– Dobrze.

Samantha wytarła ręką oczy, głośno pociągając nosem.

– Cieszę się, że wyjeżdżamy – powiedziała, szybko mrugając. – Cieszę się!

– Ja też.

– O nie! – Samantha nagle zbladła, obróciła się i stanęła tyłem do matki, usiłując powstrzymać drżenie. Claire odwróciła głowę i zobaczyła Candi Whittaker, smukłą dziewczynę z talią osy i okazałymi, jak na cnotliwą dwunastolatkę, piersiami. Przechadzała się z jakąś koleżanką, której Claire nie rozpoznawała. Na widok Samanthy i jej matki obie dziewczynki wytrzeszczyły oczy, tłumiąc uśmieszki, i zaczęły coś między sobą szeptać. Claire ustawiła się tak, żeby zasłonić córkę przed wzrokiem wścibskich małych plotkarek, poczekała, aż przejdą na ścieżkę skręcającą za korty tenisowe, i patrzyła na ich drobne, pełne obłudy ramiona.

– Już dobrze. Więcej ci nie będą dokuczały. Chodź. – Poprowadziła Samanthę z powrotem do domu. Sean prawdopodobnie miał rację, przeprowadzka nie rozwiąże ich problemów. Nie mogą uciec. Już kiedyś, dawno temu, próbowała to zrobić, jednak wszystko wskazywało na to, że przeszłość do końca życia będzie jej deptać po piętach, odbierając wszelki spokój.

I w końcu ją dopadła. Nie powiedziała Samancie ani Seanowi, że jest jeszcze inny powód tego, że znów przeprowadzają się do Oregonu. Jej ojciec, bogaty człowiek, który przywykł, że wszyscy wykonują jego rozkazy, zadzwonił w zeszłym tygodniu i zażądał, żeby wróciła nad jezioro Arrowhead, do miejsc, które przywołały tak wiele koszmarów, że trudno było je zliczyć.

Protestowała, ale Dutch nie brał pod uwagę odmowy. Nie miała wyjścia, musiała się zgodzić. Ojciec wiedział o jej problemach z Paulem i obiecał pomóc jej zmienić miejsce zamieszkania, porozmawiać z lokalnymi władzami i załatwić pracę w szkole. Pozwoli jej zamieszkać w dużym domu, w którym się wychowywała i za który nie będzie musiała płacić czynszu.

Byłaby głupia, gdyby się nie zgodziła. Jednak zaniepokoiło ją coś jeszcze: nuta smutku w jego głosie, która tak zwracała uwagę, że włączyły się wszystkie alarmy w jej głowie.

Dutch zasugerował, że wie coś na temat przeszłości – nie wszystko, ale wystarczająco dużo, żeby postawić ją przed koniecznością wyjawienia tego, co wydarzyło się szesnaście lat temu. Więc zgodziła się na spotkanie, choć na samą myśl nim robiło jej się niedobrze.

– Nie martw się – uspokajała córkę. – Wszystko jakoś się ułoży.

– To niemożliwe – odburknęła Samantha. Masz całkowitą rację, kochanie.

– Jeśli się samo nie ułoży, to my wszystko ułożymy. Zobaczysz. – Jednak już w chwili, kiedy wypowiadała te słowa, wiedziała, że to kłamstwo. Same kłamstwa.

Tessa włączyła radio. Ciepły, letni wiaterek owiewał jej włosy, a mustang kabriolet mknął poprzez wzgórza Siskyou blisko granicy Oregonu. Za szybą rozciągał się wypalony słońcem i opustoszały krajobraz północnej Kalifornii. Wzgórza były ogołocone z zieleni. Jechała już od czterech godzin i uświadomiła sobie, że jak najszybciej musi się zatrzymać albo pęcherz jej pęknie od piwa, które popijała przez całą drogę od Sonomy. Zimna butelka coorsa wciśnięta pomiędzy nagie nogi chłodziła jej skórę i moczyła rąbek szortów. Przewożenie otwartych pojemników z alkoholem było zabronione, podobnie jak picie przed jazdą i w trakcie kierowania samochodem. Cóż, jeśli już o tym mowa, to prawie wszystkie przyjemności są albo zabroniona albo niemoralne. Tak naprawdę Tessę to niewiele obchodziło. Przynajmniej teraz, kiedy na wezwanie ojca wracała nad jezioro Arrowhead.

Po plecach przebiegł jej zimny dreszcz.

– Sukinsyn – mruknęła, gdy radio zaczęło trzeszczeć i piszczeć.

Przełączała kolejno stacje i wciąż słyszała tylko brzęczenie. Kaniony były strome, stacje odległe. Nie miała wyboru, musiała słuchać swoich starych, wysłużonych kaset. Przejrzała nagrania leżące w otwartej skrzynce i zdecydowała się na Janis Joplin. Ta kobieta od lat nie żyje, odeszła z tego świata – nieważne, czy do nieba, czy przeciwnie – na długo przedtem zanim Tessa w ogóle zaczęła interesować się jakąkolwiek muzyką. Jednak ostry rock i ponury, silny, ochrypły głos Joplin głęboko poruszył czułą strunę Tessy. Janis śpiewała tak, jak gdyby wiedziała, co to ból – taka prawdziwa, przeszywająca do szpiku kości agonia, jaką Tessa przeżywała na co dzień.

Muzyka otwierała stare rany.

Tessa pociągnęła potężnie z butelki i sięgnęła do torebki z frędzlami po paczkę papierosów.

Take a, Take another little piece of my heart now, darlin’ Brake a, Brake another…[Weź sobie jeszcze trochę mojego serca, kochanie. Złam jeszcze trochę…]

Właśnie, pomyślała. Złam kolejny kawałek mojego serca. Czyż nie to robili wszyscy mężczyźni jej życia? Wcisnęła do ust papierosa i sięgnęła po zapalniczkę. Przed jej oczami stały obrazy z przeszłości, a w podświadomości majaczyły wspomnienia z okresu dorastania. Nacisnęła pedał gazu i igła szybkościomierza zbliżyła się do stu trzydziestu kilometrów, znacznie przekraczając dopuszczalny limit. Ale Tessa nie zauważyła tego, nie zważała na to. Porwał ją rwący wir wspomnień, który tak długo drażnił jej podświadomość, że już nie wiedziała, czy to zdarzyło się naprawdę, czy tylko fantazjuje.

Zapalniczka buchnęła płomykiem i Tessa zapaliła papierosa. Z jej nozdrzy wydobyły się spiralne wstęgi dymu, które porwał silny wiatr rozpędzony przez mknącego po szosie mustanga.

Didn’t I make you feel…[Czy nie sprawiłam, że czułeś…]

Janis wciąż zawodziła jękliwie, a Tessa opróżniła butelkę piwa i wyrzuciła ją przez okno. Dźwięk tłuczonego szkła zagłuszył warkot silnika. Głos Joplin był już ledwie słyszalny.

Tessa, jednym palcem poprawiając na nosie okulary przeciwsłoneczne, a kolanem przytrzymując kierownicę, przewijała kasetę, żeby usłyszeć jeszcze raz ulubioną piosenkę. Przygotowywała się do bitwy. Za niecałe sześć godzin będzie musiała się spotkać twarzą w twarz ze swoją rodziną, której nie widziała od wielu lat. Poczuła skurcz w żołądku. Kiedy Dutch zadzwonił do niej, przyrzekł, że nad jeziorem Arrowhead będą już na nią czekały obie siostry.

– Gbur! – mruknęła, wypluwając niedopałek papierosa za okno. Claire i Miranda. Romantyczka i księżniczka. Tessa zobaczy obie siostry jednocześnie po raz pierwszy, od kiedy skulone, drżące i przemoczone przysięgały, że nigdy nie wyjawią tego, co się ukryło tej nocy w mrocznych głębinach jeziora.

Drżąc, sięgnęła ręką na tylne siedzenie, otwarła wieczko lodówki i ścisnęła palcami kolejną butelkę coorsa, tkwiącą w paczkowanym lodzie. Ale rozmyśliła się, postanowiła, że nie będzie pić więcej alkoholu. Niedługo dojedzie do granicy. Pora wytrzeźwieć. Kiedy znów rozległ się głos Joplin, doszła do wniosku, że najwyższy czas wysłuchać innej muzyki, przeklętej, nagranej wiele lat temu i nieustannie dźwięczącej w głowie.

– Znów tu był – poinformowała Louise, wychylając głowę za drzwi malutkiego biura Mirandy.

Miranda ścierpła.

– Kto? – Ale znała odpowiedź.

– Ten sam typ, który cię nachodzi od trzech tygodni. – Louise weszła do środka, poprawiła wiszący w ramce na ścianie dyplom ukończenia studiów Mirandy, który przekrzywił się jak zwykle, i oparła się o szafę na dokumenty, która stała w rogu pokoju. Murzynka o gładkiej cerze, migdałowych oczach i bystrym umyśle przez ostatnie cztery lata pracowała jako sekretarka w prokuraturze okręgowej w Multnomah. Oczy Louise pociemniały z zatroskania.

Miranda przez całe popołudnie nie postawiła stopy w swoim ciasnym biurze. Przed południem wstąpiła tylko na chwilę, żeby zabrać jakieś dokumenty. Przez większą część dnia rozmawiała z lekarzem sądowym i udzielała Denisowi Santiago instrukcji, jak prowadzić sprawę o morderstwo.

– Kim jest ten typ? – zastanawiała się teraz na głos, pakując stos odręcznych notatek do aktówki. Zerknęła na zdjęcie, które stało na biurku – ulubione zdjęcie migawkowe obu sióstr i jej samej. Pochodziło sprzed wielu lat, kiedy była niewinną piętnastolatką. Trzy siostry u progu okresu dojrzewania obejmują się ramionami, stoją wysoko ponad wzburzonymi szarymi wodami Pacyfiku, na klifie, po którym hula wiatr. Buzie miały rumiane, uśmiechy szczere, a dusze tak wolne jak wicher, który rozwiewał im włosy i na ich oczach wymiatał plaże. Wiek temu. Wiek naiwności, której nie da się wskrzesić. Zatrzasnęła walizeczkę.

– Wiele bym dała, żeby się dowiedzieć, co to za jeden. Louise wzruszyła ramionami.

– Nie mam zielonego pojęcia. Ale mam przeczucie, że nikt życzliwy.

– Na litość boską! To jest biuro prokuratora! Niedaleko jest posterunek policji. Wokół tuziny glin. Jak on się tu dostał?

– Jak wszyscy, frontowymi drzwiami. No wiesz, problem tkwi w tym, że budynki użyteczności publicznej są opłacane dolarami podatnika i dlatego wolno tu wejść każdemu idiocie. – Louise skrzyżowała ręce na bujnych piersiach. – Pertillo, podobnie jak ja, nie cierpi typa, który tu węszy. Kazał mi natychmiast do siebie zadzwonić, kiedy ten tajemniczy gość znowu się tu pojawi.

Frank Pertillo był detektywem, który jeszcze dłużej niż Miranda współpracował z prokuraturą. Ostatnio się rozwiódł, a jako ojciec dwójki dzieci nie miał zbyt wiele czasu na życie towarzyskie. Przez ostatnie trzy miesiące wciąż usiłował umówić się z Mirandą. Do tej pory tylko raz mu się to udało. Zjedli razem pizzę i tyle. Miranda nie chciała się angażować uczuciowo ani umawiać się na randki ze współpracownikami. To była jej osobista, niepisana, ale dotąd niezłamana zasada.

– Nie rozumiem jednego: dlaczego nie zostawia swojego nazwiska ani numeru telefonu? Dlaczego ciągle mnie unika? – Na jej biurku wciąż panował bałagan. W jednym rogu leżały trzy teczki jedna na drugiej, otwarta książka telefoniczna tuż przy monitorze komputera, niedopita filiżanka kawy tkwiła tam, gdzie Miranda ją zostawiła, obok kalendarza.

– Czy nigdy nie myślałaś, że to może być jeden z tych psów gończych?

Oczywiście, że brała to pod uwagę.

– Za blisko podchodzi. Za duże ryzyko podejmuje.

– Według mnie węszenie to jego metoda pracy.

Miranda zdjęła prochowiec z wieszaka na drzwiach i przewiesiła przez ramię.

– Opowiedz mi o nim.

– Pojawił się już po raz trzeci. – Louise wyciągnęła trzy smukłe palce. – Był wczoraj i przedwczoraj. Za żadne skarby nie chciał podać nazwiska, a kiedy próbowałam dalszej rozmowy, ulatniał się.

– Jak wygląda? – Miranda zapytała o to po raz pierwszy. Wcześniej nie była ani dość zainteresowana, ani nie miała na to czasu. Ale ten człowiek zaczynał działać jej na nerwy i trochę niepokoić.

– Moim zdaniem to luzak – powiedziała Louise, ukazując równiutki rząd białych zębów. – Wygląda tak, jakby właśnie zszedł z obrazka reklamującego papierosy Marlboro. Znasz ten typ. Obszarpany, nieogolony, czarne włosy, szare oczy bez cienia uśmiechu. Metr osiemdziesiąt, może osiemdziesiąt pięć, szczupły i zawsze ubrany w dżinsy i koszulę. Bez krawata. Do tego jakaś znoszona kurtka skórzana.

– Więc cię nie przestraszył?

– Raczej nie, ale mnie trudno przestraszyć – odparła Louise. Uśmiech na jej ustach nieco zbladł. Miranda pomyślała o byłym mężu Louise, człowieku, który regularnie ją bił i przez kilka lat straszył, że zabije. W końcu Louise zebrała siły i wyrwała się z tego straszliwego związku. – Ale jest w nim coś, co wzbudza moje podejrzenia. Kiedy go nie wpuściłam dalej, zatrzymał się przy biurku Debbie, oparł się o nie biodrami, uśmiechnął się i zaczął czarować.

– To on ma w sobie jakiś urok? – spytała Miranda.

– Tak, trochę… O ile lubisz facetów, którzy włączają go na zawołanie: krzywy uśmiech, dołek w policzku, jak z reklamy. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to właśnie to w nim jest straszne. W każdym razie zaczął wypytywać Debbie o różne dziwne rzeczy. O ciebie. Pytania osobiste. Rzecz jasna, nie mogła na nie odpowiedzieć, tak naprawdę niewiele jej się wymsknęło. A gdy podeszłam do nich, szybciutko się ulotnił.

– Może to reporter. – Miranda przewiesiła torebkę przez ramię i zabrała walizeczkę z biurka.

– To dlaczego nie zostawił wizytówki? Numeru telefonu? Nie umówił się na jakieś spotkanie? Co? Mówię ci, dziewczyno, że ten facet nie jest w porządku. Nie ma uczciwych zamiarów.

– Takich tu mamy na pęczki.

Louise pokręciła głową. Czarne loki zalśniły w jaskrawym świetle.

– Mylisz się, kochanie. Nie mamy tu takich. Nie w siedzibie prokuratora okręgowego. I choć facet nie wygląda jak szaleniec ze spluwą, radzę ci, żebyś bardzo uważała.

– Ale Pertillo go sprawdza, prawda? Louise wzruszyła ramionami.

– Stara się.

– Nie martw się – rzuciła Miranda, przystając w drzwiach. – Biorę kilka dni wolnego. Może ten ktoś da za wygraną i schowa się do nory, którą nazywa swoim domem.

– Tak jak Ronnie Klug.

Miranda poczuła, jak napinają się jej mięśnie karku. Niemalże spadła ze schodów. Mimowolnie dotknęła szyi, wyczuwając pod palcami malutki ślad po bliźnie. Wreszcie ręka opadła bezwładnie.