Serce nie sługa

Rozdział 1

To było niczym uderzenie o skałę.

Zmagając się z ciężką walizką, Phyllida nie zauważyła mężczyzny wchodzącego przez te same drzwi dworca lotniczego, dopóki na niego nie wpadła. Nigdy nie przypuszczała, że męskie ciało może być takie twarde.

– Och! – Siła zderzenia wyparła jej dech z piersi i odrzuciła wstecz. Fiknęłaby pewnie kozła przez własny bagaż, gdyby nieznajomy nie podtrzymał jej.

– Ostrożniej! – Rozluźnił żelazny uścisk, a dziewczyna odzyskawszy równowagę spojrzała na przyglądającego się jej bacznie mężczyznę.

Był bardzo opalony, miał kasztanowate włosy i chłodne, przenikliwe oczy. W pierwszej chwili zdziwiła się, że nie jest wcale taki wysoki i barczysty, jak mogła sądzić po skutkach kolizji. Drobna budowa kryła jednak niezaprzeczalną siłę. Zauważyła też, że nie był zbyt przyjacielsko nastawiony.

– Nie sądzi pani, że lepiej uważać, gdy się taszczy coś takiego? – spytał, wskazując na olbrzymią walizkę, która przewróciła się na bok. Głęboki głos brzmiał lodowato.

Phyllida chciała go właśnie przeprosić, lecz poczuła się urażona jego słowami. Wciąż oszołomiona zderzeniem, rozcierała ramiona obolałe od chwytu nieznajomego.

– Spieszę się – odparła ostrzej, niż zamierzała. W końcu on również jej nie przeprosił. – Nie zauważyłam pana.

– Najwyraźniej.

Sarkazm w jego głosie sprawił, że spojrzała mu w oczy – ciemne, uważne, zielone z szarym odcieniem. Serce dziwnie jej podskoczyło.

Nagle uświadomiła sobie, jak sama wygląda. Podróżowała przez trzydzieści siedem godzin i czuła się równie wymięta, jak jej elegancki, londyński, beżowy kostium. Złote, dobrane do paska, pantofelki piły niemiłosiernie opuchnięte stopy.

Niezbyt wysoka dziewczyna nadrabiała zazwyczaj brakujące centymetry wzrostu dynamicznym stylem bycia. Niestety, nawet badawcze spojrzenie nieznajomego nie dostrzegłoby obecnie tej cechy. Widział jedynie drobną, zmaltretowaną osóbkę o twarzy zaczerwienionej po biegu przez dworzec lotniczy.

Na pewno zauważył również pokiereszowane obcasy.

– Przed chwilą wylądował mój samolot z Londynu – zaczęła się tłumaczyć. – Mieliśmy godzinne opóźnienie, ale ktoś powiedział, że jeśli się pospieszę, zdążę jeszcze na ostatni lot do Port Lincoln. Przebiegłam całą międzynarodową część lotniska… – urwała. Przecież nie interesują go jej kłopoty.

Zerknęła na zegarek. Ósma czterdzieści. Odlot za pięć minut.

– W takim razie, bardzo nierozważnie postąpiłem wchodząc pani w drogę.

Ukryta drwina rozwścieczyła Phyllidę. Zarozumiały samiec, traktujący kobiety z pobłażliwą pogardą. Ostatnimi czasy miała takich typków po dziurki w nosie. Że też trafił się jej zaraz po przylocie do Australii!

Zacisnąwszy wargi, schyliła się po walizkę, która teoretycznie powinna była posłusznie dać się ciągnąć na kółkach. Zamiast tego zataczała się na boki, podstępnie atakując łydki i kostki. Zniszczyła jej obcasy, a jutro pewnie pojawią się siniaki.

Znienawidziła te okropne kółeczka tuż po wyjściu z domu. Walizka była jednak za ciężka, żeby ją nieść.

Nieznajomy obserwował jej wysiłki. Pochylił się, oferując pomoc, lecz Phyllida usłyszała jedynie zniecierpliwione cmoknięcie, co utwierdziło ją w podejrzeniach. Był taki sam jak inni – przekonany, że kobiety nie potrafią sobie z niczym poradzić.

– Dam sobie radę! – parsknęła, zerkając na niego.

– Nie wydaje mi się, nie najlepiej to pani wychodzi – zauważył zjadliwie. – Czy nie byłoby wygodniej podróżować z czymś mniejszym od siebie?

Phyllida wojowniczo wysunęła podbródek.

– To, że jestem nieduża, nie znaczy, że mam kurzy móżdżek – odcięła się. – Dlaczego mężczyźni uważają, że kobiety nie umieją zadbać o siebie? Przejechałam pół świata bez protekcjonalnych, męskich rad, jak mam się spakować.

Na dowód swoich słów z wysiłkiem podniosła walizkę.

– No i co? – spojrzała na niego triumfalnie.

Mężczyzna wydawał się nieporuszony.

– Przypomina to raczej walkę o życie – powiedział z ironią. – Osobiście wolałbym raczej zdążyć na samolot, niż cokolwiek udowadniać. Jeśli zamierza pani samodzielnie dotrzeć na czas do stanowiska odpraw i złapać samolot do Port Lincoln, radziłbym się pospieszyć.

– Właśnie to robię – odparła chłodno. Ujęła rączkę walizki, która wcale nie chciała toczyć się za nią jak posłuszny piesek. – Zechce pan wybaczyć – dodała z wyszukaną uprzejmością.

Wytworne maniery w zestawieniu z drobną figurką w wymiętym kostiumie najwyraźniej go rozbawiły.

– Oczywiście – rzekł równie uprzejmie.

Boleśnie świadoma swej śmieszności, ruszyła w stronę stanowiska odpraw, lecz pełen godności odwrót zamienił się w klęskę, bo po paru krokach walizka znów się przewróciła.

Nie licujące z damą słówko wymknęło się jej z ust, gdy szamotała się z bagażem. Wiedziała, że nieznajomy ją obserwuje. Policzki płonęły jej ze wstydu. Miała niejasne przeczucie, że to jego wina.

Zanim dotarła do odpowiedniego stanowiska, powtórzyło się to jeszcze dwukrotnie i w związku z tym oczywiście nie zdążyła. Młody urzędnik był pełen współczucia, lecz nieugięty. Samolot odleciał i aż do jutra nie będzie żadnego połączenia z Port Lincoln.

Phyllida wiedziała, że i tak było za późno. Miała jednak nadzieję, że i ten lot będzie opóźniony, podobnie jak wszystkie w drodze z Londynu. Świadomość, że zabrakło jej paru minut pogarszała jedynie sytuację.

Zrezygnowana oparła się o stanowisko odpraw. Zaczęła żałować, że w ogóle zdecydowała się na podróż do Australii. Pospieszny wyjazd, opóźnienia i stracone połączenie, niewygodne fotele, podłe jedzenie i wrzeszczący dwuletni smarkacz w samolocie… Znosiła to z zaciśniętymi zębami, wmawiając sobie, że wszystko odbije sobie po przybyciu do Port Lincoln.

Tam czekają na nią przecież Chris i Mike, a okropną walizkę wrzuci na trzy miesiące do szafy. Tak bardzo liczyła, że znajdzie się u nich jeszcze tego wieczoru, że omal nie rozpłakała się z wyczerpania i zdenerwowania, słysząc o kolejnym opóźnieniu w podróży.

Kątem oka dostrzegła mężczyznę, z którym zderzyła się w drzwiach. I tak nie zdążyłaby na samolot, więc trudno byłoby go o to winić, a jednak spoglądała na niego z niechęcią.

Gawędził sobie z przedstawicielem innych linii lotniczych. Wydawał się przy tym taki spokojny i pewny siebie, że poczuła zazdrość. Zastanawiała się, dokąd leci. Miał doskonale skrojone spodnie, koszulę z krótkim rękawem i krawat. Wyglądał na kogoś zamożnego. Chyba nie wybierał się gdzieś dalej, bo za cały bagaż służyła mu skórzana aktówka.

Czyżby wracał do domu, do rodziny? Było w nim coś, co sprawiało, że nie potrafiła wyobrazić go sobie w otoczeniu żony i dzieci. Zmieniła jednak zdanie, gdy uśmiechnął się rozbawiony uwagą swojego rozmówcy.

Efekt był wręcz niesamowity. Poważny wyraz twarzy rozpłynął się w ciepłym uśmiechu, łagodzącym surowe rysy twarzy. Nawet ze znacznej odległości Phyllida dostrzegła kontrastujący z opalenizną błysk białych zębów i poczuła się, jakby ponownie wpadła na nieznajomego. Jak mogła przeoczyć, że jest taki przystojny?

Zdumiona tą przemianą dziewczyna zapomniała na chwilę o swych kłopotach. Kiedy mężczyzna popatrzył w jej stronę a ich spojrzenia skrzyżowały się, zmieszała się nagle. Wiedziała, jak żałośnie wygląda oparta ciężko o kontuar. Była przekonana, że widzi ironię w jego oczach. Na pewno zapamiętał buńczuczne przechwałki, że sama doskonale da sobie radę.

Wyprostowała się. Postanowiła dotrzeć do Port Lincoln jeszcze dziś. Za wszelką cenę, byle tylko dowieść nieznajomemu swoich racji. Fakt, że on się o tym nie dowie, jakoś wypadł z jej świadomości. Liczyło się tylko wyzwanie.

Uśmiechnęła się wdzięcznie do młodzieńca za kontuarem. Pomimo zmęczenia mała twarzyczka z zadartym noskiem I wielkimi, piwnymi oczyma wyglądała prześlicznie w chmurze krótko przyciętych, kasztanowatych włosów.

– Czy istnieje jakaś możliwość, żebym dotarła do Port Lincoln jeszcze dzisiaj? – spytała ze łzami w oczach.

Niewielu mężczyzn potrafiło oprzeć się spojrzeniu wielkich, piwnych oczu.

– Naprawdę mi przykro… – zaczął. – Chociaż… – Popatrzył gdzieś ponad jej ramieniem. – Może się pani jednak poszczęści! – rozpromienił się. – Jest tu Jake Tregowan. Ma własny samolot i chyba wybiera się do Port Lincoln. Z pewnością panią weźmie, jeśli go pani poprosi. Jake! – Pomachał ręką. – Pozwól tu na chwilę.

Phyllida nie musiała się odwracać, by zgadnąć, kto jest Jakiem Tregowanem.

Oczywiście. To był on. Zbliżył się umyślnie niespiesznym krokiem z błyskiem ironii w oku.

Serce jej zamarło. Czemu musiał to być właśnie on, jedyny człowiek, którego o nic by nie poprosiła? Z rozpaczą przypomniała sobie, jak drwiąco pomagał jej w zmaganiach z walizką, podkreślając, że bez męskiej pomocy nigdzie nie zdoła dotrzeć.

Jake przywitał się wylewnie z młodym człowiekiem. Widocznie mnóstwo czasu spędzał na lotnisku, bo ze wszystkimi był na ty. Chociaż stał o kilka kroków od niej, wyczuwała siłę w jego ciele.

Zadrżała, gdy spojrzał na nią, pytająco unosząc brew.

– Samolot tej damy z Londynu miał opóźnienie i nie zdążyła na przesiadkę – wyjaśnił młodzieniec. – Bardzo pragnie dotrzeć jeszcze dzisiaj do Port Lincoln. Czy wracasz tam teraz?

– Tak – odparł Jake, rozmyślnie nie proponując, że ją zabierze.

Phyllida zagryzła wargi. Nie mogła mieć o to pretensji, zwłaszcza po tym, co wygadywała. Ogarnęło ją zmęczenie. Wcale się nie rwała, by schować dumę do kieszeni i prosić go o przysługę. Nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Tak naprawdę, to najchętniej usiadłaby i rozpłakała się. Nie mogła tego zrobić, bo przyglądał się jej z kpiącym wyrazem twarzy.

Pragnęła jednak dostać się do Port Lincoln. Kiedy już znajdzie się z Chris i Mikiem, wszystko się ułoży. Tylko to miało w tej chwili znaczenie.

Zacisnęła zęby, żeby ukryć zdradzieckie drżenie warg, i spojrzała Jake’owi prosto w oczy.

– Nazywam się Phyllida Grant – wydusiła z trudem. – Jeśli leci pan do Port Lincoln, byłabym bardzo wdzięczna, gdyby pan mnie zabrał.

– Czy na pewno potrzebuje pani pomocy? – zadrwił. – Sądziłem, że zdoła pani dotrzeć do Port Lincoln bez protekcjonalnych, męskich rad?

– Zdołałabym, gdybym zdążyła na ostatni samolot – odparła przez zaciśnięte zęby.

– I to z pewnością moja wina, bo panią zatrzymałem?

– Nie – przyznała szczerze. – I tak było już za późno.

Odgarnęła grzywkę z czoła. Kasztanowate włosy rozsypały się niesfornie, niczym u małego dziecka. Zastanawiała się, czy powinna wyjaśnić, że zderzenie w drzwiach było ukoronowaniem serii trapiących ją od sześciu tygodni nieszczęść, kiedy to straciła pracę i rzuciła Rupertowi w twarz pierścionek zaręczynowy. Od tej pory wszystko układało się beznadziejnie, ale Phyllida zawzięła się. Postanowiła, że się nie podda.

Patrząc na obojętną, chłodną twarz Jake’a Tregowana, pomyślała, że jej nie zrozumie. Przesunęła jedynie dłonią po twarzy w odwiecznym geście znużenia.

– To była długa podróż – dodała.

Jake spoglądał na drobną, spiętą postać stojącą obok wielkiej walizki. Nie była piękna, lecz wielkie, piwne oczy, zadarty nosek i kształtne wargi kryły w sobie dużo wdzięku, podkreślonego przez upór, z jakim powstrzymywała łzy. Wyglądała na zbuntowaną, zajadłą i… bardzo zmęczoną.

– Lepiej proszę pójść ze mną – westchnął z rezygnacją, wzruszając ramionami.

– Dziękuję – odparła nieco zaniepokojona tą nagłą zmianą w jego zachowaniu, lecz zbyt ucieszyła ją perspektywa dotarcia do Port Lincoln, by się nad tym zastanawiać.

– Wyruszam natychmiast – uprzedził, jakby żałując swej decyzji.

– Świetnie, jestem gotowa. – Sięgnęła po walizkę.

– No to idziemy. – Jake odwrócił się na pięcie. Phyllida musiała jeszcze podziękować młodemu urzędnikowi.

Jak zwykle przeszkadzała jej walizka, pomimo starań, tańcząca na wszystkie strony. Jake zatrzymał się. Czekał zniecierpliwiony, z niesmakiem obserwując te zmagania. Nie zamierzał jej pomóc, o co zresztą nie zamierzała go prosić. Wystarczy, że się upokorzyła przymawiając się o lot.

– Och! – Nie skoncentrowała się i walizka boleśnie uderzyła ją w nogi, zanim upadła z donośnym łoskotem, wzmocnionym akustyką pustego dworca lotniczego.

– Wygląda na to, że masz kłopoty – zauważył złośliwie Jake. – Chyba, że to kolejny przykład samodzielności.

Phyllida rozcierała łydki. W dziecinnym geście kopnęła walizkę.

– Miała jeździć na kółkach – poskarżyła się. – Jednak tak się wierci, że wciąż obija mi nogi. Proszę – odwróciła się – zniszczyła mi obcasy.

Jake wcale się tym nie przejął.

– To nie wina walizki – zauważył sucho. – Nie nadaje się do takiego obciążenia. Gdyby pani mniej ją załadowała, sprawowałaby się lepiej.

– Musiałabym zostawić połowę rzeczy – mruknęła Phyllida. – Co za sens wozić pustą walizkę?