Uspokoił się dopiero po kilku minutach. Chłopiec kręcił się nerwowo przez sen, mamrocząc błagalnym głosikiem coś, czego Gard i tak nie mógł zrozumieć.

Włączył telewizor, nie potrafił jednak skoncentrować się na programie. Zaczął więc sprzątać swe przestronne mieszkanie, ponieważ nagle, spojrzawszy na nie zupełnie innymi oczami, spostrzegł, że w tym jego wdzięcznym bałaganie jest więcej kurzu niż ciepła.

Zmywając w kuchni naczynia z całego tygodnia, ciągle zadawał sobie w duchu to samo pytanie:

Dlaczego ta Mali Vold posłużyła się akurat jego nazwiskiem?

Któregoś dnia będzie musiał powiedzieć tej damie parę słów do słuchu!

ROZDZIAŁ IV

O wpół do szóstej rano Garda obudziły jakieś obce odgłosy. W pierwszej chwili był całkowicie oszołomiony, ale powoli zaczął odzyskiwać przytomność umysłu. Owe nieznajome dźwięki okazały się cichym pochlipywaniem dziecka.

Sindre!

Mali Vold i cała ta przeklęta historia!

W obawie przed zamoczeniem kanapy przez chłopca Mörkmoen wyskoczył wreszcie z łóżka.

Czy wszystkie dzieci budzą się tak wcześnie?

Sindre leżał na brzuchu, trzymając w ramionach wytartego pluszowego kota, kiedyś z pewnością puszystego. Szybko odwrócił głowę, gdy Gard, całkowicie już rozbudzony, wszedł do pokoju. Niepewny, nieśmiały uśmiech pojawił się na twarzyczce małego.

Wieczorna bajka prawdopodobnie pomogła przełamać lody, pomyślał mężczyzna. Biedaczek, można go zadowolić nawet byle jaką historyjką.

– Chodź – powiedział opiekun oschłym głosem, po czym zaniósł chłopca do łazienki. Zdążyli dosłownie w ostatniej chwili przed ewentualną katastrofą. Gard odetchnął z ulgą: kanapa została uratowana.

Trzymając malca na rękach, przekonał się, że nie jest on wcale lekki, mimo że wyczuwał palcami każde jego żebro. Sindre był rzeczywiście niemal chudy, łopatki sterczały mu jak malutkie anielskie skrzydła, chociaż ramiona miał szerokie i należał raczej do dzieci o mocnej budowie ciała. Gard przypomniał sobie, że jego bratankowie też byli chudzi, a przecież odżywiano ich należycie. Nie mógł więc oskarżyć tej nieszczęsnej Mali Vold o zaniedbanie.

Choć chętnie by to uczynił.

Poza tym ubranie chłopca wyglądało na bardzo znoszone i wyrośnięte. A buty, czy naprawdę nie da się ich doczyścić? Jego matce można by chyba jednak zarzucić to i owo.

Ponieważ Sindre wyraźnie nie miał ochoty wracać do łóżka, Gardowi nie pozostało nic innego jak ubrać się, a potem ubrać także swojego podopiecznego. Wyszczotkował maleńkie buciki tak solidnie, że wręcz można się było w nich przejrzeć.

W całej tej sytuacji czuł się do tego stopnia zły i zmęczony zarazem, że wyjmując jedzenie z lodówki zatrzasnął drzwiczki tak energicznie, że aż w środku zadzwoniły butelki.

Z samego rana pojawił się nowy problem. Ośrodek opieki nad dzieckiem otwierano dopiero o godzinie wpół do dziesiątej, gdy tymczasem on o tej porze powinien znajdować się już daleko poza miastem, zmierzając ku celowi swej dzisiejszej podróży.

Gard Mörkmoen syknął coś przez zęby.

Na dodatek Sindre nie chciał nic zjeść na śniadanie. Mężczyzna wcale mu się nie dziwił, bo mógł mu zaproponować co najwyżej kilka suchych kromek chleba i nic ponadto, ponieważ ostatnie krople mleka chłopiec wypił poprzedniego wieczora. Może piwo by się nadało? Szybko jednak odrzucił ten pomysł.

Gdy znalazł w kartoniku dwa jajka, uznał je za wielki dar losu i od razu szybko je ugotował.

Sindre jednak odwrócił głowę i nie wziął do ust ani kęsa.

Gard, zły nie na żarty, zadzwonił znowu do szpitala.

Mali starała się leżeć spokojnie, bo gdy tylko trochę się poruszyła, szew ciągnął ją, wywołując nieopisany ból. Pozostałym pacjentom podano już śniadanie, ona jednak nie dostała nic do jedzenia. Nic poza tym, co sączyło się do jej żył przez gumowe wężyki połączone ze statywem przy łóżku.

Lecz ból fizyczny nie miał znaczenia. Znacznie gorszy był niepokój o syna. Sonia prawdopodobnie poleciała już do Anglii, ale wczoraj późnym wieczorem przyszła do niej pielęgniarka z pozdrowieniami i wiadomością, że Sindre czuje się dobrze. Na pytanie Mali odpowiedziała, że dzwonił jakiś mężczyzna.

Mężczyzna? Mali spytała, kto to. Pielęgniarka nie mogła sobie przypomnieć. Jakiś Mork… Morkmo czy jakoś podobnie.

Gard Mörkmoen? Choć była słaba, poczuła, że robi jej się gorąco. Co ta Sonia wymyśliła? Mali nie chciała mieć nic wspólnego z Gardem, czy nie dość już ją zranił? Czy Sonia sądzi, że ona teraz będzie czuć się spokojna? Co ona mogła wiedzieć o Gardzie?

Biedny Sindre… Obcy ludzie tak bardzo go zawsze onieśmielali. Był taki powolny i cichutki. Zawsze narażony na szyderstwo lub zniecierpliwienie innych.

Lekarz stwierdził z niepokojem, że Mali Vold gwałtownie podniosła się temperatura.

Gdy z sali wyniesiono już naczynia po śniadaniu, przed jej łóżkiem stanęła siostra, trzymając aparat telefoniczny w ręku.

– To znowu ten mężczyzna, pyta, co ma zrobić z pani synem, który nie chce w ogóle jeść. Doktor uważa, że byłoby najlepiej, gdyby pani sama porozmawiała z tym panem, może wtedy przestanie się pani niepokoić o dziecko i spadnie gorączka. Bo zdaje się, że jedno wynika z drugiego.

Siostra wetknęła wtyczkę do gniazdka telefonicznego w ścianie i wcisnęła pacjentce słuchawkę do trzęsącej się ręki.

– Halo, mówi Mali Vold.

– Dzień dobry, Gard Mörkmoen. Jest u mnie pani syn. Głos był ostrzejszy i głębszy, niż pamiętała. Nic dziwnego, przecież on na pewno się postarzał.

– Dzień dobry – odpowiedziała niepewnie i z rezerwą. – Nie miałam zamiaru obciążać pana…

Przerwał jej natychmiast.

– Nie znam pani i w ogóle nic nie rozumiem z całej tej idiotycznej historii, ale o tym porozmawiamy innym razem. Teraz chodzi o Sindrego, on nie chce nic jeść.

Chora, nie pamiętając o swej ranie i bolesnych szwach, westchnęła głęboko.

– Rozumiem – powiedziała cicho. A po krótkiej pauzie wyjaśniła: – Sindre nigdy nie ma rano apetytu. Robi się głodny dopiero między dziesiątą a jedenastą.

– Ale o tej porze… – przerwał. – Postawiła mnie pani w trudnej sytuacji – rzekł krótko. – Muszę zaraz wyjechać i nie mam zielonego pojęcia, co zrobić z chłopcem.

Ponieważ Mali poruszyła się nieopatrznie, mimo woli syknęła z bólu.

– Bardzo mi przykro, że Sonia w to pana wmieszała. Ale naprawdę sama nie wiem, kto mógłby się zająć synkiem. Może porozmawiam z kuratorem, on będzie dzisiaj o pierwszej.

– O pierwszej? To za późno – odparł zniecierpliwiony mężczyzna. – Muszę coś z nim zrobić już teraz, w ciągu najbliższej pół godziny.

Mali była tak zmęczona, nieopisanie zmęczona. Czuła, że jest bliska płaczu.

– Nie wiem – powtórzyła bezradnie.

Gard prawdopodobnie domyślił się, że w tej chwili jego rozmówczyni nie jest w stanie stawić czoło problemowi.

– No, dobrze – zakończył nieoczekiwanie stanowczo. – Może dzisiaj wezmę go ze sobą. A jutro zobaczymy.

– Dziękuję! – szepnęła Mali. – Jak on się czuje? Czy często płacze?

– Nie. Może chce pani z nim porozmawiać?

Twarz chorej rozpromieniła się bardzo, a jej głos od razu zabrzmiał inaczej.

– Oj tak, bardzo.

Mężczyzna przywoływał Sindrego do telefonu. Po chwili usłyszała w słuchawce ciężki oddech.

– Dzień dobry, Sindre, to ja, mama. Czy dobrze się czujesz?

Oddech stał się żywszy, był w nim chyba także cień uśmiechu.

– Już niedługo wrócę do domu, wiesz? Będziesz grzeczny do tej pory, prawda? I słuchaj tego pana, dobrze?

Ponieważ nie otrzymała żadnej odpowiedzi, kontynuowała:

– Może już niedługo będziesz mógł mnie odwiedzić. A kiedy wrócę do domu, od razu wybierzemy się do miasta i kupimy ci coś naprawdę ładnego.

W słuchawce odezwał się znowu głos mężczyzny.

– Mały cały czas potakuje głową, ale pewnie pani tego nie słyszy.

Mali uśmiechnęła się nieznacznie.

– Niech pan będzie tak dobry i zadzwoni, gdyby coś było nie tak! I proszę nie denerwować się na niego, jeśli będzie trochę powolny. Dziękuję za pomoc!

– Nie ma za co – odparł Gard obojętnym tonem. – Przecież ktoś musi się nim zająć. Do widzenia.

Jaki chłód! Co za obcość! A to przecież ten sam Gard, który kiedyś był tak szczęśliwy i ciepły i patrzył na nią oczami przepełnionymi miłością. Gard Mörkmoen…

Ile to już czasu upłynęło od tamtej pory! Mali tak skutecznie wyparła całą tę historię z pamięci, że przed chwilą nie rozpoznała nawet jego głosu.

Przymknęła oczy. Jesień, ta radosna jesień, kiedy po raz pierwszy w swym życiu prawdziwie się zakochała – w fantastycznym Gardzie o wiecznie śmiejącej się twarzy, olśniewająco białych zębach i błyszczących oczach. Wymykała się z domu na spotkania z nim. Przekonująco i z żarem szeptał jej do ucha miłe słowa, a ona, młoda i głupia, nie miała siły, by mu się oprzeć. Sądziła bowiem, że ich miłość będzie wieczna. Bo jeśli ona nie przetrwa, to nie przetrwa nic na tym świecie. Mali tak mocno go kochała.

A potem nastąpił gorzki koniec. Zimny prysznic. Doskonale pamięta jego oczy unikające jej spojrzenia.

I zniknął.

Na szczęście zdołała o wszystkim zapomnieć. Sindre należy tylko do niej. Tymczasem Sonia swoim samowolnym zachowaniem rozdrapała na nowo wszystkie rany. Glos Garda był lodowato zimny, obcy. Nie ulegało wątpliwości, że nie chce mieć nic wspólnego z Mali, a także ze swym małym synkiem.

Kobieta zmusiła się, by zacząć myśleć o czymś innym. Przecież nie mogła się rozpłakać, teraz, z tymi szwami na brzuchu. Najmniejsze westchnięcie wywoływało bóle nie do zniesienia.

Och, Gard, po co wmieszałeś się znowu w moje życie, i to właśnie w tym momencie? Kiedy wszystkie rany były już zagojone. Przynajmniej tak się Mali zdawało.

Jednakże ta wielka rana w duszy bolała nadal. Może już nie tak dotkliwie jak przed trzema laty, lecz wciąż przypominała o dojmującym wstydzie i upokorzeniu, których doznała, a także o poczuciu beznadziejności, w jakim się pogrążyła.

ROZDZIAŁ V

Gard i chłopiec byli gotowi, by ruszyć w drogę. Ledwie wyszli na ulicę, od razu zaczepiła ich jakaś kobieta w średnim wieku.

– Co za słodka dziewuszka!

– To chłopiec – odparł oschle Gard.

– Niemożliwe! To naprawdę rozrzutność natury, żeby chłopca obdarzać takim słodkim wyglądem, nie uważa pan?

– Mnie jest wszystko jedno – powiedział Mörkmoen, ciągnąc za sobą małego.

Sindre słodki? Podobny do dziewczynki? Co prawda ani przez chwilę nie wydał mu się ładny, musiał jednak przyznać, że im dłużej z nim przebywał, tym bardziej ten berbeć zyskiwał w jego oczach. W rysach chłopca było rzeczywiście coś ulotnie delikatnego, uroku dodawał mu z pewnością także ledwie zauważalny melancholijny, a czasami spłoszony uśmiech, skupione oczy o badawczym spojrzeniu i rozbrajająca bezradność. Wprawdzie jego kręcone włosy istotnie mogłyby być krótsze, ale mimo to dziecko o tak mocnej budowie nie powinno raczej nikomu kojarzyć się z dziewczynką.

Te kobiety!

Sindre, gdy tylko zobaczył jaskrawoczerwone sportowe auto Garda, od razu śmiertelnie się w nim zakochał. Zachwycony, wdrapał się natychmiast na tylne siedzenie i stanął za plecami kierowcy.

Po kilku minutach jazdy i nieustannym zatrzymywaniu samochodu, by podnieść chłopca z podłogi i znowu posadzić na miejsce, stało się jasne, że trzeba temu jakoś zaradzić. Z ciężkim sercem Mörkmoen podjechał do sklepu i, chcąc nie chcąc, kupił drogi fotelik samochodowy. Uważał, że to wyrzucone pieniądze.

Lecz Sindre siedział teraz bezpiecznie.

Nietrudno było się domyślić, że dotychczas chłopiec nieczęsto jeździł autem. Śmiał się rozbawiony, gdy droga szybko uciekała im spod kół i gdy wreszcie znaleźli się poza miastem.

Gard, zacisnąwszy zęby, w ogóle się nie odzywał. Sytuacja bowiem wcale nie należała do zabawnych. Musiał przecież porozmawiać z inżynierami, przyjąć i skontrolować wykonane prace, zejść także pod wodę, a poza tym snuł również plany dotyczące tej nowo poznanej dziewczyny. Miała na imię Anita i wydawała się warta zachodu. Tymczasem on pojawi się przed nią z małym dzieckiem! Akurat dzisiaj jest mu ono potrzebne jak piąte koło u wozu!

Przeklinał tę niewinną istotkę za swymi plecami zrzucając całą odpowiedzialność za własne kłopoty właśnie na nią.

Na tylnym siedzeniu zrobiło się podejrzanie cicho. Gdy Gard zerknął w lusterko, powieki małego uniosły się ku górze i zaraz ciężko opadły z powrotem: Sindre zasnął z głową przekrzywioną na bok i kotem dyndającym w coraz bardziej bezwładnej rączce.

Chwała Bogu, pomyślał Mörkmoen. Oby spał jak najdłużej.

Lecz dziecko, jak wiadomo, śpi tylko, dopóki samochód jest w ruchu, i otwiera oczy natychmiast, kiedy kierowca się zatrzymuje, choćby najbardziej delikatnie. Podobnie było z Sindrem.

Rozejrzawszy się wkoło i stwierdziwszy, że otoczenie za szybą jest co prawda zupełnie mu nie znane, lecz Gard i ten cudowny pojazd stanowią wystarczająco pewny punkt oparcia, chłopiec uśmiechnął się nieśmiało do swojego opiekuna, gdy ten pomagał mu wyjść z auta na chodnik obcego miasta. Zaraz jednak pociągnął go nerwowo za rękaw i wskazał ponownie na samochód.