Juliana uśmiechnęła się z niejakim smutkiem i z powrotem nakryła portret tkaniną. Wiedziała, że żadne z nich już nigdy nie zobaczy Marianne Tallant.

Następnego dnia Juliana i Martin wybrali się na spacer nad rzekę. Przeszli przez podmokłą łąkę, odsunęli zasłonę z wierzbowych gałązek i wśliznęli się w zielony mrok. Dziś rzeka płynęła spokojnie. Tutaj Martin rozkładał swoje książki i papiery, rysował szkice i budował modele. Tutaj Juliana leżała w ciepłej trawie i paplała o balach i przyjęciach podczas sezonu w Londynie, podczas gdy on skrzypiał ołówkiem po papierze i pozwalał jej mówić do woli. Niemal widziała ich cienie, siedzących nad wodą, niemal słyszała echo ich słów sprzed lat.

„Jeśli w wieku trzydziestu lat będziesz jeszcze potrzebowała męża, chętnie się z tobą ożenię”.

„Jeśli w wieku trzydziestu lat będę wolna, z radością przyjmę twoje oświadczyny”.

Juliana uśmiechnęła się lekko. Czas swoim zwyczajem zatoczył koło. Płynął powoli, czasem nieprzewidywalnie, ale w końcu koło się zamknęło. Tego ranka, mając za świadków markiza, Beatrix, Amy i Jossa, pobrali się ponownie, tym razem już na zawsze.

Martin bez słowa wyciągnął rękę i objął żonę. Juliana położyła mu głowę na ramieniu. Jego oddech poruszał jej włosy.

– Wszystko dobrze?

Juliana obróciła się w jego ramionach i przycisnęła policzek do jego policzka. Potarła go delikatnie, po czym objęła rękami za szyję, przyciągnęła jego głowę i pocałowała w usta.

– Dobrze – odparła, uśmiechając się. – Nawet bardzo dobrze.