnęła się nieśmiało.

– Nie wyszło mi to na dobre.

– Wszystko albo nic – podsumował Jake.

– Owszem – przyznała niechętnie. – Obawiam się, że w miłości również nie potrafię iść na kompromis. Jeżeli nie kocham do szaleństwa i bez granic, to wolę nie kochać wcale.

– To czemu udawałaś, że wciąż jesteś zaręczona z Rupertem, kiedy cię o to spytałem?

To pytanie wytrąciło Phyllidę z równowagi. Starała się zapomnieć o tamtym wieczorze, ale wspomnienia powróciły ze zdwojoną siłą, tamta uwodzicielska atmosfera, podmuch gniewu i upojny pocałunek. Czy Jake również to pamięta? Nie śmiała spojrzeć na niego, by nie wyczytał prawdy z jej oczu.

Skłamała, ukrywając własną słabość. Myślała, że powstrzyma w ten sposób Jake’a. Bezskutecznie.

Starała się nie dopuścić do siebie myśli, że woli go od Ruperta, chce znów znaleźć się w jego ramionach, poczuć jego usta na swoich wargach i silne dłonie na swoim ciele.

Phyllida aż się zachłysnęła przerażona prawdą, którą właśnie odkryła. Jake spoglądał na nią wyczekująco.

– Ja… uznałam to wtedy za właściwe.

We wzroku Jake’a niedowierzanie mieszało się z rozbawieniem. Czyżby tak łatwo potrafił ją rozszyfrować? Gorączkowo zastanawiała się nad zmianą tematu.

– W jaki sposób trafiłeś do Port Lincoln? – spytała tak sztucznym głosem, że nie zdziwiło jej zdumione spojrzenie Jake’a. Na szczęście zgodził się zmienić temat.

– Po odejściu Jonelle nic nie trzymało mnie w Sydney. Miałem dość miejskiego życia. Nadal nadzorowałem interesy Tregowanów, ale bieżące sprawy powierzyłem młodszemu bratu i kupiłem „Ali B”. – Poklepał kadłub. – Mnóstwo czasu spędziliśmy razem. Upłynęliśmy wyspy południowego Pacyfiku i całą Australię. Przenosiłem się z miejsca na miejsce, ale kiedy dotarłem do Port Lincoln, postanowiłem zatrzymać się tu na jakiś czas. Założyłem firmę, mając kilka jachtów, a tymczasem interes rozrósł się niepostrzeżenie. Wciąż jeżdżę regularnie do Sydney i zajmuję się naszymi interesami w Adelajdzie, ale wracam tu, nawet gdy nie jestem zmęczony. Na pokładzie, pod gwiazdami, jest mój prawdziwy dom.

– Nie czujesz się samotny?

Jake popatrzył na skuloną, obejmującą rękoma kolana Phyllidę.

– Nie. Ale nie twierdzę, że tak będzie zawsze.

Nastąpiła długa chwila ciszy, zakłóconej jedynie skrzypieniem liny kotwicznej ocierającej się o kadłub. Phyllida wręcz czuła, jak cisza wyostrza jej wszystkie zmysły. Serce zwolniło rytm i zorientowała się, że zbyt długo wstrzymywała oddech.

Chciała coś powiedzieć, by rozładować panujące między nimi napięcie, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Zamiast tego wpatrzyła się w wodę, choć nic nie było tam widać oprócz odbicia gwiazd.

Wreszcie Jake uratował sytuację, oświadczając, że ryby się upiekły i kolacja gotowa. Phyllida zeszła pod pokład po sałatkę. Czuła się nieco zawiedziona tym, że proza życia rozwiała nagle ten miły nastrój.

W nocy, leżąc na dziobowej koi, spoglądała na drzwi kabiny i zastanawiała się, co by zrobiła, gdyby niespodziewanie wszedł Jake. Znów zmagała się z ogarniającym ją pożądaniem.

Jednak drzwi nie otworzyły się. Najwyraźniej Jake wolał długonogie blondynki od małych kasztanowłosych, zwłaszcza takich, które z charakteru przypominały jego poprzednią żonę.

Po co oddawać się głupim marzeniom? Nawet gdyby była pociągająca dla Jake’a, do czego by to doprowadziło? Kilka wspólnych nocy i niezręczne pożegnanie? Wszystko albo nic, przypomniała sobie ze smutkiem słowa Jake’a. Miał rację.

W głębi serca wiedziała, że nie zadowoliłaby ją rola tymczasowej kochanki Jake’a. Skoro nie może mieć go na zawsze, to lepiej wcale nie zaczynać. Prędzej czy później będzie musiała wyjechać, a tak łatwiej o nim zapomni.

Ranek był ładny choć chłodny, a Jake tak opryskliwy, jakby nigdy nie istniała ciepła atmosfera wczorajszego spaceru. Jeden z jachtów, zacumowany po drugiej stronie Reevesby, zgłosił przez radio usterkę silnika i Jake popłynął tam pontonem.

W pierwszej chwili Phyllidę ucieszyła jego nieobecność, lecz ten stan nie trwał długo. Irytujący Jake był lepszy niż jego brak. Nie mogąc znaleźć sobie miejsca, zasiadła przy stole i na przekór wszystkiemu napisała szereg pogodnych listów do rodziców, brata, przyjaciół ze starej pracy i wreszcie, ociągając się, do Ruperta.

Historia małżeństwa Jake’a skłoniła ją do zmiany poglądów i miała wyrzuty sumienia z powodu wypowiedzianych ostrych słów. Oboje zachowali się niewłaściwie. Phyllida nie żałowała samego zerwania zaręczyn. Wolałaby jednak, by nie wypadło to tak nieprzyjemnie.

To był trudny list i zmięła mnóstwo kartek papieru, zanim go wreszcie skończyła. Napisała w nim, że cieszy się, iż zorientowali się w porę, że do siebie nie pasują, niemniej przyznaje, że do tej pory myślała wyłącznie o sobie, nie przejmując się wcale uczuciami Ruperta. Dodała, że ma nadzieję, iż nie jest za późno, by go przeprosić i że kiedy wróci do Anglii, zostaną przyjaciółmi.

Adresując kopertę, poczuła się o wiele lepiej, gdy nagle usłyszała warkot silnika. Pospiesznie ukryła korespondencję w schowku pod siedzeniem i wybiegła na pokład. Jake przycumowywał ponton do rufy. Wstrząśnięta radością, jakiej doznała na jego widok, odezwała się wymuszenie wesołym głosem:

– Uporałeś się z tym problemem?

– Tak – odburknął Jake, wspinając się na pokład z typową dla niego oszczędnością ruchów.

– Co nawaliło?

– Znasz się na silnikach diesla?

– Nie – przyznała.

– To nie ma sensu, żebym ci tłumaczył.

Phyllida zacisnęła zęby. Zamierzała zachowywać się uprzejmie, ale skoro tak, to proszę! Tylko pomógł jej przezwyciężyć nowy przypływ pożądania wywołany pewnie chwilową słabością umysłu.

Przygotowując się do odbicia od wyspy, powarkiwali na siebie nawzajem. Jake wykrzykiwał rozkazy i złościł się, gdy Phyllida ociągała się z ich wykonaniem.

– Myślałem, że chcesz się czegoś nauczyć! – zirytował się w końcu.

– Byle nie poganiania przez niewyżytego kaprala – drażniła się Phyllida. – Następnym razem zostanę na lądzie.

– Jak chcesz, ale teraz jesteś załogą, a to oznacza, że masz robić, co ci każę!

W sumie rejs był denerwujący. Wiatr to się zrywał, to zamierał i Jake wściekał się. Nie trzeba było balastować łodzi, Phyllida usiadła więc demonstracyjnie jak najdalej od niego. Na próżno wypatrywała dziś delfinów. Ich pojawienie się wynagrodziłoby choć trochę cierpliwość, z jaką słuchała narzekań Jake’a.

Atmosfera popsuła się do tego stopnia, że spodziewała się, iż wrócą do przystani, gdy Jake oświadczył, że popłyną na południe, do zatoki Memory, przylądka wystającego z półwyspu Eyre.

– Chris chciałaby na pewno, żebym tam cię zabrał – dodał, jakby się usprawiedliwiając.

Phyllida wolałaby, żeby była to jego inicjatywa, ale nie przyznałaby się do tego nawet sama przed sobą.

– Czemu ta zatoka nazywa się Memory? – zapytała tylko.

– W 1802 odkrył je Matthew Flinders – wyjaśnił Jake. – Był wielkim podróżnikiem i parę wysp z grupy Sir Josepha Banksa nosi nazwy okolic jego rodzinnego Lincolnshire. W wywrotce łodzi stracił ośmiu ludzi. Ciał nigdy nie odnaleziono, więc tak upamiętnił zatokę.

– Wyjątkowo ponure miejsce – skrzywiła się Phyllida.

Kiedy jednak zakotwiczyli, wrażenie było wprost przeciwne. Skały ukryte w gąszczu eukaliptusów, dęby i pinie, schodzące aż na brzeg, otaczały łagodnym łukiem biały piasek plaży, odbijając się w krystalicznej wodzie. Jaskrawe kolory i ostre światło raziły oczy Phyllidy.