A lud pokochałby ją za to. Przez moment wyobraziła sobie tę cudowną przemianę, jaka by zaszła, gdyby udało jej się zdziałać coś naprawdę wielkiego i dowieść mieszkańcom Maidenstone…

– Z drogi – zażądał ktoś ostrym głosem, przywracając ją gwałtownie do rzeczywistości.

Pospiesznie wspięła się na ostatnie stopnie, czując tuż za plecami obecność jednego z zamkowych strażników. Nie mógł jej pomylić z Beatrix, choćby dlatego, że strój Linnei zawsze przedstawiał się znacznie skromniej niż szaty jej siostry. Poza tym Beatrix z pewnością nie włóczyłaby się po zamku podczas przygotowań do bitwy, tylko Linnea mogła się zdobyć na coś równie niemądrego. Beatrix zapewne była teraz W głównej sali zamku, uspokajała przestraszonych wieśniaków, organizowała dla nich pożywienie lub oddawała się jakimś innym pożytecznym domowym zajęciom.

Na szczycie muru Linnea zawahała się, niepewna, jaką pozycję powinna zająć podczas nadchodzącej bitwy. Po drugiej stronie zatłoczonego dziedzińca, w drzwiach prowadzących do wielkiej sali, dostrzegła babkę – jedną ręką Wsparta na lasce, drugą rozdzielała polecenia.

Linnea w jednej chwili postanowiła, że nie wróci do wielkiej sali. Jej babka, lady Harriet, z trudem znosiła widok młodszej wnuczki. A możną się było spodziewać, że tego dnia dobre maniery nic powstrzymają jej przed uszczypliwością.

Nagle Linnea usłyszała szorstki glos ojcu; po kilku minutach przeszukiwania wzrokiem ludzkiej ciżby zobaczyła go na wschodniej blance – wykrzykiwał rozkazy i gestykulował, obejmując dowództwo nad obrońcami zamku.

Odziany był w skórzany kubrak ozdobiony rodzinnym herbem Valcourtów – złotym lwem wspiętym na tylnych łapach na niebieskim polu. Z ramion spływała mu krótka niebieska peleryna, a szeroką talię opinał ciężki, nabijany złotem pas. Wyglądał na prawdziwie wielkiego rycerza, za jakiego w istocie uchodził; niezrównanego w dzielności, sprycie i sile. Jeśli jawił się jej mężczyzną bardziej oddanym przyjemnościom dobrego jadła i napitku niż wojaczki i strategii, to tylko dlatego, iż przez ostatnie dziesięć lat nie miał nic lepszego do roboty. Nie pamiętała czasów, kiedy walczył dla Stefana, pomagając mu wydrzeć koronę z rąk przebiegłej córki starego króla… Słyszała jednak historie o jego mężnych wyczynach, opowiadane po wielekroć podczas długich zimowych wieczorów. O tym, jak został pasowany na rycerza przez samego króla Stefana, choć na długo przedtem, nim ten został królem. O tym, jak walczył w doborowej gwardii Stefana. O tym, jak został nagrodzony za wierną służbę małżeństwem z kuzynką Stefana, Ella. najpiękniejszą kobietą w całym kraju. O tym, jak objął zamek Maidenstone tuż po śmierci starego władcy i utrzymał go. mimo ciągłych zakusów Matyldy pragnącej pozbawić go tej posiadłości, a Stefana – korony.

Wyglądało jednak na to, że tym razem syn Matyldy i jego stronnicy podjęli bardziej zdecydowany atak.

Linnea wcisnęła się w zaciszny kąt pomiędzy kamienną ścianą kuchni a palisadowym płotem otaczającym zielny ogródek. Przestrzeń między murami pełna była ludzi, psów i niespokojnego bydła; oszalała ciżba wzbijała tumany kurzu, który powodował drapanie w gardle i wywoływał łzawienie. Mimo to Linnea nie odrywała oczu od ojca.

Gdyby tak Maynard był tu na miejscu, pomyślała z żalem, kiedy ojciec dołączył do sir Hugha i stojąc ramię w ramię spoglądali w kierunku nadciągającego wroga. Jej brat bywał czasami okrutnym i nieznośnym potworem, ale dzielnością dorównywał ojcu i uchodził za wielce zręcznego wojownika.

Jednakże Maynard przebywał w Melcombe Regis, wraz z większością ich rycerzy, łuczników i piechoty. Obrona Maidenstone spoczywała w rękach zamkowej gwardii i wieśniaków, którym udało się schronić wewnątrz murów, zanim podniesiono most.

Dziewczyną zatrząsł zimny dreszcz strachu, aż zacisnęła ramiona na piersi. Po raz kolejny przyszła jej na myśl straszliwa prawda – Maidenstone nie miał szans na zwycięstwo. Nie mogli zwyciężyć, musieli zatem być gotowi na przegraną.

Natychmiast opuściła swą kryjówkę. Lęk przed gniewem babki przestał się liczyć. Musi odnaleźć Beatrix, żeby być przy niej na wypadek najgorszego. Beatrix potrzebowała kogoś, kto będzie ją chronił, a Linnea, jak zawsze, gotowa była zrobić wszystko dla ukochanej siostry. Zadarłszy spódnicę gestem bynajmniej nie pasującym do dobrze urodzonej panny, ruszyła biegiem wzdłuż muru, omijając miotających się wieśniaków i wystraszone dzieci. Swąd dymu stał się mocniejszy, podobnie jak rozpaczliwe lamenty w środku i na zewnątrz obleganego zamka.

Otaczająca ją panika i zamieszanie zaczęły jej się udzielać i pomyślała z trwogą, że nadchodzi koniec świata. Zbliżało się piekło, a czarny niedźwiedź u ich progu był chyba samym diabłem.

Axton de la Manse wyjechał na potężnym wierzchowcu na skraj wsi i zadarłszy głowę przyglądał się kamiennym murom Maidenstone, Czarne pióropusze dymu zasnuły niebo szarością, w której dom jego dzieciństwa wyglądał jak obraz piekieł. Podpalił jedynie stodoły i szopy oraz kilka spichlerzy znajdujących się w strategicznych punktach. Jednakże teraz, gdy gryzący swąd znad wsi przeniósł się z wiatrem nad zamkowe mury. wrażenie było na tyle straszne, by przerazić bezbronnych wieśniaków – i zaszczepić lęk w sercu Edgara de Valcourt i całej jego nikczemnej rodziny.

– Wieśniacy znaleźli się w pułapce pomiędzy nami a fosą – zauważył sir Reynold. rotmistrz Axtona i jego najbardziej zaufany człowiek.

Axton przytaknął skinieniem głowy.

– Podsycajcie ogień, dopóki nie opuszczą mostu i nie podniosą bramy.

Dajcie naprzód syna Valcourta.

– Zemdlał, jest ledwie żywy.

Axton wzruszył ramionami.

– Walczył dzielnie… jak na Valcourta. Jeśli umrze, to trudno. To w niczym nie przyćmi naszego dzisiejszego sukcesu. – Nie musiał dodawać, że zadanie Maynardowi de Valcourt obezwładniającego ciosu sprawiło mu dziką radość. Axton i Reynold odbyli razem wiele bitew i stracili' w nich niejednego mężnego współtowarzysza. Ale taki był los rycerza. Stoczyć godną walkę i polec od ran na polu chwały – oto czego oczekiwali od życia Axton i Reynold. Nigdy nie liczyli na więcej.

Aż do teraz.

Bo teraz Axton pragnął dożyć sędziwego wieku, odłożywszy do lamusa ciężki stalowy miecz i ostry sztylet, kutą żelazną maczugę i lancę. Pragnął odzyskać swój dom, a choć nadal ciążył na nim obowiązek wobec króla – albo konieczność wykupienia się z niego – miał zamiar osiedlić się w Maidenstone, sprowadzić w to miejsce tych nielicznych członków swojej rodziny, którzy pozostali przy życiu, i odzyskać wszystko, co utracili przed wieloma laty.

Tylko że nie można było odzyskać wszystkiego.

Jego dłoń w skórzanej rękawicy zacisnęła się na wodzach; koń zatańczył nerwowo. Na krew Chrystusa, ojciec powinien być dziś tutaj, napawać się zwycięstwem, na które tyle musieli czekać. A także bracia, William i Yves – oni też zasłużyli na udział w tym triumfie.

Ale ich tu nie było. Był jedynym mężczyzną ocalałym z całej rodziny. To oznaczało, że musi czcić zwycięstwo za nich wszystkich, myślał, patrząc na młodszego z Valcourtów, który jechał na odkrytym wozie. Będzie więc czcił dzisiejsze zwycięstwo po czterokroć, raz za siebie i trzy razy za ojca i starszych braci Będzie pił za czterech. Świętował za czterech. Zabawiał się z dziewkami za czterech.

Uśmiechnął się ponuro na tę ostatnią myśl Od wielu tygodni nie miał kobiety. Gdyby nie był tak potwornie zmęczony, kazałby sobie sprowadzić do łoża cztery jednocześnie na dzisiejszą noc.

Podniósł wzrok na zamkowe mury. Wkrótce musieli się poddać. Oczekiwanie pewnej wygranej kazało mu zapomnieć o igraszkach z kobietami. Był u progu zwycięstwa. Swojego zwycięstwa… i upadku de Valcourtów…

Sir Maynard jest jego jeńcem…

– Pojmał młodego lorda…

– Sir Maynard wpadł w przeklęte szpony wroga…

Pogłoska rozniosła się od wałów na mury, a stamtąd strwożony szept przeniósł ją do wielkiej sali, gdzie lady Harriet opryskliwym tonem wydawała rozkazy siedząc na podwyższeniu koło paleniska. Sir Maynard był ranny… umierający, umęczony torturami… tuż za fosą leżał na odkrytym wozie, żeby wszyscy widzieli jego upodlenie.

Musieli tylko upuścić most – i poddać zamek – żeby odzyskać swego bohatera i móc opatrzyć jego rany.

Linnea usłyszała wiadomość i przyjęła, ją tak samo jak inni. Straciła resztki nadziei. Bez brata i jego armii nie mieli najmniejszych szans, by utrzymać krwiożerczą hordę najeźdźców poza murami zamku. Dopóki walczył gdzieś w świecie u boku króla Stefana, dopóty istniała choćby słaba nadzieja, że dowie się jakoś o ich położeniu i przybędzie z pomocą. Mogliby odpierać ataki co najmniej przez dwa tygodnie, gdyby nadzieja podtrzymywała w nich ducha.

Ale teraz ich ostatnia nadzieja leżała sponiewierana na wozie pod murem.

– Biedny Maynard – szepnęła Linnea, ściskając siostrę za rękę.

– Musimy się za niego modlić – odpowiedziała jej szeptem Beatrix. na co Linnea posłusznie opuściła głowę przyłączając się do modlitwy za starszego brata, który nigdy nie zaszczycił ładnej z nich najmniejszą uwagą, chyba ze chciał zrzucić jakaś własną winę na „przeklętą siostrę”, jak nazywał Linneę. Był w tym bardzo dobry jako dziecko; wiele razy obrywała cięgi lub cierpiała inną karę z powodu jego oskarżeń.

Jednakże dziś to się przecież nie liczyło. Linnea napomniała się w duchu, próbując skupić uwagę na słowach litanii wznoszonej do nieba przez Beatrix.

– Proszę cię. Boże, ratuj naszego ukochanego brata. Ratuj nasz dom i rodzinę i lud przed bestią, która chce nas dopaść. Błagam, Boże, pomóż nam, swym pokornym sługom, w godzinie potrzeby…

I tak dalej i dalej wznosiły się powtarzane setką ust błagania. Napełniający obwieszoną gobelinami salę, jednostajny, raz wznoszący się, raz opadający szmer głosów przerwał huk otwartych gwałtownie podwójnych drzwi. A potem do zatłoczonej komnaty chwiejnym krokiem wszedł sam sir Edgar. W jednej chwili modły zamarły; w sali zapadła całkowita cisza.

Czy to możliwe, że Linnea bała się już wcześniej? Kiedy szeroko otwartymi oczyma patrzyła na zmienioną twarz ojca, jej obawy wzmogły się dziesięciokrotnie. Widywała ojca zagniewanego, zdarzyło jej się widzieć go w chwili załamania. Widziała, jak okazywał okrucieństwo i niezłomność, widziała go też zupełnie pijanego. Ale jeszcze nigdy nie widziała u niego strachu. Nigdy.

I nigdy nie widziała go pokonanego.

– Zróbcie drogę dla milorda. Rozstąpcie się! – zawołał sir John, zarządca dworu, kopiąc i rozpychając ludzi na boki. żeby sir Edgar mógł dotrzeć do swojej rodziny zgromadzonej na podeście. Salę okrył jakby całun trwogi, zapanowała śmiertelna cisza przerywana jedynie stłumionymi odgłosami dochodzącymi zza murów.

Linnea i Beatrix przylgnęły do siebie, stojąc przy lewym boku babki, którą wsparta na lasce patrzyła, jak niepewnym krokiem zbliża się do niej jedyny syn.

Przez krótką chwilę Linnea była bliska podziwu dla tej starej kobiety. Lady Harriet dręczyła ją przez cale życie; Linnea nigdy nie zaznała łaskawszego spojrzenia czy dobrego słowa od matki swego ojca. Lady Harriet przelała wszystkie cieplejsze uczucia na Maynarda i w mniejszym stopniu na Beatrix. Dla Linnei uczucia jej już nie starczyło.

Jednak żelazny charakter lady Harriet tego dnia jej nie zawiódł. Kiedy matka i syn stanęli naprzeciw siebie, dla Linnei było jasne, które z niech ma w sobie więcej siły.

– Mają go… Maynarda – potwierdził sir Edgar szeptem pełnym bólu. – Mają go, nieszczęsnego… Wiozą go na bydlęcym wozie, żeby wszyscy mogli zobaczyć…

Głos mu się załamał; zakrył oczy drżącą dłonią. Linnei zrobiło się dziwnie miękko w środku na widok jawnej rozpaczy ojca; oczy zaszły jej łzami.

– Biedny Maynard. Biedny Maynard – powtarzała Beatrix boleśnie ściskając rękę siostry.

Lady Harriet pozostała dumna i niewzruszona.

– Kimże jest ten podły wysłannik z upadłego dworu Henryka, że napada nas w naszym własnym domu? Kim jest ten szatański pomiot zabijający naszych synów i gwałcący nasze córki?

Sir Edgar opuścił dłoń, którą zakrywał oczy; uniósł nieco głowę, by spojrzeć w rozsierdzoną twarz matki. Linnea wyciągnęła szyję, żeby lepiej słyszeć, choć nie spodziewała się poznać imienia najeźdźcy, Obie z Beatrix były utrzymywane w nieświadomości, jeśli idzie o wszelkie sprawy związane z polityką. Wszystkie wiadomości dochodziły do Linnei od mieszkańców zamku i wieśniaków, których spotkała, gdy kilka razy udało jej się wymigać od zwykłych obowiązków.

– To de la Manse! De la Manse! Widziałem proporce – odparł sir Edgar.

Linnea nie od razu zorientowała się. o kogo chodzi.

– De la Manse! – Oczy babki zrobiły się większe, a kościste palce mocniej zacisnęły się na rzeźbionej lasce. – De la Manse – powtórzyła takim tonem, jakby to nazwisko równało się przekleństwu.

Dopiero wówczas Linnea przypomniała sobie, że już je kiedyś słyszała.