– Po co brać walizkę, której nie można udźwignąć?

– Potrafię… – zaczęła, ale Jake przerwał jej w pół słowa. Odsunął ją na bok i podniósł walizkę.

– Nie potrafisz jej podnieść, prawda?

– Nie – burknęła, patrząc w podłogę.

– Słucham?

– Nie potrafię jej podnieść! – krzyknęła. Udało mu sieją sprowokować. – Jest za ciężka i żałuję, że nie wzięłam mniejszej. Zadowolony, czy mam to napisać pięćdziesiąt razy w trzech egzemplarzach?

Jake nie roześmiał się, choć w oczach zamigotały mu wesołe iskierki.

– Nie umiesz poddawać się z wdziękiem?

– Nie znoszę się poddawać. – Wysunęła wojowniczo podbródek. Jake przyglądał się jej z rozbawieniem.

– Być może trzeba się będzie tego nauczyć.

Phyllida z niechęcią obserwowała, jak bez wysiłku niesie walizkę. Wydawała się pusta. Przypomniała sobie zderzenie z jego twardym, umięśnionym ciałem.

Jake otworzył kopnięciem wahadłowe drzwi i przytrzymał je stopą. Na zewnątrz, na pokrytej smołowanym żużlem płycie stał rząd awionetek. Jake podszedł do ostatniej maszyny ze śmigłem na dziobie, otworzył drzwiczki, wrzucił walizkę i wsiadł do środka.

Phyllida zamarła na widok maleńkiego samolociku.

– Mamy lecieć tym czymś?

– A czego oczekiwałaś, Concorde’a?

– Myślałam, że masz własny odrzutowiec – wyjaśniła zmieszana. Nie słyszała dotąd o innych prywatnych samolotach.

– Odrzutowiec byłby zbyt okazały na loty pomiędzy Port Lincoln a Adelajdą. Ten jest bardziej odpowiedni.

– Nie jest zbyt… wielki. – Popatrzyła z powątpiewaniem na śmigło.

– Zabiera cztery osoby, więc zmieścimy się nawet z twoją walizką. Oczywiście, możesz zostać i czekać do jutra na połączenie. Mnie tam bez różnicy.

– Nie. – Phyllida nie zamierzała rezygnować, gdy była tak blisko celu. – Oczywiście, że lecę.

– No to wskakuj. – Jake wyciągnął do niej rękę.

Phyllida spojrzała na niego. Wejście do samolotu znajdowało się na wysokości jej ramion.

– Nie ma schodków?

– Nie. W budynku stoją jakieś schodki. Jeśli myślisz, że po nie wrócę, to jesteś w błędzie.

– To jak tu wejdę?

– Masz chyba ręce i nogi. Złap mnie za rękę i właź.

– Właź? Musiałabym skakać o tyczce!

– Nie bądź śmieszna – zniecierpliwił się Jake. – To przecież dziecinnie łatwe. Złap mnie za rękę.

Phyllida niechętnie ujęła jego dłoń. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł jej dziwny, miły dreszcz, gdy tylko dotknęła jego palców. Były ciepłe, mocne, dające nieokreślone poczucie bezpieczeństwa. Ze zdumieniem spojrzała na złączone dłonie, dziwiąc się, że prosty uścisk może przekazać tak wiele odczuć.

– Nie znam cię zbyt dobrze – westchnął Jake – ale mam coś innego do roboty, niż tkwić tu przez całą noc, trzymając się za ręce. Jeśli wolisz zostać w Adelajdzie, to twoja sprawa, ale jeżeli chcesz lecieć do Port Lincoln, to się pospiesz!

Phyllida robiła, co mogła. Przy pomocy Jake’a wciągnęła się do połowy, ale nogi, skrępowane wąską spódnicą, dyndały bezradnie w powietrzu. W końcu, ku swemu upokorzeniu, upadła na ziemię.

– Mówiłam ci, że nie dam rady – wysapała. – Nie jestem superkobietą.

– Przedtem usiłowałaś sprawiać inne wrażenie – zauważył kwaśno. – Skoro jesteś taka samodzielna, jak twierdziłaś, powinnaś podróżować w innym stroju.

– Gdybym przypuszczała, że spotkają mnie takie trudności, włożyłabym łachmany – parsknęła, zapominając, że jeśli chce się dostać tego wieczoru do Port Lincoln, zdana jest na dobrą wolę Jake’a. Otrzepała rękawy kostiumu, którymi zamiotła pas startowy. – Tego się już nie odpierze!

Jake, mamrocząc coś pod nosem, wyskoczył z maszyny.

– Szczerze mówiąc, twój kostium mało mnie w tej chwili obchodzi – powiedział. Wodził wzrokiem od dziewczyny do samolotu, oceniając dzielącą ich odległość. Potem złapał ją w pasie i podsadził.

Zaskoczona tym Phyllida pisnęła, lecz zdołała złapać za poręcz przy wejściu. Mocne dłonie, trzymające ją początkowo w pasie, przesunęły się niewinnie pod uda i Jake wrzucił ją wreszcie do środka jak worek mąki.

Przez dłuższą chwilę leżała na podłodze, łapiąc powietrze jak wyciągnięta z wody ryba i zastanawiała się, co u diabła robi w tym maleńkim samolociku z nieznajomym, który obszedł się z nią tak bezceremonialnie.

– Witamy na pokładzie – rzekł z nie ukrywanym rozbawieniem Jake.

Phyllida z trudem podciągnęła się do pozycji siedzącej i spojrzała na umorusane dłonie.

– W British Airways zupełnie inaczej traktuje się pasażerów – westchnęła, a Jake wykrzywił usta w tym samym zniewalającym uśmiechu, jaki widziała u niego na dworcu lotniczym. Kiedy z drwiącą galanterią pomagał jej podnieść się, w przyćmionym świetle zalśniły białe zęby.

– Grunt to dobra obsługa – powiedział.

Dziewczyna wyrwała rękę, przestraszona dziwnym dreszczem wywoływanym przez każde dotknięcie Jake’a. Denerwował ją ten uśmiech. Nie pasował do niego. Powinien być raczej chłodny, jak jego twarz, nie zaś ciepły, tak że zasychało jej w gardle.

Z trudem oderwała od niego wzrok. Rozejrzała się wokół z udanym zainteresowaniem, lecz w oczach miała wciąż ten niebezpieczny uśmiech. Potrząsnęła głową, by się od niego wyzwolić.

– Gdzie jest pilot? – spytała, odzyskując jasność wzroku.

– Masz najwyraźniej dziwne pojęcie o mojej zamożności – rzekł sucho Jake, sadzając ją na fotelu drugiego pilota. – Nie tylko nie mam własnego odrzutowca, ale również czekającego na moje skinienie pilota.

– To znaczy, że sam prowadzisz tę maszynę?

– A czemu nie?

– Nie spodziewałam się…

– Czego się nie spodziewałaś? Że potrafię pilotować samolot?

– Nie! – Jake Tregowan wyglądał na zdolnego do wszystkiego. – Sądząc po twoim wyglądzie, myślałam, że stać cię na zatrudnienie pilota.

Patrzył krytycznym wzrokiem, jak dziewczyna zapina pasy, potem usiadł na fotelu obok.

– Co cię skłoniło do takiej opinii?

Sposób poruszania się, trzymania głowy, nawet to, jak stał, wyglądając na opanowanego i pewnego siebie. Tego mu jednak nie powie.

– Wywnioskowałam to z twojego ubrania.

– Dość śmiało, opierając się jedynie na parze spodni i koszuli – skomentował ze złośliwym błyskiem w oku. – Czy zawsze rozumujesz w ten sposób?

– W końcu nie pomyliłam się aż tak bardzo – odparowała.

– Stać cię przecież na własny samolot.

– Australia to wielki kraj – wzruszył ramionami. Śmigło drgnęło i zaczęło się obracać, początkowo powoli, potem coraz szybciej. – Samolot często okazuje się najlepszym środkiem transportu.

Jake zaczął sprawdzać wskazówki na tablicy przyrządów, podczas gdy Phyllida nerwowo obserwowała śmigło. Nigdy dotąd nie leciała niczym mniejszym od jumbo i zaczynała żałować, że poprosiła Jake’a o transport. Naprawdę zrobiłaby lepiej, zostając na noc w Adelajdzie. Mogłaby się przynajmniej dobrze wyspać. Wzięłaby prysznic, zmieniła ubranie i przybyła do Port Lincoln odświeżona.

W ten sposób stanie u drzwi Chris niczym kupka nieszczęścia. Czemu nie pomyślała o tym wcześniej?

Spojrzała na brudny, wygnieciony kostium i powstrzymała westchnienie, przypominając sobie, co Jake powiedział o wyciąganiu pochopnych wniosków. Uważała się za kobietę interesu, profesjonalistkę, a naprawdę była w gorącej wodzie kąpana, ze skłonnościami do podejmowania natychmiastowych decyzji bez zastanawiania się, w co się wplątuje.

Zerknęła na Jake’a pochłoniętego obserwowaniem tablicy rozdzielczej. Nie wyobrażała go sobie działającego bez zastanowienia. Był na to zbyt rozważny. Patrzyła na jego ręce, poruszające się sprawnie wśród przełączników. Znów poczuła niepokojący dreszcz.

Przypomniała sobie Ruperta, który wywijał bez przerwy rękoma, usiłując zaimponować jej swoją wiedzą. Nie siedziałby tak spokojnie, pochłonięty rutynowymi czynnościami, nie zwracając przy tym na nią uwagi.

Zdrętwiała, uświadamiając sobie, że nie może przywołać widoku twarzy Ruperta. Jeszcze przed sześcioma tygodniami byli zaręczeni. Czyżby już go zapomniała? Widziała jedynie uśmiech Jake’a.

– Dobrze. – Głos Jake’a wyrwał ją z rozmyślań. – Gotowa? Phyllida spojrzała na śmigło i przełknęła ślinę.

– Chyba tak. – Było już za późno na zmianę decyzji. Następnym razem porządnie się najpierw zastanowi.

Poczekali, aż lądujący odrzutowiec przetoczy się z rykiem przez lotnisko, potem zaczęli się rozpędzać na pasie. Phyllida zamknęła mocno oczy i zacisnęła dłonie, gdy przyspieszenie wcisnęło ją w fotel.

Skurcz żołądka poinformował ją, że wystartowali, jednak nie otwierała oczu aż do chwili, gdy samolot nabrał wysokości. Jake przyglądał się jej z rozbawieniem zabarwionym odrobiną goryczy.

– Może jednak wolałabyś poczekać na poranny lot?

Phyllida wysunęła podbródek, słysząc ironię w jego głosie.

– Nie – skłamała.

Uśmiechnął się kącikami ust.

– Mała uparciuszka, co?

Pomyślała o wytrwałości, dzięki której zrobiła karierę w reklamie i o tym, że niewiele to pomogło, ponieważ była kobietą. Jeszcze im pokaże!

– Czasem trzeba być upartym.

– Ale czemu się uparłaś, żeby lecieć do Port Lincoln?

– spytał, pochylając maszynę w głębokim skręcie.

Dziewczyna niepewnie zerknęła na rozpościerające się pod nimi światła Adelajdy.

– Po prostu chcę tam dotrzeć jeszcze dzisiaj.

– I zawsze osiągasz to, czego chcesz, nie licząc się z innymi.

Zerknęła na Jake’a, zastanawiając się, skąd ta gorycz w jego głosie.

– Nie – odparła powoli, wspominając dzień, w którym zawalił się jej świat, bo naraz straciła pracę i narzeczonego.

– Nie zawsze.

– O? – Popatrzył na nią z niedowierzaniem. – Uważałem cię za odnoszącą sukcesy dziewczynę w szykownym kostiumie.

– Sądziłam, że niebezpiecznie jest oceniać ludzi na podstawie ich stroju – przypomniała mu.

– Oszacowałem cię na podstawie zachowania, nie ubioru – odparł. – Krucha i kobieca w razie potrzeby, ale z żelaznymi pazurkami.

– Nie rozumiem – obraziła się Phyllida.

– Daj spokój, widziałem, jak poradziłaś sobie z tym naiwnym młodzieńcem. Szeroko otwarte wielkie, piwne oczy, tłumione łzy… co za spektakl. Niestety, widziałem to już przedtem, a przedstawienie się skończyło, gdy tylko dopięłaś swego. Możesz dużo gadać o tym, że nie potrzebujesz pomocy mężczyzn, ale wiesz, jak ich w razie potrzeby wykorzystać.

– A mężczyźni to może nie wykorzystują kobiet? – zaperzyła się. – Bez żenady wysługują się naszymi zdolnościami i wykształceniem, ale kiedy żądamy uznania, to całkiem inna para kaloszy! Praca ma jedynie wypełnić okres, nim zostaniemy matkami i żonami. Czy wiesz, jak ciężko musi harować kobieta, żeby osiągnąć sukces? – spytała z nie skrywaną wściekłością. – Dwa razy ciężej niż mężczyzna. Kobieta, zamiast zająć się pracą, musi udowodnić, że potrafi być równie bezwzględna jak jej męski kolega. Wtedy zarzuca się nam, że jesteśmy za mało kobiece. Oczywiście, nie możemy być również kobiece, bo to nie fair w stosunku do mężczyzn. Pozostaje tylko upór i wytrwałość. Kobiety nie są gorsze od mężczyzn. Dlaczego nie daje im się równych szans?

– Bardzo gwałtowna wypowiedź – zakpił Jake. – Nie pomyliłem się w stosunku do ciebie. Jesteś dziewczyną sukcesu. Czyżbyś urodziła się w sobotę?

– Nie rozumiem pytania.

– Na pewno nie znasz uroczego wierszyka, którego nauczyła mnie moja mama. Posłuchaj:

„Poniedziałkowe dziecię urodą jaśnieje, wtorkowe czar rozsiewa i dużo się śmieje. Środowemu dziecku los pecha przyniesie, czwartkowe zaś dziecko długo w górę pnie się. Piątkowe – kochające, wrażliwe i czułe, sobotnie zaś ciężko na życie pracuje. Za to dziecko w niedzielę urodzone, do szczęścia i radości zostało stworzone”.

– Nie jestem pewna, czy urodziłam się w sobotę, ale rzeczywiście ciężko pracuję. I jestem z tego dumna.

– A czym się zajmujesz?

– Reklamą.

– Jak można być dumnym z tego, że się pracuje w reklamie?

– To proste. Nasze ogłoszenia skłaniają ludzi do myślenia, a my traktujemy naszą pracę z dużą odpowiedzialnością.

Chciała mówić dalej, ale w tym momencie Jake puścił drążek sterowy i zagłębił się w fotelu. Ku jej przerażeniu, założył nogi na deskę rozdzielczą.

– Co robisz? – zapytała piskliwym głosem.

– Lecimy na autopilocie – syknął z irytacją Jake. – Nie ma powodu do paniki.

– Wcale nie wpadłam w panikę – odparła chłodno. Nie znosiła sposobu, w jaki Tregowan robił z niej idiotkę. – Byłam tylko… zaniepokojona.

– Na twoim miejscu niepokoiłbym się o sens robienia głupich reklam – przygadał jej i zanim zdążyła zaprotestować, wyjął termos zza fotela.

Kuszący zapach kawy sprawił, że Phyllida zapomniała o godności i przekonujących argumentach w obronie reklamy. Ostatnio jadła coś na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, pomiędzy Singapurem i Adelajdą, a było to już dawno temu.

– Chcesz? – spytał, napełniając nakrętkę służącą za kubek. Aromat był kuszący.