– Zatem wracaj do niego, dziewczyno. Rozłóż przed nim nogi i każ mu zapomnieć o wszystkim poza przyjemnościami, jakich może od ciebie zaznać. – Przestała się śmiać tak samo nagle, jak zaczęła. Chwyciła wnuczkę za brodę i brutalnym szarpnięciem zwróciła ku sobie jej twarz – Daj, czego pragnie, Linneo, ale nie zapominaj, czego ty pragniesz. Uwodnij, że nie jesteś bezużyteczną istotą, za jaką cię uznawaliśmy. Udowodnij swoją wartość dla rodziny. – Puściła Linneę, podniosła się z ławki i stanęła wsparta na łasce. – Idź do niego i przekonaj go, że jesteś mu całkowicie oddaną we wszystkim. Ale nigdy nie zapominaj, kim jesteś naprawdę.

Linnea nie zwlekała z odejściem. Wybiegła z kaplicy na drżących nogach, lecz tuż za drzwiami przystanęła, niepewna, dokąd powinna się udać. Mąż na nią czekał, a i obowiązek wobec rodziny nakazywał do niego wrócić. Jednakże potrzebowała samotności, chociaż przez krótką chwile. Musiała się zastanowić nad gwałtownymi zmianami, jakie ostatnio zaszły w jej życiu, i zebrać resztki sił, jakie jej pozostały.

Spojrzała w stronę schodów prowadzących pod zewnętrzny mur, a potem na drabinę, po której można się było wspiąć na blanki. Może tam znalazłaby zaciszne miejsce, gdzie nikt by jej nie szukał. Gdyby tak mogła zwrócić twarz ku słońcu, zamknąć oczy i poddać się orzeźwiającym podmuchom wiatru, może by jej się udało znaleźć odrobinę spokoju w tym tumulcie, który wywrócił jej życie do góry nogami.

Pod murem toczyło się znowu normalne życie, jakby zamek wcale nie został przejęty przez wroga. Trzej rycerze ćwiczyli się w fechtunku na specjalnie wydzielonym placu. Dwoje dzieci taszczyło ciężko wyładowany koszyk w stronę kuchni. Jakiś pies szczekał na wóz ciągnięty przez krępego kuca, którego prowadził za uzdę mężczyzna z wiązką chrustu na plecach. Niby najzwyklejsza scena, a dziś wydawała jej się dziwnie nierzeczywista.

Zbiegła po schodach, a potem wspięła się po drabinie z nadzieją, że nikt jej nie dostrzeże. Jako Linnea z pewnością nie przyciągnęłaby niczyjej uwagi. Ale teraz była Beatrix. Nadal miała na sobie wspaniałą ślubną suknię; rozpuszczone włosy złotymi falami spływały jej aż do bioder. Dosłownie wszyscy na dziedzińcu przystawali na jej widok. Nin dotarła na blanki, pod murami zrobiło się cicho; czuła, że wszyscy na nią patrzą.

Dobry Boże, czyżby już nigdy nie miała zaznać chwili odosobnienia? Wprawdzie i wcześniej nie zawsze było tak, jak by sobie życzyła, ale wrażenie, że jest bez przerwy obserwowana, było gorsze niż poczucie wyobcowania i niemal tak niemiłe jak pogarda.

Znalazła odludne miejsce w południowo – zachodnim narożniku pomiędzy dwoma występami muru. Utworzona przez nie wnęka była węższa od strony przejścia i rozszerzała się na zewnątrz, tworząc maleńki, nisko obramowany balkonik, na którym z trudem się mieściła. Usiadła, oparła się plecami o kamienną ścianę i obejmując ramionami podciągnięte kolana patrzyła na ziemię rozciągającą się na południe aż do morza.

Pod nią, jak okiem sięgnąć, rozpościerały się pola i lasy. Z nieba zwisały nisko ciężkie chmury. Miała przed sobą nieogarniony świat, o którym tak niewiele wiedziała. Mimo to wydawał jej się bardziej bezpieczny niż ten, w którym obecnie przyszło jej żyć.

Przymknąwszy oczy oparła głowę na kolanach. Nie chciała płakać, ale łzy same cisnęły się pod powiekami.

Co miała zrobić?

Odpowiedź była prosta i niezmienna jak szorstki mur pod jej plecami. Musiała dalej grać rolę, której się podjęła, i oczekiwać na powrót Beatrix.

Ale jak miała temu podołać? Jak miała zachować zimną krew, skora Axton de la Manse tak na nią działał? Jak miała żyć z tym przeklętym łańcuszkiem, przy każdym ruchu przypominającym jej to wszystko, co z nią robił… i co będzie robił? Nawet w tej chwili czuła drażniący dotyk, choć siedziała nieruchomo jak wtopiona w kamienną ścianę. Delikatne ogniwa gładziły jej skórę, jakby to jego dłoń wędrowała po jej udzie, zatrzymując się na moment, by zaraz wznowić pieszczotę…

Z okrzykiem przestrachu Linnea poderwała głowę. To był on, a nie jej wyobraźnia! Nie łańcuszek, lecz jego palec dotykał ją w miejsca i w sposób, jaki jeszcze dzień wcześniej byłby nie do pomyślenia Ale był nowy dzień, a ona należała do niego i mógł z nią robić, co chciał.

Ich spojrzenia spotkały się. Sądząc po wyrazie jego twarzy, zamierzał to z nią zrobić tu i teraz.

Serce waliło jej w piersi jak oszalałe, a w duszy walczyły ze sobą strach, wstyd… i oczekiwanie tego, co miało nastąpić. Co gorsza, oczekiwanie brało górę…

Axton nie mógł oderwać wzroku od wzburzonej twarzy żony. Widział strach w jej nagle pociemniałych oczach. Oddychała szybko przez półotwarte usta.

Tak samo jak wówczas, gdy leżała pod nim.

Znalazł ją tylko dlatego, że jeden z jego ludzi milcząco wskazał mu drabinę. Czyżby dla wszystkich było oczywiste, że jej szukał? Planował zrobić hałaśliwą scenę, kiedy ją odnajdzie, nakazując jej wrócić do komnaty tak, żeby wszyscy mieszkańcy zamku widzieli. Sam dobrze nie wiedział dlaczego, ale odczuwał potrzebę wykazania władzy nad żoną Chciał ją mieć na każde skinienie, gotową i całkowicie uległą. I chciał żeby wszyscy wiedzieli, że należy do niego… że wszystko w Maidenstone walczy do niego.

Nie spodziewał się, że znajdzie ją na półce zamkowego muru zawieszonej nad mętnymi wodami fosy. Jej przygnębienie było ciosem zadanym jego dumie, którego się zupełnie nie spodziewał. Czyż nie zadbał o to, by zaznała przyjemności? Czyż nie słyszał jej okrzyków rozkoszy, nie czuł dreszczy spełnienia wstrząsających jej ciałem?

Jak mogła być przygnębiona po spędzonej z nim nocy?

Ze złością zadarł jej spódnicę; był zły na nią za niewdzięczność i zły na siebie za głupotę, która kazała mu oczekiwać wdzięczności od córki de Valcourta. Kiedy chciała mu przeszkodzić chwytając go za rękę i próbując obciągnąć spódnicę, zmroził ją jednym krótkim słowem.

– Zostaw!

Patrzyła na niego wzrokiem bezbronnej istoty schwytanej przez silniejszego, sprytniejszego myśliwego. Przed sobą i za plecami miała kamienne ściany, w dole rozciągała się otchłań; zastępował jej jedyni drogę ucieczki i mógł z nią zrobić, co chciał. Czuła na sobie chłodne podmuchy wiatru, który gnał po niebie chmury i świszczał przeciskając się przez wycięcia blanków. Od strony zamku dobiegały pojedyncze głosy, ale tu, na górze, byli sami. Niby otoczeni ludźmi, widoczni z ziemi i z nieba, ale jednak sami.

Podciągnął jej spódnicę nad kolana; mięsista tkanina zebrała się w grubą fałdę odsłaniając kształtne nogi przed jego wzrokiem i dotykiem.

Ogarnięty nagłą żądzą pomyślał, że to było nawet lepsze niż spotkanie jej pod murami. Miał zamiar chwycić ją za rękę i zaciągnąć prosto do łoża, ostrzegając wszystkich napotkanych po drodze, by im nie przeszkadzano. Zamiast tego mógł się nią zająć tu, na miejscu. Nikt nie dojrzy dokładnie, co robią, ale będą mieli powody do snucia domysłów i plotkowania, a dla tych, którzy mogli jeszcze popierać de Valcourtów, stanie się jasne, że córka de Valcourta należy do Axtona podobnie jak wszystko, co ten człowiek kiedykolwiek uznawał za swoje. Teraz wszystko należało do niego, Axtona, i mógł robić, co zechce, a chciał widzieć, jak żona omdlewa z namiętności do niego.

Oparł się o kamienny występ czując, jak jego męskość nabrzmiewa aż do bólu.

– Och, nie… nie… – Chwyciła go za rękę, którą chciał wsunąć między jej gładkie, jedwabiste uda. – Nie – błagała wpatrując się w niego oczyma koloru wzburzonego morza. – Wrócę z tobą do komnaty. Ja… potrzebowałam tylko chwili samotności…

– Nie chcę, żebyś była nieszczęśliwa, skoro jesteś moja żona, Beatrix.

Zadrżała na te słowa i odwróciwszy się od niego spojrzała w dal, na bezkresne ziemie rozciągające się u ich stóp. Axton dostrzegł łzę spływającą z kącika jej oka. Targnęła nim wściekłość. Mógłby zrozumieć, że płacze, gdyby ją źle potraktował. Ale przecież był cierpliwy i delikatny, bardziej niż byłby jakikolwiek inny mężczyzna.

Jednym ruchem rozsunął jej uda i bezceremonialnie sięgnął do najskrytszego kobiecego miejsca. Dłoń zatonęła w ciepłych fałdach skóry i miękkich kręconych włosach. Jej łzy tylko wzmogły jego niecierpliwość; za wszelką cenę musiał je powstrzymać, zmienić żałosny szloch w jęki rozkoszy.

Wsunął w nią palec, głęboko, jak tylko zdołał, i z zadowoleniem usłyszał cichutkie westchnienie. Była w środku wilgotna i gorąca, więc jej łzy wydały mu się udawane. Przecież nie mogła jednocześnie płakać z żalu i być gotowa go przyjąć.

Zaczął poruszać palcem, wolno, potem coraz szybciej, aż poczuł, jak napięte mięśnie jej ud rozluźniają się, a bujne piersi falują w przyspieszonym oddechu. Gdyby tylko mógł się wcisnąć w wąski przesmyk między występami muru, przypadłby do tych piersi ustami, gryzłby je i drażnił, aż wszelki opór stałby się jedynie mglistym wspomnieniem. Ale ponieważ był w stanie dosięgnąć jej jedynie ręką, używał jej z tym większym wigorem.

Kiedy opierając uniesioną głowę o kamienie poszukała oczyma jego oczu, podniecił się do granic wytrzymałości Niech ją licho za to, jak na niego działała! Ale postanowił obrócić jej moc na swoją korzyść.

Przesunął czubek palca na twardą grudkę ukrytą w jedwabistych fałdach kobiecego ciała. Tak, była gotowa. Wiedział, że za moment będzie należeć całkowicie do niego, bo już wydawała z siebie głośne jęki. Wyciągajcie ręce uchwyciła się wystających kamieni nad głową. Kiedy wyprężyła się pod jego dłonią, jej prawa stopa, prześliznąwszy się przez niskie obramowanie wnęki, zawisła w powietrza.

Krzyknęła, spięta gwałtownym dreszczem. Chwycił ją wpół, bo znalazła się niebezpiecznie blisko krawędzi muru. Pochylając się, by ją ratować, trafił nabrzmiałym penisem w narożnik kamiennej ściany.

– Niech to diabli! – wybuchnął, bo gwiazdy stanęły mu przed oczyma. Miał ochotę zwinąć się z przeraźliwego bólu, ale nie puszczał jej, dopóki nie złapała tchu i nie odzyskała równowagi. – Czy nie kazałem ci wrócić do komnaty? – warknął, wyciągając ją przez wąskie przejście. – Czyżbym nie dość jasno przedstawił swoje oczekiwania wobec ciebie?

Przylgnęła plecami do szorstkich kamieni. Była w pułapce; po obu stronach miała jego ramiona, którymi opierał się o mur. Z policzkami gorącymi od rumieńca i oczyma zamglonymi od dopiero co przeżytych uniesień dyszała głośno, niezdolna się odezwać.

Zawsze była piękna, ale w tej chwili wyglądała wręcz zniewalająco. Zapomniał o bólu, od nowa pobudzony. Mógłby ją wziąć tu na miejscu, a potem choćby umrzeć… tyle że wszyscy by widzieli. Nie obchodziło go, że mieszkańcy zamku snują domysły na temat ich pożycia. Tak się działo we wszystkich zamkach. Ale nie mógł jej posiąść w ich obecności. jakby była pierwszą lepszą obozową dziwką. Była jego żoną, nieważne jak zdobytą, a w przyszłości miała być matką jego dzieci. Nie mógł jej publicznie upokorzyć. Ale musiał ją mieć. I to natychmiast.

– Idź do naszej komnaty. Zdejmij z siebie wszystko, połóż się na brzuchu na niedźwiedziej skórze i czekaj na mnie.

Z najwyższym wysiłkiem oderwał się od niej i ruszył w stronę wartowni przy bramie, udając całkowity spokój, jakby nie był podniecony jak jeszcze nigdy w tycia. Dał jej tyle czasu, ile było potrzebne na dojście do ich komnaty, ani chwili dłużej. Nie byłby w stanie znieść dłuższego oczekiwania.

Linnea patrzyła za odchodzącym Axtonem. Nie wiedziała, czy mu złorzeczyć, czy błagać go, by wrócił, śmiać się z tej niedorzecznej sytuacji, czy wybuchnąć płaczem. Poślubiła szaleńca, który darzył ją jednocześnie nienawiścią i pożądaniem!

Oparta się o ścianę. Tak, był szalony. Ale ona także musiała być niespełna rozumu, bo mimo strachu, miękła pod jego dotykiem niczym wosk. I choć napawało ją to wstydem, aż się trzęsła z grzesznej żądzy.

Chciał mieć ją nagą na niedźwiedziej skórze. Dobry Boże! Matko Boża! Święty Judo! Pomóżcie mi. Widziała, jak schodzi z blanków i znika w wartowni, lecz zachowała w myślach jego wizerunek. Może i był szalony, ale doskonale wiedział, do jakich się uciec podstępów; żeby zawładnąć jej ciałem. Nie umiała się przed nim obronić. Co gorsza, czerpała z tego przyjemność. W chwilach, kiedy pozornie najbardziej fizycznie nad nią panował, doświadczała niewiarygodnego poczucia wolności; opuszczały ją wówczas wszelkie opory i lęki.

Gdyby jej nie przytrzymał, z pewnością wpadłaby w otchłań, bo już miała wrażenie, że leci. Uniósł ją w przestworza tak wysoko, że z trudem mogła oddychać.

Dobry Boże, nie mogła się przecież dać opętać temu człowiekowi. Był jej wrogiem!

Ta myśl nieco ją otrzeźwiła, ale nie stłumiła grzesznego płomienia rozgrzewającego ją od środka. Przerażona swą lubieżnością, oderwała się od muru. Kazał jej czekać w komnacie… ich komnacie. Czy to znaczyło, że na zawsze mieli w niej razem zamieszkać? Nawet ojciec, który przecież uwielbiał matkę, utrzymywał oddzielne komnaty.

Tylko że trudno było oczekiwać od Axtona, że będzie w czymkolwiek przypominał jej ojca.