– Odejdź, córko…

– Cicho bądź, ojcze! – rzuciła podniesionym głosem. Wolną ręką odepchnęła go od Axtona, co ku jej zaskoczeniu, przyjął bez sprzeciwu; Ponownie stanęła pomiędzy mmi. – Ojcze, zapominasz, że teraz sir Axton jest tu lordem? I że jest moim mężem? Nie mogę pozwolić, żebyś się kłócił z moim mężem… – Urwała, widząc na jego twarzy najpierw zmieszanie. Potem straszliwy smutek. Nie mogła znieść tego bolesnego widoku. Był jej ojcem i choć zawsze wiedziała, że jest najmniej pożądanym z jego dzieci, zawdzięczała mu życie… to, że dał jej życie i że dzięki niemu je zachowała. Słyszała opowieści o swoich narodzinach, o tym, jak babka żądała, by uśmiercić drugie z bliźniąt, czemu ojciec się sprzeciwił.

Łzy napłynęły jej do oczu; ciężko było patrzeć na jego upadek. – Ojcze, to zaszkodzi nam obojgu. Pozwól się zaprowadzić do kwatery. Drżał jakby się miał zaraz rozpaść na kawałki. Dziki gniew sprzed chwili ustąpił miejsca nieopanowanemu żalowi. Stanął twarzą do twierdzy, jakby zamierzał się udać do lordowskiej komnaty.

– Tędy, ojcze – szepnęła, z trudem wydobywając glos ze ściągniętego gardła. Wzięła ojca za rękę. – Tędy.

Sprowadziła go ze schodów. Mijając Axtona zatrzymała się i spojrzała na niego. Miał zacięty, twardy wyraz twarzy, przerażająco łatwy do odczytania. Chciał walczyć z jej ojcem. Pragnął widzieć swego wroga martwym.

– Axtonie – jęknęła napotkawszy kamienne spojrzenie jasnych męża. Chciała położyć mu dłoń na piersi, ale nie udało jej się bo ojciec pociągnął ją za drugą rękę. Przynajmniej uratowała ojcu życie, pocieszała się w duchu, prowadząc go do kaplicy. Axton mógł go zabić, ale tego nie zrobił.

Na dziedzińcu ktoś głośno wydał rozkaz, by wszyscy się rozeszli się do swoich zajęć. Pomyślała, ze to z pewnością sir Reynold. Ludzie posłusznie zaczęli się rozchodzić, ale niektórzy wciąż odprowadzali zaskoczonym spojrzeniem ją i ojca.

Nie wiedziała, dokąd odszedł Axton. Co robił, jak się czuł. Mogła się tylko nad tym zastanawiać, umieszczając ojca w kącie kaplicy. Starzec oparł się ciężko o kamienną kolumnę i ukrył twarz w dłoniach. Jeśli płakał, to bezgłośnie.

Linnea nie stanęła przed głównym ołtarzem, lecz przeszła do bocznej nawy, gdzie znajdowała się malowana drewniana figura Matki Boskiej, uklękła przed nią i zaczęła się modlić.

Nie wiem, co robić. Proszę, wskaż mi właściwą drogę. Pomóż mi Powiedz, co mam zrobić z ojcem… i z mężem, który tak naprawdę wcale nie jest moim mężem.

Axton udał się na plac służący do ćwiczeń szermierczych. Nikt nie śmiał sie do niego odezwać, pozdrowić go czy nawet się zbliżyć. wszystkich odstraszała bijąca od niego furia.

Czul nieodpartą potrzebę zaatakowania kogoś, przelania czyjejś krwi, musiał dać upust swojej wściekłości w ostrej, brutalnej walce. Ale nie miał przeciwnika, poza starym człowiekiem, którego nie mógł zabić choćby nic wiem jak tego pragnął. Nie miał sie z kim zmierzyć, żeby rozładować rozpierającą go złość. Rozsądek nie pozwalał mu wezwać któregoś ze swoich ludzi, żeby poćwiczyć szermierkę, bo czuł mógłby do końca nad sobą nie zapanować.

Wpadł do zbrojowni i chwycił pierwszą broń, jaka mu wpadła w ręce. Był to ciężki, obosieczny miecz, przeznaczony do trzymania oburącz.

Wpadł z powrotem na plac, nim drzwi zdążyły się za nim zamknąć. Manekin do ćwiczeń nie miął żadnych szans. Axton rzucił się nań, wyobrażając sobie ze ma przed sobą Edgara de Valcourt, tyle ze dwadzieścia lat młodszego. Siekając, kłując i tnąc bez litości, szybko uporał się z milczącym przeciwnikiem.

Jeśli ktoś obserwował ten popis zwierzęcej zręczności i piekielnej energii, przezornie robił to z daleka. Nikt nie miał odwagi zbliżyć się do placu ćwiczeń. Cały dziedziniec sprawiał wrażenie dziwnie wymarłego jak na wiosenne popołudnie; zwykle o tej porze kręcili się tu przy pracy karczmarka, zbrojarz czy pasiecznik.

Czyżby nikt w tym przeklętym zamku nie miał poczucia obowiązku, myślał Axton ze złością. Czy musiał przypominać wszystkim, że należy zabrać się do pracy?

Ostatnim potężnym machnięciem odciął manekina z ramy, na której był zawieszony. Ciężka kukła upadła na ziemię z głuchym łomotem, wzniecając tuman kurzu. Axton patrzył z góry na poszarpane szczątki; ramiona drżały mu od wysiłku, pierś unosiła się w wytężonym oddechu. Ale nie czuł satysfakcji.

Beatrix nie powinna była się wtrącać.

Potrząsnął głową. Nie. Nawet on musiał przyznać, że nie mogła stać z boku i patrzeć, jak zabija jej ojca. Jednak nie powinna odchodzić ze staruszkiem, zostawiając męża samego pod murami. Była teraz jego żoną. I to jemu była winna lojalność.

Wbił miecz w manekina, jakby dobijał śmiertelnie rannego wroga, i zostawił broń sterczącą pionowo z nieruchomego worka wypełnionego szmatami i sieczką. Rozglądając się zmrużonymi oczyma po dziedzińcu doszedł do wniosku, ze musi raz na zawsze ustalić z żoną pewne rzeczy. Skoro wolała chronić ojca i poświęcać mu uwagę, jaka należała się mężowi to znaczy, że musi się jeszcze wiele nauczyć jako żona Axtona de la Manse.

Peter odnalazł ją i powiedział jej to, co już wiedziała.

– Idź do niego i postaraj sie go uspokoić, zanim wybuchnie i spali nas wszystkich.

Linnea zerknęła niespokojnie na ojca, ale staruszek zdawał słuchać. Siedział na ławce odrętwiały. Westchnęła i bez słowa skierowała się ku drzwiom. Była śmiertelnie zmęczona całym tym zamieszaniem i napięciem, tą nienawiścią i kłamstwem.

Ale to przecież jej kłamstwo było najgorsze, a prawda, którą ukrywała mogła wywołać największe zamieszanie.

– Gdzie on jest?

– Na placu ćwiczeń. – Peter przytrzymał przed nią drzwi, a potęg, ruszył u jej boku. Linnea czuła, że wszyscy na nią patrzą. Świadomość że przyszłość mieszkańców zamku zależy od niej, ciążyła jej nieznośnie Ale przecież nie miała wyboru, musiała dźwigać ten ciężar dopóty, dopóki nie będzie mogła go porzucić.

Nie chciała o tym myśleć. Spojrzała z ukosa na Petera.

– Wyżywa się na którymś ze swoich ludzi? Peter się skrzywił.

– Nikt by się nie odważył skrzyżować miecza z Axtonem, kiedy jest w takim nastroju.

Linnea zadrżała wyobrażając sobie, jak bardzo musi być wściekły; Mimo wszystko nie mogła nie zauważyć ironii całej sytuacji.

– Najdzielniejsi z jego ludzi boją się do niego podejść, więc posłali po mnie?

Zeszli po schodach wiodących na dziedziniec.

– Ciebie nie skrzywdzi;

Linnea pomyślała, że to prawda. Przynajmniej miała nadzieję, że prawda. Pewność siebie opuściła ją na widok pustego placu. Nic było na nim żywej duszy. Kotły praczek stały opuszczone; tylko unosząca się z nich para wskazywała, że niedawno ktoś przy nich pracował. Pusto tez było w przykuchennym ogródku, choć przy bramie stały taczki w połowie zapełnione chwastami. Jedynie jakiś stary pies wylegiwał się w słonecznej plamie. Kiedy go mijali, trzy razy machnął ogonem. Poza tym nic nie drgnęło.

Axton także się nie ruszał. Stał nad zniszczonym manekinem, z którego sterczał długi miecz, Linnea z wahaniem obejrzała się na Petera, ale chłopiec tylko wzruszył ramionami i cofnął się, zostawiając ją samą.

Wtedy Axton ją zobaczył. Zmrużył oczy, na nowo ogarnięty falą złości, tym razem skierowanej na nią. Ale w tym momencie wszystkie obawy Linnei zbladły, jakby usunęły się gdzieś daleko w cień.

Zdołała wejrzeć głęboko pod osłonę jego gniewu, gdzie krył się ból po stracie ojca i braci. Los odmówił mu szansy wyładowania gniewu i żalu, w zemście na jej ojcu; nie miał kogo ukarać, poza kukła leżąca teraz u jego stóp. Oczywiście, mógł się odegrać na niej. W końcu z własnej woli stała się kozłem ofiarnym dla swojej rodziny. Dlaczego wiec miałaby się obawiać odegrać tę samą rolę dla jego rodziny?

On cierpiał. W głębi duszy, gdzie nikt nie miał dostępu i nie mógł zajrzeć, nadal cierpiał. Podeszła do mego i stanęła naprzeciw, tak że rozdzielał ich tylko lezący na ziemi manekin. Zmasakrowany manekin i straszliwy miecz.

– Pójdziesz ze mną na spacer? – zaczęła pierwszymi słowami, jakie jej przyszły do głowy.

– Na spacer? – Wyraz jego twarzy zdradzał wielkie wzburzenie. Zwycięstwo nad nieszczęsną kukłą najwidoczniej nie dało mu satysfakcji.

– Cóż… – Linnea zawahała się. – Gdybyś wolał jakieś inne…inne… zajęcie… – Zamilkła czując, jak policzki palą ją rumieńcem. Nie uciekła jednak wzrokiem przed jego natarczywym spojrzeniem.

Ku jej zaskoczeniu, propozycja wprawiła go w zakłopotanie. Popatrzył przelotnie na brata, stojącego po drugiej stronie placu.

– Czy to mój drogi braciszek rzucił mi cię na pożarcie, żeby ratować własną skórę i resztę moich ludzi? Czy przychodzisz do mnie, żono, żeby oferować swoje ciało w jego imieniu? Żeby się poświecić…

– I tak bym do ciebie przyszła, z własnej woli, bez jego namowy, chciałam tylko uspokoić ojca…

Nie powinna była lego mówić; zamilkła widząc, ze aż zesztywniał, działa jednak, że temat ojca nie zniknie sam z siebie, wiec wolała wybrać szczerość. Zresztą zawsze osiągała lepszy skutek, zdając się na szczerość w stosunku do Axtona. Unosząc lekko brzeg spódnicy przekroczyła kukłę i stanęła tuż przed mężem.

– Chodź ze mną Atonie. Wyjdźmy poza mury, które kryją dla ciebie tyle bólu. Porozmawiamy o moim ojcu, o grzechach, jakie popełnił przeciwko tobie, i zastanowimy się wspólnie, czy jest jakiś sposób by zapanował między nami pokój.

Wyciągnęła rękę i oparła mu ją na piersi patrząc na niego błagalnie. Nie myślała w tej chwili o swojej rodzinie i o spisku, który miał przywrócić zamek Maidenstone de Valcourtom. Nie myślała o tym, że dla niego była Beatrix ani o tym, ze nie mają przed sobą przyszłości jako mąż i żona. W głowie miała tylko jedno życzenie: zobaczyć, jak Axton uwalnia się od przeszłości, która sprawiała mu tyle bólu. Chciała, żeby się do niej uśmiechnął albo nawet wybuchnął serdecznym śmiechem

– Chodź ze mną na spacer – powtórzyła, wytrzymując jego przenikliwe spojrzenie.

Bez żadnego ostrzeżenia chwycił ją za ramiona, jakby zamierzał przyciągnąć ją do siebie i dać tam, na środku placu, upust namiętności jaka miedzy nimi istniała. Nie była pewna, czy tego chce. Ale on tylko się w nią wpatrywał oczyma pociemniałymi od walczących w nim uczuć, których sam nie potrafił do końca rozpoznać.

Był człowiekiem wojny. Wszystko o tym świadczyło, szczególnie w tej chwili. Był spocony od szaleńczego wymachiwania mieczem. Aż się trząsł, by ujrzeć krew wroga rozlaną na kurzu i kamienie u swych stóp. Ale w niej nie widział wroga. Już nie. Wyczuwała to nieomylnie.

Oparła się o niego dotykając policzkiem jego piersi.

– Chodź ze mną, Axtonie. To nam obojgu dobrze zrobi.

Lady Mildred płakała patrząc, jak starszy syn wyzywa sio na manekinie. Wiedziała, co czuje, bo ona czuła to samo.

Edgar de Valcourt nie miał prawa tu być. Nigdy nie miał takiego prawa. Coś w niej się domagało jego śmierci; chciała widzieć, jak ścięta mieczem Axtona głowa de Valcourta spada po schodach, zostawiają po sobie krwawy ślad.

Ale córka obroniła go przed Axtonem. Choć lady Mildred wiedziała że dziewczyna postąpiła właściwie, że nie mogła postąpić inaczej, czuła do niej niechęć. Teraz stała przed jej synem i mówiła coś do niego spokojnie ponad sterczącym między nimi mieczem.

Lady Mildred wychyliła się przez otwarte okno; nie chciała by ją zauważono, ale też nie miała siły odejść od okna. Para na placu nie zwracała jednak na nią uwagi, podobnie jak na dziesiątki innych oczu które bez wątpienia obserwowały ich ukradkiem.

Potem dziewczyna podeszła bliżej, a Axton chwycił ją za ramiona.

Łzy znów napłynęły lady Mildred do oczu; ogarnął ją smutek tak ciężki i trudny do udźwignięcia, że ledwie mogła oddychać. Odchodził z nią. Jej syn, który przysięgał pomścić śmierć ojca i starszych braci odwrócił się od swego miecza i zmierzał teraz ze swoją żoną przez bramę w stronę fosy i położonej u stóp zamku wsi.

Wstrząsana łkaniem odwróciła się plecami do okna. Oparła się o ścianę i wypłakiwała ból, jaki nagromadził się w niej przez długie lata życia. Powrót do Maidenstone miał być triumfem. Może zaprawionym goryczą, ale jednak triumfem, jej wrogowie bowiem zostali pozbawieni wszystkiego, co jej ukradli.

A okazało się, że znowu została przez nich ograbiona, i to z czegoś znacznie cenniejszego. Zabrano jej coś, czego nigdy nie spodziewała się stracić. Zagarnęli serce Axtona. Widziała to wyraźnie na własne oczy.

Wsparta o grubą kamienną Ścianę płakała rzewnymi, gorącymi łzami. Zabrali jej także Axtona, po Williamie, Yvesie i ukochanym Allanie.

Czuła, że nie zdoła znieść tej nowej straty. I nie chciała jej znosić.

15

Szli w ciszy. Jednak, kiedy pokonali wąski most; kamienista droga wprowadziła ich w Świat wypełniony dźwiękami. Jakby opuścili zamek śpiącej królewny z bajki, którą Norma często opowiadała bliźniaczkom. Choć nad samym zamkiem ciążyła straszliwa klątwa, świat poza jego murami tętnił życiem. Barwnym, hałaśliwym, cudownym życiem.