– Osiemset pięćdziesiąt tysięcy.

– Coś mi się wydaje, że wszystkie co do jednego są właśnie tutaj – stwierdził komisarz. – Tylko dlaczego ukryto je właśnie tam? Spójrzcie, niektóre banknoty są już lekko wilgotne. Żaden rozsądny człowiek nie zostawiłby papierowych pieniędzy tak długo na dnie morza.

– Może złodzieje trafili do więzienia? Za jakieś inne przestępstwo?

– Trzeba sprawdzić, co za ptaszków przymknęliśmy w tym czasie – zaproponował jeden ze starszych policjantów. – Ale jest ktoś, kto bardzo się ucieszy z naszego odkrycia. Lomann, dyrektor banku. Biedak, przeżył taki szok, że niewiele brakowało, a przejechałby się na tamten świat…

Słowa te obudziły w pamięci Garda jakieś nieokreślone skojarzenia, których nie potrafił jednak uporządkować i wyłowić z nich żadnej konkretnej wskazówki. Jego umysł był zbyt przemęczony.

– Słyszałem, że podobno odchodzi – dodał drugi policjant.

– Ze względów zdrowotnych. No, to dostanie na pożegnanie ładny prezent.

– Ale jeszcze nie teraz – wtrącił szybko komisarz. – Na razie zatrzymamy ten skarb u siebie.

Papierosowy dym snuł się ciężko po nieco zaniedbanym gabinecie komisarza. Wszystko tu było nim przesiąknięte, także wytarte oparcia krzeseł i zszarzałe firanki. Poprzednik Brustada palił bez ograniczeń. Ów wyczuwalny wszędzie zapach tytoniu bardzo męczył Garda, który musiał walczyć ze sobą, by nie złamać postanowienia i nie sięgnąć znowu po papierosa.

Poza tym był zdenerwowany i zniecierpliwiony.

– Ale czy to jest jakiś trop, który zaprowadzi nas do Sindrego?

Brustad usiadł na krześle, tymczasem pozostali policjanci wyszli z gabinetu, by prowadzić dalsze dochodzenie w sprawie znalezionych pieniędzy. Oczywiście, w największej tajemnicy, tak by nawet najdrobniejsza informacja nie wydostała się na zewnątrz.

– Na razie nie prowadzi nas to bezpośrednio do chłopca – odparł komisarz. – Najpierw musimy schwytać tego ptaszka, który prawdopodobnie od czasu napadu siedział w więzieniu i dopiero w ostatnich dniach wyszedł na wolność. Bardzo szybko go znajdziemy.

Jednakże już po paru minutach mieli informację, że nikogo takiego nie ma.

– Może było ich kilku? – podsunął Gard.

– Nie sądzę – odrzekł Brustad. – Ale, rzecz jasna, nie można tego wykluczyć. Tak czy inaczej, ta skrzynia to doskonała przynęta. Będziemy dyskretnie obserwować plażę. Dzień i noc. Któregoś dnia, i to pewnie już niedługo, ten opryszek zjawi się tam po swój skarb.

– Jak odbył się ten napad?

– To właściwie nie był typowy napad, żadne ręce do góry czy coś w tym rodzaju. Złodziej albo złodzieje włamali się do środka w nocy przez okno na drugim piętrze. Weszli po drabince, wycięli dziurę w szybie i otworzyli okno…

– A system alarmowy?

– Musieli się skądś dowiedzieć, że akurat tego dnia wymieniano stary system na bardziej nowoczesny.

– Czy wobec tego nie należy podejrzewać instalatorów?

– Wszyscy trzej mają doskonałe alibi. Tak czy inaczej, system alarmowy nie działał. A kiedy włamywacze znaleźli się już w środku, bez trudu dostali się do biurka, w którym wyszperali kod otwierający drzwi sejfu. Gdyby system alarmowy był włączony, do niczego by nie doszło. Oczywiście, w banku jest w nocy strażnik, ale siedzi w pomieszczeniu od frontu budynku.

– Wygląda na to, że to chyba ktoś z pracowników…

– Niekoniecznie. Mamy świadka na to, że jeden z techników instalujących alarm opowiadał w kawiarni o swojej pracy w mieście. Podobno powiedział do kelnerki: „Jeśli masz zamiar włamać się do banku, to powinnaś to zrobić dzisiaj w nocy”. Głośno i wyraźnie.

– Co za idiota!

– Ale niech się pan nie martwi, potem zamknął buzię. Dyrektor banku chciał go nawet oskarżyć, ale nie miał podstaw.

Po oczach Garda widać było wyraźnie, że ostatniej doby spał bardzo mało. Co chwila spoglądał w zamyśleniu przez okno.

– Pierwszy raz zobaczyłem Sindrego parę tygodni temu, któregoś wieczoru wczesnym latem – zaczął melancholijnym tonem. – Doskonale pamiętam, jak stał wtedy pod drzwiami mojego mieszkania, taki malutki, nieporadny i bardzo wystraszony. Patrzył na mnie swymi wielkimi oczami i zupełnie nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi, podczas gdy ta kobieta, która trzymała go za rękę, wyrzucała z siebie jakieś całkowicie absurdalne oskarżenia przeciwko mnie. Spojrzałem na tego małego smyka i od razu go znienawidziłem, spontanicznie i z całego serca.

Gard Mörkmoen odwrócił się od okna i popatrzył zmęczonym wzrokiem na komisarza.

– Nikt z nas nie wiedział wtedy, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo, nikt oprócz niego samego – kontynuował. – Nikt nie rozumiał jego lęku i tego, jak musiał się czuć samotny. Bardzo go zawiodłem.

Westchnął głęboko.

– Gdybym mógł cofnąć czas i przeżyć ten dzień jeszcze raz! – dodał. – Gdybym mógł mu oszczędzić choć trochę tego poczucia zagrożenia, które pustoszyło jego dziecięcą duszyczkę! Żeby miał sposobność się przekonać i nabrać pewności, że jest ktoś taki na świecie, kto o nim myśli i chce mu pomóc! A co ja zrobiłem wtedy? Byłem tylko zirytowany i zły i traktowałem go jak intruza, który bezprawnie wtargnął do mojego wygodnie urządzonego świata.

– Ale przecież później, kiedy już minęła panu trochę ta złość, dał mu pan chyba sporo miłości i ciepła? – próbował pocieszyć go Brustad.

Gard spojrzał z wdzięcznością na komisarza, wyraźnie spragniony czegoś, co pomogłoby mu przywrócić wiarę we własną dobroć. Na razie jednak nie czuł się do końca oczyszczony.

– Przez pierwsze dni nienawidziłem też Mali Vold. Byłem wściekły, gardziłem nią i osądzałem. Ani przez chwilę nie zastanowiłem się nawet, jak ona musiała się wtedy czuć.

Był tak wyczerpany, że dopiero teraz spostrzegł, że wypowiada na głos całą masę chaotycznych myśli, z których komisarz pewnie niewiele rozumie. W poczuciu całkowitej bezradności chwycił się wreszcie za głowę.

– My tu tak siedzimy, a… Jestem bezsilny, zupełnie bezsilny! Czy naprawdę nie możemy nic zrobić?

– Cierpliwości, cierpliwości! Wszyscy moi ludzie szukają jakiegoś śladu i na pewno go znajdą. Proszę teraz iść do domu i trochę odpocząć. W takim stanie i tak nie ma z pana żadnego pożytku.

Gard przyznał komisarzowi rację.

– Pojadę do Mali i prześpię się na łóżku Sindrego. Myślę, że ona też poczuje się lepiej, jeśli ktoś będzie przy niej.

– Dobry pomysł! Jeśli tylko dowiemy się czegoś nowego, od razu zadzwonimy.

Gard skinął głową na pożegnanie. Mimo dręczącej niepewności i lęku o chłopca, doznał radości na myśl o tym, że zobaczy Mali.

ROZDZIAŁ XXII

Mali przywitała Mörkmoena z przerażeniem w oczach. Na szczęście nie przyniósł żadnej nowiny, również tej najgorszej, choć, oczywiście, bardzo by chciała usłyszeć, że natrafiono wreszcie na ślad potwierdzający, że Sindremu nic się nie stało.

Szybko przygotowała Gardowi coś do jedzenia, a potem zajęła się łóżkiem Sindrego. Musiała przystawić do niego krzesło, żeby gość mógł rozprostować nogi. Wreszcie powiedziała:

– Dziękuję ci, że przyszedłeś. Wszystko wydaje się znacznie łatwiejsze, jeśli jest się we dwoje.

Jak ona właściwie sobie radziła, nie tylko teraz, ale przez te trzy samotne lata? Mężczyzna pogłaskał ją po policzku.

– Obudź mnie… gdzieś za cztery godziny. Pojadę znowu szukać.

– Wobec tego teraz ja wyjdę. Nie ma potrzeby, żebyśmy oboje siedzieli w domu.

Popatrzył w zamyśleniu na jej bladą, pełną napięcia twarz. Sposób, w jaki Mali się poruszała, nienaturalnie i sztywno, zdradzał, że jej spokój był wymuszony.

– Co chcesz robić?

– Szukać. A co mogę innego? Już dłużej nie wytrzymam tego bezczynnego siedzenia.

Gard doskonale ją rozumiał.

– Tylko nie chodź za daleko! Przecież jeszcze nie odzyskałaś całkiem sił po operacji.

Kobieta poczuła się wzruszona i zaskoczona tym, że ktoś się o nią troszczy.

– Wrócę za cztery godziny.

– Mali, poczekaj! – powiedział cicho, prostując się. Z lekkim wahaniem położył dłonie na jej ramionach. Nie mówiąc ani słowa, przyciągnął ją delikatnie do siebie i zamknął w objęciach. Stali tak przez chwilę w milczeniu, a on głaskał ją po głowie.

– Znajdziemy go – wyszeptał wreszcie i opuścił ramiona.

Zgrzytanie klucza w zamku obudziło Garda.

– Śpisz?

– Nie, już nie śpię.

Mali weszła do pokoiku Sindrego. Wyglądała na zmęczoną i bardzo przybitą.

– Już minęły cztery godziny? – spytał zaspany, siadając na łóżku.

– Nawet cztery i pół.

– Coś nowego?

Kobieta westchnęła ciężko.

– Nie. A dzisiaj są jego urodziny. Och, Gard!

Mali nie miała już siły powstrzymywać dłużej płaczu. Gard wziął ją w objęcia i czule głaskał po plecach wstrząsanych szlochem.

Ponad jej głową dostrzegł stos paczek przeznaczonych dla Sindrego, przypomniał sobie, z jak wielkim entuzjazmem oboje gromadzili dla niego prezenty. Leżało tam wielkie pudło mieszczące traktor i buty, w innym była koszula o prawdziwie męskim fasonie, a jeszcze w innym długie spodnie. Słowa tych dwóch małych dziewczynek na pewno mocno bolały chłopca. Nie będzie już musiał wysłuchiwać ich złośliwych przycinków. Gard zdawał sobie sprawę, że Mali nie było stać na nic ponad to, co niezbędne. Zarabiała niewiele i większość pieniędzy przeznaczała na bieżące wydatki. Ponieważ mógł, bardzo chętnie jej pomógł.

Gdy tak stał, tuląc ją do siebie, zrozumiał nagle, że ta kobieta zaczyna dla niego wiele znaczyć. Wcale mu się to nie podobało. Przywykł bowiem do traktowania kobiet jako przelotną rozrywkę. To, co czuł wobec Mali, było czymś zupełnie nowym. Ciepło… czułość i wspólnota. Czegoś takiego nigdy dotąd nie doznał. Mógł z nią swobodnie rozmawiać i czerpać z tego przyjemność. Nie musiał wcale się wysilać na jakiś sztuczny flirt.

Zupełnie nieoczekiwanie zdał sobie sprawę z tego, że łączy go z nią silna duchowa więź.

Wśród góry prezentów znajdowały się także maleńkie paczuszki, ponieważ Gard nie mógł odmówić sobie tej przyjemności i chodził po sklepach, kupując niemal w każdym jakiś drobiazg. Chłopiec nigdy dotąd nie dostał aż tylu podarunków! A tort przygotowany przez Mali stał już prawie gotowy w lodówce…

Dom bez Sindrego.

Był przerażająco pusty.

Gdzie ten malec mógł się teraz podziewać? On, taki niewinny i prostoduszny, darzący pełnym zaufaniem ich oboje – i taki wystraszony.

Na pewno był śmiertelnie przerażony. Ten złowrogi troll wreszcie przyszedł i zabrał go ze sobą. A oni nie zdołali temu przeszkodzić.

Jeśli odnajdą chłopca – Gard nie znał w tej chwili słowa bardziej złowróżbnego niż „jeśli” – jeśli go więc odnajdą, jak wielkie okażą się spustoszenia w jego psychice? Jak bardzo ucierpi na tym jego ufność wobec ludzi?

Bezsilność. Całkowita bezsilność. Gard mocniej przytulił Mali do siebie. Doskonale wiedział, że demaskuje swą słabość i rozpacz, ale nie był już w stanie dłużej udawać.

Stracili Sindrego i czuli się zupełnie bezradni.

ROZDZIAŁ XXIII

Sindre obudził się z ciężką głową i przemarznięty do szpiku kości. Czuł się nieswojo.

Rozejrzał się zaspany dookoła. Gdzie on jest? Wszystko było nieznane i przerażająco obce. W jego domu wyglądało zupełnie inaczej.

Panowała absolutna cisza. Próbował naciągnąć na siebie koc, ponieważ dygotał z zimna, ale okazało się, że nie jest niczym przykryty.

– Mama? – spytał nieśmiało.

Nikt nie odpowiedział.

A może on jest u taty? Spróbował jeszcze raz:

– Tata? Przepraszam, chciałem powiedzieć: Gard!

Znowu nikt nie odpowiedział. Gdzieś na zewnątrz rozległo się krakanie wrony z dziwnym pustym pogłosem.

Nagle Sindre przypomniał sobie wszystko! Ten człowiek! Mężczyzna, który był trollem, pojawił się wreszcie i go zabrał! Mówił, że zawiezie go do mamy…

Ale mamy tu nie było. Jeszcze nie przyszła.

Zszedł z kanapy i podbiegł do drzwi. Stanął na palcach, żeby sięgnąć do zamka. Zamknięte.

Drżącymi rękami szarpnął za klamkę.

– Mama!

Całkowicie bezradny, zaczął krążyć po domku. Poza pokojem, w którym się znajdował, była w nim jeszcze tylko kuchnia i niewielka sypialnia.

Wdrapał się na krzesło i wyjrzał przez okno. Jak tu smutno i pusto!

Nagle usłyszał odgłos nadjeżdżającego samochodu, po czym między drzewami ujrzał coś srebrnego.

To wracał ten mężczyzna! Trzeba się ukryć.

Chłopiec szybko wślizgnął się za duży fotel, starając się wstrzymać oddech.

Ojej, posiusiał się ze strachu! A przecież jest już taki duży! Co mama by powiedziała?

Żeby mama i tata byli tu z nim teraz! Sindre wytarł sobie oczy i nos i próbował leżeć cicho jak myszka, czując ciepło w mokrych spodniach.

Dyrektor Lomann zatrzymał auto przed domkiem. Była dziesiąta rano.

Zgodnie z jego wyliczeniami, chłopiec powinien jeszcze spać. Lomann dobrze znał działanie proszków nasennych. Nie chciał ryzykować kolejnej konfrontacji ze swą ofiarą. W plastykowej torbie miał kawałek czekoladowego tortu i butelkę lemoniady. Postawi to na stoliku przy kanapie. Dzieci uwielbiają takie rzeczy i chłopak, kiedy już się obudzi, na pewno od razu rzuci się na smakołyki. Na dodatek prawdopodobnie jest głodny. Ale znowu od razu zaśnie, bo tort nasączony jest środkiem nasennym.