A może… może zawiózłby go do swojej matki? Oczywiście!

Podniesiony na duchu, zrobił miejsce na kanapie, zamierzając posadzić tam malca. Sindre jednak bał się nieznajomego mężczyzny i doskonale rozumiał, że nikt go tu nie chce. Cofnął się więc pod ścianę i ukrył twarz za oparciem krzesła. Mörkmoen czuł się bezradny. Nie miał pojęcia, co począć w tej trudnej sytuacji.

Do tej pory wiódł dosyć beztroskie życie. Jak wszyscy, miewał też swoje zmartwienia i kłopoty, lecz nie należał bynajmniej do osób, które przeżuwają własne problemy i życiowe porażki w nieskończoność. Pozwalał, by zapadały po prostu w otchłań zapomnienia. Był doskonały w tej sztuce, przynajmniej tak uważał. Świadomie dążył do wytyczonego celu, który wcale nie stanowiły pieniądze, lecz osiągnięcie pewności, że zrobił ze swym życiem coś pożytecznego. Zawsze pociągało go to, co zawierało w sobie pewien element ryzyka. W wojsku był skoczkiem spadochronowym, a potem podjął studia inżynierskie, lecz z powodu przewlekłej anginy nie powiodło mu się na egzaminie końcowym. Rozgoryczony, przyjął dość niebezpieczną posadę montera w firmie budującej elektrownie, gdzie właśnie on musiał wspinać się na strome bloki skalne, wdrapywać się na maszty sięgające nieba, wykonywać pracę nurka lub podejmować się zadań, których nie chciał przyjąć nikt inny. On czuł się jednak zadowolony. Nie musiał myśleć o rodzinie, ponieważ jej nie miał, a ten rodzaj pracy wydawał mu się nawet znacznie bardziej atrakcyjny niż siedzenie nad jakimiś nudnymi projektami przy desce kreślarskiej. Nierzadko musiał też odbywać podróże wzdłuż i wszerz kraju, co sprawiało mu niemałą radość.

Jego życie uczuciowe było dosyć stabilne i spokojne, wolne od wielkich namiętności. Z żadną partnerką nie wiązał się na dłużej. Akurat teraz trwał okres zastoju. Ale niedawno Gard poznał w jednym ze swych licznych miejsc pracy pewną atrakcyjną młodą damę. Wystarczy, by zrobił pierwszy krok. Prawdopodobnie nie zostanie odrzucony.

Następnego dnia miał właśnie jechać do miasta, w którym ona mieszkała, a oto nagle znalazł się w towarzystwie małego, bezradnego brzdąca, przekonanego na dodatek, że on jest jego tatą. Chłopca, który nie znał swego ojca i z pewnością za nim tęsknił. A niech to diabli!

– No, zobaczymy, co da się zrobić – powiedział oschle, nie przywykł bowiem do obcowania z małymi dziećmi. – Może byś coś zjadł?

Sindre rozszlochał się teraz na dobre. Choć bardzo się starał opanować, nie udało się. Nie był w stanie nawet odpowiedzieć na zadane mu pytanie, ponieważ jednak nie pokręcił też głową, Gard przyjął to za oznakę zgody.

Wyjąwszy z lodówki masło i żółty ser, przygotował kanapkę. Następnie postawił szklankę z mlekiem i mały talerzyk na stoliku przed kanapą i nieśmiało wyraził prośbę, by nie znalazły się na niej tłuste plamy. Nie miał odwagi zwabić chłopca do kuchni, bo skończyłoby się to niewątpliwie płaczem.

Sindre ostrożnie zerkał pomiędzy palcami na pokój.

– Usiądź sobie tutaj – powiedział Gard najłagodniej jak potrafił. – Proszę!

Bez rezultatu.

– Jeśli zjesz kanapkę, to później znajdą się jeszcze lody.

Być może z pedagogicznego punktu widzenia nie było to najlepsze podejście, ale przyniosło wreszcie oczekiwany rezultat. Sindre posunął się o krok do przodu. Miał na sobie zieloną bluzę ozdobioną u dołu żółtymi kaczuszkami i dżinsy w dosyć dobrym stanie. Buty na czubkach były pościerane do szarości.

– Nie jestem na ciebie zły – rzekł mężczyzna z uśmiechem na twarzy. – No, chodź, zjedz troszkę, a wtedy od razu wszystko będzie wyglądać znacznie lepiej.

Powoli zdobywano pozycję za pozycją. Rzucając nieśmiałe spojrzenia, Sindre skradał się coraz bliżej stołu. Przez cały czas trzymał się czegoś, jakby na otwartej przestrzeni groziło mu niebezpieczeństwo. Wreszcie usiadł na kanapie i sięgnął po szklankę z mlekiem. Gard odetchnął z ulgą. Kłopot co prawda nie zniknął, lecz mały trochę się uspokoił, dzięki czemu mężczyzna zyskał nieco czasu, by zastanowić się w skupieniu.

Każdy pomysł był na wagę złota.

ROZDZIAŁ III

Sindre czuł się nieopisanie smutny. Najmniejszy kęs rósł mu w buzi, bo przecież on w ogóle nie był głodny, ale nie miał odwagi powiedzieć tego temu surowemu mężczyźnie.

Przeżył tak wielkie rozczarowanie!

Kiedy ciocia Sonia oznajmiła mu, że idą do taty, ponieważ mama jest chora, serce zabiło mu mocniej z radości. Przebierał szybko nóżkami, próbując dotrzymać jej kroku, pełen oczekiwania, ale i nieco wylękniony. Wreszcie naprawdę spotka się ze swoim tatą! Czyli to kłamstwo, co starsze dziewczynki opowiadały o nim w przedszkolu, że w ogóle nie ma ojca. On przez cały czas wiedział, że tata istnieje – przecież był przy nim każdego dnia!

Ciocia Sonia spieszyła się; wyglądała na okropnie zdenerwowaną i ciągnęła Sindrego za sobą tak mocno, że co chwila się potykał.

Wreszcie znaleźli się na miejscu i zadzwonili do drzwi, które po chwili otworzył tata…

Małe serduszko biło bardzo mocno.

Chłopiec zakrztusił się i odłożył kanapkę. Oczy taty nie wydawały się przyjazne. Patrzyły na niego z wyraźną dezaprobatą. Dłonie miał mocne i jakieś takie niemiłe, i w ogóle nie wyglądał na tatę. Nie nosił okularów jak ojciec Björna, poza tym był znacznie młodszy i wyższy od tamtego, sięgał prawie sufitu. No i te bardzo ciemne, kręcone włosy, jakich nie powinien mieć żaden tata… Jego oczy były takiego samego koloru jak ładny jasnobrązowy stół mamy i spoglądały na Sindrego bardzo złowrogo. Dokładnie tak samo patrzył tamten mężczyzna. Lepiej o nim teraz nie pamiętać! Chłopcu aż zrobiło się zimno ze strachu, dlatego czym prędzej przepędził myśli o nim, o tym trollu, popijając duży łyk mleka. Na dodatek tata powiedział jeszcze tyle przykrych słów, dokładnie takich samych, jakie Sindre słyszał od koleżanek w przedszkolu. Mówił, że go nie zna. Że on i ciocia muszą odejść.

Ale ciocia mimo wszystko go zostawiła. Był teraz z tatą zupełnie sam. Nie chciał płakać, bo tata może jeszcze bardziej by się rozzłościł, a mama też na pewno by nie chciała, żeby jej mały synek czuł się smutny i płakał. Mama… Ach, to wszystko ułożyło się tak dziwnie! W spragnionym czułości małym serduszku Sindrego tkwiło tyle bólu…

Wziął znowu do ręki kanapkę, odgryzł niewielki kęs, lecz żuł go jak gumę, w ogóle nie mogąc przełknąć.

Gard wykorzystał okazję, by zadzwonić. Wykręcił numer swojej matki, lecz usłyszał jedynie długi, powtarzający się co kilka sekund sygnał.

Ciężko westchnąwszy, odłożył słuchawkę. Przecież ona wyjechała na Wyspy Kanaryjskie…!

Siedział nadal ze wzrokiem utkwionym w notatniku z telefonami. Do kogo by…?

Może do brata? Nie, szwagierka jest zbyt ciekawska. Nie zadowoliłaby się skąpym wyjaśnieniem. Poza tym Gard nie przepada za nią.

Nie miał wielu znajomych, którzy mogliby wchodzić w rachubę.

Która to godzina? Po dziewiątej. Domyślał się, że takie małe dzieci o tej porze dawno powinny być w łóżku. Już za późno, żeby zadzwonić do jakiejś instytucji, która umieściłaby gdzieś chłopca. Ale tak naprawdę Gard nie miał pojęcia, do kogo należałoby się zwrócić w tej sprawie. Majaczyła mu myśl o domu dziecka, lecz nie był pewien, czy coś takiego jeszcze w ogóle istnieje.

A policja?

Zerknąwszy na Sindrego, od razu porzucił ten pomysł. Jedzenie kanapki szło chłopcu bardzo opornie. Każdy kęs rósł mu w ustach, a w dużych szarobrązowych oczach malował się wyraz zagubienia.

Kierowany nagłym impulsem, Mörkmoen zadzwonił do największego szpitala w mieście i spytał o Mali Vold. Malec natychmiast zaczął przysłuchiwać się rozmowie i ześlizgnął się z kanapy z kawałkiem chleba w ręce, z palcami tłustymi od sera i masła. Gard uratował dyskretnie kilka ważnych papierów przed rączką, która oparła się o blat biurka.

Owszem, Mali Vold przebywa na oddziale chirurgicznym, na który od razu go przełączono.

Nowy głos: „Oddział pooperacyjny!” Pacjentka została zoperowana przed kilkoma godzinami z powodu perforacji wyrostka robaczkowego. O jej stanie nie da się jeszcze nic powiedzieć. Nie obudziła się z narkozy. Ile dni? To zależy od bardzo wielu rzeczy – choćby od tego, czy nastąpią komplikacje czy nie.

Zakończył rozmowę. Sindre nieśmiało patrzył na niego pytającym wzrokiem.

– Mama czuje się dobrze – uśmiechnął się Gard nieco sztucznie. – Jest chora, ale już niedługo wróci do domu. Dziś w nocy musisz przespać się u mnie, a jutro rano zobaczymy, co dalej.

Muszę koniecznie znaleźć jakieś rozwiązanie. Przecież wyjeżdżam, a chłopca w żadnym wypadku nie mogę zabrać ze sobą.

Sam już nie wiedział, na kogo jest bardziej zły. Na Mali Vold, która utrzymywała, że on jest ojcem jej dziecka – a może po prostu otworzyła książkę telefoniczną i z zamkniętymi oczami wskazała palcem pierwsze lepsze nazwisko? Czy też na tę nieprzejednaną kobietę, która przyprowadziła tu chłopca? Trzeba przyznać, że nie wykazała się raczej odpowiedzialnością, występując jako bogini zemsty. Nie upewniła się nawet, czy mały będzie u niego bezpieczny. Raczej trudno przypuszczać, by uważała Garda za osobę poważną i rzetelną. Przecież kawaler nie zawsze może tak z minuty na minutę zająć się jakimś nieznanym brzdącem, nawet jeśli jest człowiekiem na wskroś odpowiedzialnym. Prawdopodobnie kobieta liczyła na to, że odezwie się w nim wreszcie ojcowski instynkt.

Na twarzy Mörkmoena pojawił się grymas dezaprobaty.

Gdy lody wyjęte z lodówki zostały już częściowo zjedzone, a częściowo rozmazane na skupionej dziecięcej buzi, Gard, wziąwszy chłopca za lepiącą się rękę, zaprowadził go do łazienki.

– Masz może szczoteczkę do zębów?

Sindre zastanowił się przez chwilę, po czym podreptał do walizki i zaczął w niej szukać. Gdy znaleźli szczoteczkę, Gard, chcąc nie chcąc, po raz pierwszy w życiu musiał wyczyścić drobne, niezgrabne dziecięce ząbki. Dzięki użyciu kilku grubych książek telefonicznych ułożonych przed sedesem udało się także rozwiązać najbardziej drażliwy problem. Nietrudno było zauważyć, że Sindre poczuł się niezwykle dorośle.

Chłopiec przez cały czas nic nie mówił, lecz wiele wyrażał wyjątkowo żywą mimiką twarzy. Chociaż wydawał się bardzo opóźniony w reakcjach, rozumiał wszystko, czego Gard chciał od niego. Oczy nadal były spłoszone, smutne i pełne niezrozumienia wobec tej gwałtownej przemiany, jaka nastąpiła w jego króciutkim życiu. Sprawiał jednak wrażenie, jakby już pogodził się z tym, że zostanie na noc u obcego mężczyzny.

Mörkmoen przygotował mu posłanie na kanapie, wyciągnąwszy wszystką pościel, jaką miał. Poprosił Sindrego, aby się rozebrał i włożył piżamę, lecz, jak się okazało, pragnął zbyt wiele. Trzylatek starał się jak mógł, utknął jednak z głową w bluzie od piżamy, wobec czego jego opiekun musiał jak najszybciej pospieszyć z pomocą, by nie wybuchła panika.

Wreszcie mały gość znalazł się w łóżku. Niepokój zniknął, gdy Gard dał mu brudnoszarego, pluszowego kota z jednym uchem, którego chłopiec przytulał do siebie, kiedy przyszedł. Mały od razu odwrócił się na bok i zamknął oczy.

Mörkmoen odetchnął z ulgą. Sięgając po paczkę papierosów, zauważył zaskoczony, że drżą mu ręce. Trząsł się na całym ciele.

Przypalił papierosa, lecz zgasił go natychmiast, widząc, jak kłęby dymu wznoszą się ku sufitowi. Nie powinien teraz kopcić.

Od strony kanapy dało się słyszeć ciche, wyraźnie tłumione westchnięcie. Gard podszedł bliżej i przysiadł na brzegu.

– Jeszcze nie śpisz? – spytał.

Chłopiec w milczeniu połykał łzy, bojąc się wywołać niezadowolenie opiekuna. Ten zaś, choć nigdy nie miał do czynienia z dziećmi, lecz jak przez mgłę pamiętał podobne obrazy z własnego dzieciństwa, zastanowił się najpierw głęboko, po czym zaczął przytłumionym głosem:

– Był sobie kiedyś mały chłopiec o imieniu Sindre i jego mały kotek. Pewnego razu szli ścieżką przez las, gdy…

Pomocy! pomyślał. Nie umiem fantazjować!

A jednak umiał. W kilka minut później chłopiec już smacznie spał.

Pogrążony w zadumie, Gard przyglądał się ładnemu profilowi dziecka. Kogo jeszcze mógłby poprosić o pomoc? Nie miał ochoty nawiązywać ponownie kontaktu z tą kobietą, która przyprowadziła małego – jakże ona się nazywała… chyba Sonia. Żeby za jego plecami zdobywać o nim informacje w pracy. Co za bezczelność! Tego rodzaju wojownicze amazonki zawsze przerażały Garda.

Komisja do spraw opieki nad dzieckiem? Zdaje się, że jest coś takiego? Musi tam koniecznie zadzwonić jutro rano.

Odezwał się telefon.

To właśnie była Sonia, która spytała władczym tonem:

– No, jak tam?

Gard mocno ścisnął słuchawkę.

– Chłopiec śpi i czuje się dobrze. Ale…

– To świetnie – odparła. – Chciałam się tylko upewnić, czy wszystko w porządku.

Po czym rozległ się trzask odkładanej słuchawki.

– Halo! – zawołał mężczyzna rozwścieczony, lecz rozmowa się skończyła.