– W tym przypadku z pewnością nie. No bo kto miałby go zapłacić? Przecież widać, że Mali Vold nie jest bogata. Za tym wszystkim musi kryć się coś zupełnie innego.

Gdy pojawili się płetwonurkowie, Mörkmoen, który zawsze miał swój sprzęt w samochodzie, ruszył razem z nimi w stronę lasu.

Morze było tego dnia niespokojne. Ciemne chmury wisiały nisko ponad powierzchnią wody, ukazującą białe zęby fal.

Gard i dwaj płetwonurkowie z policji przystąpili do dokładnego badania wytyczonego fragmentu morskiego dna, wskazanego uprzednio przez Mörkmoena.

Nabrzeże było kamieniste i raptownie schodziło w dół. Przeszukawszy szybko dno tuż przy plaży, posuwali się powoli w głąb morza ponad osobliwą mieszaniną kamieni, rozgwiazd i starych rupieci.

Gard czuł się wdzięczny, że wreszcie może coś robić. Dotychczas lubił ten swój niebezpieczny zawód – i wszystko, co się z nim wiązało. Z upodobaniem realizował różne zlecenia, jakie otrzymywał jako płetwonurek: uczestniczył już w odnajdywaniu wraków i odkrywaniu skarbów, ale nie odmawiał też wykonywania prostszych prac w mniejszych zbiornikach wodnych.

Lecz tym razem nie czuł przyjemności. Czas uciekał jak szalony, a każda minuta oznaczała życie lub śmierć. Garda doprowadzała do rozpaczy własna bezradność wobec faktu, że Sindre znajduje się nie wiadomo gdzie, zupełnie sam i na pewno jest śmiertelnie przerażony. Byleby nie było za późno…

Aż jęknął na myśl o tym. Jego wzrok ślizgał się uważnie po pokrytym szlamem zielonobrązowym dnie morskim. Przypomniał sobie duże, pytające oczy chłopca, czuł jego ciepły, wilgotny policzek przy swoim i słyszał jego radosny śmiech.

Gard Mörkmoen nawet nie wyobrażał sobie, że dwie tak różne istoty może połączyć tak wielka wspólnota.

A teraz oto jakiś łotr przeciął brutalnie więź istniejącą między nim a tym małym, pełnym ufności chłopcem. Być może właśnie w tej chwili Sindre czeka gdzieś na swego przyjaciela, nie rozumiejąc, dlaczego go nie ma.

Jeśli jeszcze…

Nie, nie wolno tak myśleć!

ROZDZIAŁ XX

Sindre siedział cicho, przyciskając mocno do piersi swego pluszowego kotka, podczas gdy srebrnoszare auto niemal bezgłośnie sunęło wśród nadmorskiego pejzażu. Nie miał odwagi spojrzeć na mocny kark kierowcy, przez cały czas patrzył tylko na drzewa migające za oknem.

Mama czeka, oświadczył ów mężczyzna, wyjaśniając, że zawiezie chłopca do mamy, która musiała wyjechać niedaleko za miasto i prosiła, by do niej dołączyli.

Wobec tego chyba nie powinien się bać, to raczej nic groźnego? Jedzie do mamy!

Mimo to Sindre był wystraszony. Przecież mama nie wie, że ten mężczyzna to troll, bo jej nigdy o nim nie opowiadał, tylko tacie. Zrobił coś, czego mu nie było wolno. I teraz miał ponieść karę.

Tuląc do siebie zabawkę, westchnął ciężko i otarł mokrą od łez buzię.

– Jedziemy do mamy – bąknął pod nosem, jakby i chcąc przekonać samego siebie.

Przez całe tygodnie chodził sparaliżowany strachem, co to będzie, jeśli ten przerażający troll wreszcie go schwyta. Teraz, gdy to się stało, chłopiec wcale nie czuł się już przerażony. Był nawet w stanie trzeźwo myśleć.

Dyrektor banku Lomann lewą ręką szukał nerwowo swych tabletek na serce. Włożył jedną do ust.

Bogu dzięki, że chłopiec uspokoił się wreszcie i siedzi nieruchomo na tylnym siedzeniu. Bogu dzięki, bo ten jego przeraźliwy krzyk był bardzo irytujący. Nie mówiąc już o tym, ile nerwów kosztowało go wykradzenie dzieciaka z przedszkola. Przeklęty smarkacz, nie rozumie, że człowiek chory na serce nie może tak biegać? Na dodatek okazał się jeszcze ciężki jak ołów.

Ale mimo wszystko musi przyznać, że miał wprost nieprawdopodobne szczęście! W przedszkolu ani żywego ducha dookoła, tylko sam mały, jakby na niego czekał. Nikogo, kto by widział jego i jego samochód. Dyrektorze banku, Carlu Lomann, jesteś urodzony pod szczęśliwą gwiazdą!

Byleby tylko jego biedne serce nie ucierpiało za bardzo z powodu tych wyczynów! Nie mógł sobie w żadnym razie na to pozwolić. Wszystko było jasne i ustalone: jutro rano przyjęcie pożegnalne w banku, wieczorem wyprawa po pieniądze, a w dzień później w drogę do Hiszpanii! Żegnaj, Norwegio, Carl Lomann doczekał się swych szczęśliwych dni! Koniec z żoną, zimną i ciągle niezadowoloną, która na dodatek trzyma rękę na jego pieniądzach. W słonecznej Hiszpanii czeka na niego młoda ponętna kochanka. A kiedy już trochę odsapnie, wyruszy w podróż dookoła świata razem z Lillan. Jaka ona słodka! Całkowite przeciwieństwo jego pomarszczonej, podstarzałej żony!

Lomann nie myślał o tym, że podczas długiego pobytu w szpitalu jego ciało stało się zwiotczałe i nieapetyczne. We własnych oczach był nadal wysportowanym, atrakcyjnym pożeraczem kobiecych serc A do tego teraz miał pieniądze! Takiej kombinacji trudno przecież się oprzeć!

Tylko musi koniecznie ukryć gdzieś chłopca do swego wyjazdu. Ten smarkacz zaczynał robić się niebezpieczny! Sindre Vold widział go w banku. To katastrofa! Do tej pory Lomann był dla niego tylko nieznanym człowiekiem, pierwszym lepszym. Teraz chłopak wie już o nim znacznie więcej. Poza tym wygląda na to, że ma ogromne zaufanie do tego mężczyzny, który ostatnio ciągle mu towarzyszy. Nawet niechcący mogło mu się coś wymknąć. Dyrektor nie mógł dopuścić, by ktoś teraz pokrzyżował jego plany. Jeszcze dwa, trzy dni i będzie bezpieczny.

Nikt nie znajdzie małego w tym letnim domku. Carl Lomann wiedział, że dom na pewno stoi pusty. Wynajął go od właścicieli trzy lata temu, a potem zapomniał oddać kluczy. Bardzo mu się teraz przydadzą.

Dotarli na miejsce. W pobliżu nie znajdowały się żadne inne zabudowania. Na dole, u stóp skał, huczało morze, a za domem szumiał las. Wyśmienite miejsce.

– Wejdziemy do środka – powiedział do chłopca.

– Moja mama tam jest?

– Mama musiała pojechać do sklepu, żeby coś kupić. Niedługo wróci.

Sindre nie czuł się do końca przekonany, lecz pozwolił, by mężczyzna wyniósł go na rękach z samochodu. Nagle znalazł się tak blisko tego niebezpiecznego trolla. Ale przecież mama jest tu niedaleko, a więc może on wcale nie jest taki groźny…

Przeklęty smarkacz, waży chyba z tonę! pomyślał Lomann, czując ukłucie w okolicy serca. Znowu zażył tabletkę.

Sindre westchnął cicho, to miejsce wcale mu się nie podobało, a do mężczyzny w ogóle nie miał zaufania. Lecz nie chcąc go drażnić, wbrew swej woli wszedł za nim do domku.

W środku pachniało pustką. Czy mama naprawdę tu była?

– Pewnie chce ci się pić, co? – spytał mężczyzna, siląc się na uprzejmość. Sindre jednak nie dał się oszukać, nie podobały mu się oczy jego „opiekuna”.

– Przygotuję ci szklankę oranżady – oznajmił mężczyzna i wyszedł do niewielkiej kuchni. Chłopiec zajrzał ostrożnie do środka i zobaczył, że ów nieznajomy wyjął coś z kieszeni i wrzucił do szklanki. Potem długo mieszał zawartość łyżeczką.

– Proszę – powiedział wróciwszy. – Wypij sobie, zanim przyjedzie twoja mama.

Chłopiec wziął szklankę w obie ręce i zerknął na mężczyznę. Pewnie najlepiej będzie go posłuchać. Ale przecież Sindremu wcale nie chciało się pić. Ani trochę. Na dodatek bolał go brzuch, ale to chyba ze strachu. Żeby tylko mama przyjechała jak najszybciej!

Oranżada wcale nie była smaczna, jednakże malec nie odważył się tego powiedzieć. Z trudem ją sączył pod niecierpliwym spojrzeniem mężczyzny. Jego czarne oczy przypominały kamienie.

Wreszcie chłopiec zdołał opróżnić szklankę. Pomyślał o tacie, kochanym, silnym tacie! Och, gdyby on tu był! Dlaczego go tu nie ma! Na pewno nie darowałby temu złemu człowiekowi, dołożyłby mu tak porządnie, że tamten od razu znalazłby się na ziemi. Bo tata jest silny! A Sindre na pewno wtedy by się nie bał.

Dlaczego mama nie wraca?

Chłopiec poczuł się senny. Widział, że mężczyzna wpatruje się w niego, przysuwa się coraz bliżej, aż wreszcie malec spostrzegł, że „opiekun” kładzie go na kanapie. Próbował jeszcze się podnieść, lecz nie zdołał. Chciało mu się strasznie spać…

No, chwała Bogu, pomyślał Lomann zadowolony. Smarkacz wreszcie usnął i pośpi sobie aż do rana. Jutro trzeba będzie przyjechać tu znowu i dać mu następną tabletkę. Po niej może się obudzić kiedy chce, bo on znajdzie się już wtedy w powietrzu, daleko od Norwegii. Prawdopodobnie nie od razu natrafią na trop dzieciaka, ale to już nie jego sprawa. Ale chłopak na pewno się jakoś stąd wydostanie, nawet jeśli będzie zamknięty na klucz, i dojdzie do ludzkich zabudowań. Takie pędraki jak on zawsze umieją sobie poradzić. Nim jednak dotrze do innych ludzi, on, Lomann, będzie już całkiem bezpieczny!

Obrzucił chłopca pogardliwym spojrzeniem. Dzieci nigdy go nie obchodziły. Umiały tylko przeszkadzać.

Przekręcił klucz w zamku, włożył go do kieszeni i poszedł.

ROZDZIAŁ XXI

Kiedy Gard unosił się nad dnem morza, poczuł, że ze zmęczenia pieką go oczy. Poszukiwania trwające całe popołudnie i noc, wyczerpały go i psychicznie, i fizycznie.

Żeby chociaż udało im się natrafić na jakiś ślad!

Ponieważ woda nie była bynajmniej kryształowo czysta, oczy piekły go jeszcze bardziej. Nigdzie w pobliżu nie widział swych dwóch towarzyszy, być może już wypłynęli, ale on musiał jeszcze do końca spenetrować wyznaczoną część dna.

Nie do wiary, ile śmieci ludzie wrzucają do wody! No bo przecież fale wszystko zabiorą, pochłoną to, co niepotrzebne, a przydomowe ogródki pozostaną czyste i zadbane, jak przystało na ich porządnych właścicieli. Że powstaje zagrożenie dla ryb? A jakie to ma znaczenie!

Nagle zauważył jakąś bezkształtną istotę unoszącą się w mętnej wodzie. Trochę się przestraszył, zanim rozpoznał w niej jednego z dwóch pozostałych nurków. Mężczyzna dał znak, żeby Gard popłynął za nim.

Posuwając się za swym towarzyszem, z lękiem myślał o tym, co za chwilę ukaże się jego oczom. Przecież już wielokrotnie wyciągał z wody topielców, ale za każdym razem kosztowało go to niemało.

Na szczęście teraz nie chodziło o topielca. Dwaj płetwonurkowie odkryli blisko brzegu duży blaszany pojemnik, przywiązany łańcuchem do kamienia.

Wszyscy trzej wiedzieli, co mają zrobić. Nieprzeniknioną ciszę przerywał jedynie odgłos pęcherzyków powietrza, uchodzących z ich aparatów tlenowych.

Rozbiwszy kłódkę kamieniem, wspólnymi siłami uwolnili skrzynię z łańcucha. Potem podnieśli ją i razem z nią wynurzyli się na powierzchnię.

Gdy tylko wyszli z wody, od razu poczuli jej prawdziwy ciężar. Wspięli się po stromym zboczu i przeskoczyli przez mur.

To pewnie to widział Sindre, domyślił się Gard. Widział kogoś, kto przechodził przez mur. Serce zamarło mu z przerażenia, o Boże, a jeśli…

Gdy zdjął z głowy maskę, mógł wreszcie rozmawiać.

– A więc to jest ta tajemnica – stwierdził rzeczowo jeden z policjantów.

– Może otworzymy skrzynię? – spytał inny.

– Mnie też korci, żeby do niej zajrzeć, ale chyba najpierw powinniśmy ją pokazać Brustadowi.

– Ciekawe, co w niej jest.

Starszy z policjantów powiedział po namyśle:

– Coś, czego podejrzany chciał się pozbyć. W przeciwnym razie skrzynia już dawno zostałaby wydobyta.

Gard nie był w stanie uczestniczyć w rozmowie. Niepokój o Sindrego obezwładnił go znowu.

Jadąc na komisariat policji, starali się nie przekroczyć dozwolonej prędkości. Ale wskazówka szybkościomierza balansowała na samym skraju zielonego pola.

– Pięknie! – powiedział Brustad. – No, to zobaczmy, co jest w środku!

Gard w pierwszej kolejności spytał o Sindrego, ciekaw, czy nie ma jakichś wiadomości, ale komisarz pokręcił przecząco głową. A już miał nadzieję… Przecież z każdą upływającą minutą strach i przerażenie czyniły coraz większe spustoszenie w psychice tego wrażliwego dziecka. Może nawet nieodwracalne.

Jeśli w ogóle jeszcze…

Nie, tak nie wolno mu myśleć!

Policjanci, posługując się wytrychem i młotkiem jak pospolici włamywacze, przystąpili do otwierania skrzyni. Wreszcie zamek ustąpił.

W środku znajdowała się druga skrzynia, starannie owinięta plastykową folią dla ochrony przed wilgocią.

– Widać, że temu trollowi Sindrego bardzo zależało na tym, co jest w środku – zauważył Brustad. – A to znaczy, że miał zamiar kiedyś to wydobyć. Tylko po co czekał tak długo? Prawie cztery miesiące!

Usunęli folię i zaczęli zmagać się z kolejnym zamkiem.

– Takie skrzynie używane są w bankach – bąknął od niechcenia Brustad. – No, zaraz się przekonamy, co tam jest!

Ostrożnie uniósł wieko.

Któryś z mężczyzn zagwizdał cicho.

– A niech mnie! – wyszeptał komisarz z respektem w głosie. – To fortuna!

– I to niemała – dodał jeden z policjantów.

Brustad wziął do ręki plik banknotów i dokonał szacunkowego rachunku.

– Tu musi być z kilkaset tysięcy! Pamiętacie, nie tak dawno obrabowano jeden z banków. To było trzydziestego pierwszego marca tego roku. Ile wtedy skradziono?