– Kendal sugerowała, że ich zaręczyny są oficjalne. Wczoraj na plaży rozmawiałam z małą Paige, siostrą Harleya. Powiedziała, że Kendall jest załamana i nie może uwierzyć, że to koniec. Twierdzi, że Kendall spędza jak najwięcej czasu na farmie rodziców w Manzanita, żeby być jak najbliżej Harleya.

– Paige Taggert to utrapienie. – Claire stawała na głowie, żeby zaprzyjaźnić się z jedyną córką Taggertów, ale ostatnio Paige zadzierała nosa i nie chciała z nią nawet rozmawiać.

– Cóż, ona przepada za Kendall i cokolwiek Kendall powie lub zrobi, jest dla niej święte. – Gładkie czoło Tessy zmarszczyło się, gdy nawijała ostatnie pasemko włosów na lokówkę. – Jeśli chcesz znać moje zdanie na ten temat, to jest jakieś chore. Jakby to ona napaliła się na Kendall albo co?

– To ty jesteś jakoś chora.

– Mówię ci, to nie jest normalne. – Tessa przyłożyła do twarzy chusteczkę. – Harley dzisiaj nie zadzwonił, co?

– Nie, ale…

– Ani wczoraj?

– Jest zajęty.

– A przedwczoraj?

– Nie zapisuję, kiedy dzwoni.

– Ale pamiętasz. Warujesz jak pies przy telefonie i pierwsza dopadasz słuchawki, kiedy rozlegnie się dzwonek. Ciągle masz nadzieję, że usłyszysz jego głos. Dlaczego sama do niego nie zadzwonisz? – spytała Tessa, poprawiając ramiączko biustonosza. Sięgnęła po koralową szminkę.

– Wiem, że ty byś tak zrobiła, ale ja nie jestem taka jak ty.

– I na tym polega problem, nie uważasz? Bo ja nigdy w życiu, słyszysz? Nigdy w życiu nie zadręczałabym się z powodu chłopaka, nawet takiego jak Weston Taggert. To jest niezdrowe, wierz mi. Żaden chłopak nie jest tego wart, a już na pewno nie Harley Taggert.

Claire przewróciła oczami i doszła do wniosku, że nie warto ciągnąć tej rozmowy. Wszyscy, z Tessą i Randa włącznie, potępiali ją za bliższą znajomość z Harleyem. Jakby był Judaszem albo kimś w tym rodzaju. Atmosfera w domu się zagęszczała i Claire postanowiła, jak zawsze, gdy siostry jej dokuczały, nie przeszkadzać Tessie w robieniu makijażu, a Randę zostawić z książkami i pojechać na przejażdżkę na wzgórza. Zawsze lubiła przebywać na świeżym powietrzu i czasami wręcz nie mogła znieść zamknięcia w czterech ścianach.

Przechodząc obok drzwi Mirandy, zerknęła, co siostra robi. Randa siedziała w otwartym oknie z książką w ręku i spoglądała przez nie, jak gdyby na kogoś czekała. Ostatnio się zmieniła. Nie była już taka władcza i zdarzało się, że znikała na wiele godzin. Nikt nie wiedział, dokąd szła, ale zawsze zabierała ze sobą książkę i Claire przypuszczała, że zaszywała się w tajemnej kryjówce w lesie, żeby pogrążyć się w lekturze. Dziwne było tylko to, że od wielu tygodni wciąż czytała tę samą książkę, Lot nad kukułczym gniazdem. Randzie zwykle starczało kilka dni na książkę. Coś się z nią działo, ale Claire nie miała ani czasu, ani ochoty zagłębiać się w to. Zbiegła po schodach.

Dzień był parny i wszystkie okna pootwierano na oścież. Przez korytarz płynęła melodia z Love story, znak, że matka znów usiadła przy pianinie, żeby ożywić muzyką dom, którego nie cierpiała.

Owszem, Dominique próbowała go polubić. W przedsionku i salonie zawsze były świeże cięte kwiaty, a z ukrytych głośników rozlegała się muzyka klasyczna. Co tydzień polerowano srebra. Używano ich do wszystkich porannych posiłków razem z kryształami i pozłacaną chińską porcelaną. Po korytarzach starego dom paradowali nauczyciele gry na skrzypcach, baletu, szermierki i instruktorzy angielskiego stylu jazdy konnej.

Claire przejechała palcem po gładkiej balustradzie schodów i zatrzymała się na samym dole, przy wieńczącym je misternie wyrzeźbionym słupie w kształcie skaczącego łososia, którego wygięte ciało aż lśniło od wielbiącego dotyku palców. Ale dłoń Dominique go nie tknęła. Matka uważała balustradę wraz z rzeźbionymi słupkami w kształcie dzikich zwierząt za obrzydliwą. Pociemniały od wieloletniego użytkowania kamienny kominek kojarzył jej się z zabitą dechami wsią, a żyrandole z rogów jelenich określiła jako barbarzyństwo.

Claire uwielbiała to wszystko.

Ubrana tylko w szorty i bawełnianą koszulkę wbiegła przez hol na tyłach domu do kuchni. Ruby Songbird grubymi palcami zagniatała ciasto, cicho nucąc smutną melodię graną na pianinie. Ruby była posągową kobietą o płaskiej twarzy i ciemnych błyszczących oczach. Jeśli już się uśmiechała – a zdarzało się to raczej rzadko – jej uśmiech potrafił rozjaśnić mrok pokoju. Gdyby kiedykolwiek rozpuściła włosy, pewnie sięgałyby do kolan. Jednak czarne pukle ze srebrnymi pasemkami były upięte w ścisły kok z tyłu głowy, gdzie Ruby – jak sądziła Claire – miała drugą parę oczu. Nic nie umknęło jej uwagi.

Zdaniem Claire nikt prócz niej nie zauważył, że Ruby nieco się zmieniła i ostatnio jest trochę zamyślona, kiedy wykonuje codzienne obowiązki, takie jak gotowanie, sprzątanie czy nadzorowanie pracy „kiepskiego dozorcy i jego pasierba”. Oczywiście, miała ludzi do pomocy, ale to ona pilnowała, żeby w tym starym domu wszystko działało tak, jak sobie tego życzyła Dominique.

– Witaj – odezwała się Claire, chwytając jabłko z koszyka z owocami, który stał na kuchennej ladzie.

– Znów wyruszasz na przejażdżkę konną? – spytała Ruby, zerkając na nią przez ramię. Jej palce ani na chwilę nie zgubiły rytmu w miękkim cieście.

– Mam ochotę.

– Mmm.

Zastanawiające było, jak ta kobieta czytała w jej myślach. Czasami Claire zastanawiała się, czy Ruby ma siódmy zmysł lub coś w tym rodzaju. Ruby twierdziła, że jest potomkiem ostatniego szamana czy wodza plemienia, może więc odziedziczyła po nim trochę magii. Choć Claire twierdziła, że nie wierzy w takie rzeczy.

– Uważaj.

– Nie jadę daleko. Ruby klasnęła językiem.

– Jednak w tych lasach czasem… – wysunęła dolną wargę i zamilkła, jakby powiedziała za dużo.

– Co? Co jest w tych lasach? – Claire ugryzła jabłko. Rozdwoiło się.

– Duchy.

– Akurat!

– To była kiedyś poświęcona ziemia.

– Nic mi się nie stanie – oświadczyła Claire.

Nie chciała się wdawać w rozmowę i nie życzyła sobie, by ktokolwiek ją straszył. Ruby uparcie twierdziła, może słusznie, że plemiona indiańskie zamieszkujące te tereny bardzo ucierpiały od białych ludzi. Claire nie próbowała temu zaprzeczać. Przeczytała dość książek historycznych, żeby poznać okrucieństwo, jakiego doznały te plemiona. Jednak nie czuła się kompetentna, by prowadzić dyskusję ze starszą kobietą, nawet jeśli jej przodkowie byli czerwonoskórymi bigotami. Całe szczęście Crystal i Jack – dzieciaki Ruby – nie czują się aż tak poszkodowane. Piękność i nieujarzmiony duch Crystal nie obnosi się z dziedzictwem rdzennych plemion Ameryki tak, jakby stanowiło ono order zasługi. Bynajmniej nie traktuje go też jako obciążenie dziedziczne. A co do Jacka, to jest to po prostu diablę wcielone. I nie ma to nic wspólnego z kolorem skóry.

– Uważaj – rzuciła przez ramię Ruby, wciąż ugniatając ciasto i dzieląc je na dwa bochenki.

Na werandzie Claire włożyła swoje ulubione buty i zauważyła osę, która budowała malutkie gniazdo pod stropem. Owad gorączkowo pracował, nieustannie poruszając czarnym lśniącym korpusem i żuwaczkami.

Co Tessa może wiedzieć o miłości? – pomyślała Claire, wyrzucając ogryzek na trawę przy brukowanej ścieżce, którą szła w stronę stajni. Założyła uzdę na szeroki łeb Marty’ego. Ojciec kupił konie już nazwane. Dwa wałachy, łaciaty i pstrokaty, otrzymały imiona Spin i Marty na cześć bohaterów dawnego programu telewizyjnego, którego Claire nie oglądała ani nigdy o nim nie słyszała. Gniada klacz miała na imię Hazel, tak jak bohaterka pewnego komiksu i audycji telewizyjnej. Idiotyczne imiona – pomyślała Claire, wyprowadzając Marty’ego ze stajni, a potem z zagrody.

Nie zadała sobie trudu, żeby osiodłać konia, i wskoczyła na szeroki grzbiet Marty’ego. Radośnie strzygł uszami, gdy truchtem przemierzali stary las jodłowy. Smugi słońca przedzierały się przez baldachim grubych gałęzi, nakrapiając zacienione wzgórza. Jadąc, napotkali stare ślady kopyt jelenich, biegnących w górę, w stronę klifów Illahee.

Powietrze było ciężkie i parne, pachnące solą i wodorostami. Wiatru jak na lekarstwo. Kilka przezroczystych chmur osiadło na szczytach nadbrzeżnych wzgórz. Claire usiłowała zapomnieć o przestrogach Tessy dotyczących Harleya, ale nie mogła. Uwagi siostry uparcie wdzierały się w jej myśli, wtórując jej własnym obawom.

Od kiedy to przejmuje się opiniami Tessy? Strofując siebie, wodzami uderzyła konia po grzbiecie. Marty zareagował, przyśpieszając do szybkiego galopu, aż Claire zabrakło tchu i oczy zaszły łzami. Koń wybijał kopytami rytm, przemykając pomiędzy drzewami i przeskakując ponad powalonymi pniami. Tylko raz się zawahał, kiedy wystraszona kuropatwa wyleciała z kępki paproci, głośno trzepocząc skrzydłami.

Marty potknął się, ale wyrównał krok i przyśpieszył, galopując pod górę. Na szczycie Claire ściągnęła wodze. Koń parskał i denerwował się. Derkę miał przepoconą.

– Cyrkowiec z ciebie! – powiedziała, poklepując go po grzbiecie. Rumak wpatrywał się w wąską kładkę lądu. Na zachodzie rozpościerała się ciemnoszara płachta Oceanu Spokojnego. Na wschodzie połyskiwały spokojne wody jeziora Arrowhead, odbijające zamglony błękit nieba. Pomiędzy nimi wznosił się porośnięty drzewami grzbiet, miejsce, które często odwiedzała, gdy chciała być sama.

Cmoknięciem dała Marty’emu znak, żeby podszedł do krawędzi klifu, żeby mogła rzucić okiem na Stone Illahee – ośrodek wypoczynkowy ojca, zbudowany na półksiężycu piaszczystej plaży. Spojrzała w dół na strome zbocze, schodzące do oceanu. Olbrzymie gwałtowne fale uderzały o brzeg, z hukiem rozbijając się o kamienne urwisko i strzelając w górę białym lodowatym prysznicem.

Claire westchnęła. Jej zmartwienia gdzieś się rozpierzchły. Z Harleyem wszystko się ułoży. Musi.

Ciszę przerwało ciche kaszlnięcie.

Włos jej się zjeżył na karku, a serce waliło jak młotem. Drgnęła na nakrapianym grzbiecie konia. To była prywatna ziemia należąca do jej ojca i nikt, komu życie było miłe, nie miał prawa na nią wkraczać bez pozwolenia. Przypomniała sobie przestrogę Ruby.

Gorączkowo przeszukiwała las, aż pośród zagajnika dojrzała młodego Morana, nieokrzesanego rzezimieszka, którego wyrzucono ze szkoły. Pracował jako uliczny sprzedawca u wydawcy jakiejś gazety, której właściciel był jego krewnym. Kiedy w pobliżu małego miasteczka Chinook popełniono jakieś przestępstwo, głównym podejrzanym był właśnie on. Miał zbyt długie włosy, których chyba nigdy nie czesał, nie golił się, a jego dżinsy były tak wytarte, że prawie białe, choć teraz ubrudzone kurzem. Kucał przy pozostałościach wygasłego ogniska i patykiem rozgrzebywał czarne węgle i popiół. Nie spuszczał z niej wzroku. A jego oczy miały kolor brandy, którą co wieczór po kolacji pijał jej ojciec.

Pomimo fatalnej reputacji Kane Moran odrobinę ją intrygował, budził jej ciekawość. Już kilka razy do niego podchodziła i widziała, jak spojrzeniem pochłania jej ciało. Wiedziała, że ona jest dla niego równie intrygująca, jak on dla niej. A może nawet bardziej. Był typem chłopaka, którego należy unikać i który mógłby głęboko zranić uczucia dziewczyny.

– Nie wiedziałam, że tu jesteś – powiedziała, podprowadzając Maty’ego bliżej do ogniska.

– Nikt o tym nie wie.

– Wiesz, że ta ziemia stanowi własność mojego taty. Uniósł złociste brwi.

– I co z tego?

– Są tu znaki informujące o zakazie wstępu.

Przechylił się do tyłu, przenosząc ciężar ciała na pięty, i posłał jej drwiący uśmiech.

– Och, teraz kapuję. Szeryf cię tu przysłał. Twoim zadaniem jest przeszukiwanie terenu – patykiem zakreślił szeroki łuk w powietrzu – i wyrzucanie stąd ludzi.

– Nie, ale…

– Tylko mnie?

– Nie wyrzucam cię. Parsknął.

– I tak bym stąd nie poszedł, księżniczko.

To spieszczenie – jeśli tak to można nazwać – rozdrażniło ją.

– Mam na imię Claire.

– Wiem. Wszyscy ludzie mieszkający w okolicy Chinook to wiedzą.

– Co tu robisz?

– Wypoczywam – oświadczył, a oczy mu lekko błysnęły. – Nie mogłem sobie pozwolić na wykupienie apartamentu w luksusowym ośrodku twego ojca, więc przyszedłem tutaj.

– Naprawdę myślisz, że w to uwierzę?

– Nie. – Pokręcił głową i wstał. Dopiero wtedy zobaczyła, że jest wysoki i dobrze zbudowany. – Guzik mnie obchodzi, co ty o tym myślisz.

Rozejrzała się po jego obozie: stary śpiwór, drogi aparat fotograficzny, brezentowy plecak i pusta butelka po taniej whisky. W pobliskich krzakach błyszczał motocykl, olbrzymia chromowo-czarna maszyna, którą gnał po autostradach lub odbywał przejażdżki wokół miasteczka. Jednak – przynajmniej dla Claire – dziwne było, że sypia przy tym ognisku, patrząc w gwiazdy i słuchając bezustannego szumu oceanu. Nie tego by się spodziewała po miejscowym chuliganie.

– No, teraz twoja kolej – powiedział, podchodząc do konia i dotykając jego miękkiego nosa. – A od czego ty uciekasz?