Na dźwięk ostatnich słów Catharina odwróciła się odruchowo, jakby w obawie, że zza uchylonych drzwi wypełznie jakieś owłosione monstrum. Drzwi jednak nie różniły się niczym od pozostałych w korytarzu poza tym, że podłoga przed nimi była mniej zniszczona.

– Niech cię ten pokój w ogóle nie interesuje – przykazała Inez, starsza od Cathariny o jakieś dziesięć lat. – Nie wolno ci też otwierać drzwi w sypialni pana Malcolma, zresztą do nich i tak nie masz kluczy. Poza tym…

– Słucham?

– Eee, nic takiego. Jesteś tu nowa…

– Właśnie dlatego nie chciałabym popełnić nietaktu.

Panna Inez potrząsała głową, jakby usiłowała przekonać samą siebie, że postępuje właściwie. Jej twarz, z której trudno było wyczytać emocje, przybrała jednak przyjazny wyraz.

– Zdaję sobie sprawę, że zabrzmi to dość dziwnie – zaczęła lekko zakłopotana – ale chciałabym cię uczulić, byś była ostrożna. Szczególnie kiedy znajdziesz się w sali balowej.

– Ostrożna? Dlaczego?

– Po prostu uważaj na to, co mówisz i co robisz – tłumaczyła niepewnie Inez. – Jej oczy śledzą każdy twój krok, a nie zawsze zyskuje się jej łaskawość.

Catharina znowu poczuła dreszcze na plecach. „Nie wszyscy dostąpią łaski…”

Zamek księcia Sinobrodego…

Dlaczego ni stąd, ni zowąd przyszła jej na myśl ta baśń? Idąc dalej korytarzem usiłowała wygrzebać z pamięci zasłyszaną w dzieciństwie opowieść.

Sinobrody zabronił swej ósmej chyba z kolei żonie wchodzić do jednej z komnat. Ale ona nie mogła oprzeć się pokusie. Przyciągana niczym ćma do zapalonej świecy, otworzyła drzwi. Skutki okazały się katastrofalne, dokładnie jednak Catharina nie mogła sobie przypomnieć, jaka spotkała ją kara. Chyba zobaczyła poprzednie żony Sinobrodego, leżące w kałuży krwi.

Panna Inez wyrwała ją ze świata ponurej baśni.

– Tutaj znajdują się sypialnie – szepnęła. – Pod nieobecność służącej osobiście paliłam w piecach. Teraz ty przejmiesz ten obowiązek.

Wśliznęły się po cichu do pokoju pani Tamary, w którym unosiła się słodkawa woń perfum. W słabym świetle świecy Catharina dostrzegła gustowne białobłękitne mebelki ze złotymi ornamentami. Łóżko stało zapewne w głębi pomieszczenia, bo nie zauważyła go, podchodząc do pieca kaflowego. Inez rozpaliła ogień, by pokazać, jak należy to robić, i wyszły.

Następne drzwi prowadziły do sypialni Malcolma. Okazało się, że właściciel dworu zdążył już wstać i się ubrać. Przyglądał im się z boku, gdy wkładały drwa do pieca. Catharina nie śmiała spojrzeć w jego stronę, ale poruszała się bardziej niezgrabnie niż zwykle.

Dziedzic poprosił pannę Inez, by zadbała, żeby podano mu jak najszybciej śniadanie, bowiem wcześnie musi wyjechać.

Catharina cofnęła się o krok, by przepuścić Inez, i wówczas zauważyła tamte drzwi. Znajdowały się tuż obok pieca, na tej samej ścianie. Ciężkie, z żelazną sztabą, zamknięte na przynajmniej dziesięć kłódek i rygli. Na moment zakręciło jej się w głowie, ale szybko odwróciła wzrok.

Następnie weszły do sypialni panny Elsbeth, córki pani Tamary z pierwszego małżeństwa. Dziewczynki nie było widać, ale z głębi pokoju dobiegło ich postękiwanie i odgłos przewracania się na drugi bok. Starając się nie hałasować, rozpaliły ogień w kominku i skierowały się ku wyjściu. Nagle dostrzegły leżącą na podłodze kartkę papieru. Równocześnie schyliły się, by ją podnieść, ale Inez była szybsza. Zerknąwszy na kartkę, zmięła ją, z trudem tłumiąc wściekłość.

– Okropne dziewuszysko – mruknęła gniewnie i wrzuciła papier do ognia.

Catharina zdążyła jednak zauważyć na nim rysunek nagiego mężczyzny i kobiety. Choć wykonany dziecinną nieporadną kreską, emanował erotyzmem. Catharina oblała się rumieńcem, ale poczuła dziwne poruszenie.

Zażenowana zeszła po schodach za panną Inez, która pomogła jej wykonać pierwszą pracę. Dziewczyna zadrżała na myśl o tym, jak sobie sama poradzi ze wszystkimi obowiązkami.

ROZDZIAŁ III

Malcolm pojechał w interesach do najbliższego miasta. Catharina tymczasem usilnie starała się wszystkim dogodzić. Wzięła sobie za punkt honoru wykonywanie swojej pracy w taki sposób, by nikt nie miał powodu się na nią skarżyć.

Zgarniała właśnie szczoteczką okruchy ze stołu w jadalni, kiedy przybiegła dziewczynka.

– Kim jesteś? – zapytała.

– Nazywam się Karin Bengtsdatter i jestem nową służącą – odpowiedziała Catharina i dygnęła.

Elsbeth przyglądała się jej, przechyliwszy na bok głowę. Niemożliwe, by miała szesnaście lat, pomyślała Catharina ze zdziwieniem. Dałabym jej najwyżej czternaście. Zachowywała się dziecinnie i tak też wyglądała. Część włosów związała w kucyk na czubku głowy, pozostałe opadały na uszy i kark, skręcone w piękne korkociągi. Ubrana była w lekką powiewną sukienkę w kolorze białym i eleganckie kapcie. Miała piegi i zadarty nos, a usta składała w ciup. Błękitne oczy spoglądały na Catharinę z naiwną ciekawością.

Jest wyrośnięta, ale to przecież jeszcze dziecko!

Chociaż czy to spojrzenie nie jest nazbyt niewinne? Trudno się rozeznać!

– Jesteś brzydka – stwierdziła dziewczynka. – A właściwie może nie tyle brzydka, co nudna. Zostaniesz tu na długo?

– Mam taką nadzieję – odpowiedziała Catharina przygnębiona zasłyszanym „komplementem”.

– Aha. Nie widziałaś czasem mojej piłki?

– Nie.

– To znaczy, że zostawiłam ją w sali balowej. Idź i mi ją przynieś!

– Nie wiem, czy powinnam. Jeszcze tam nie byłam – ociągała się Catharina.

– To tamte drzwi z rzeźbionym portalem w holu.

Cóż było robić? Służba musiała słuchać poleceń „państwa”, a Elsbeth wszak należała do domowników. Ze strachem otworzyła wskazane drzwi. Uderzył ją lodowaty chłód ogromnej sali. Na przepięknej mozaikowej posadzce stał pod ścianą rząd efektownych krzeseł, a nad nimi wisiały portrety przodków. Weszła do środka, ukradkiem prześlizgując się spojrzeniem po obrazach. Całkiem zapomniałaby o piłce, gdyby nie dostrzegła błękitnej kulki ze szmat i skóry pod krzesłem ustawionym blisko okna. Powyżej wisiał obraz, który przyciągnął jak magnes jej wzrok.

– To jest Agneta Järncrona, prawdziwa pani Markanäs.

Na dźwięk głosu dziewczynki drgnęła przestraszona, bo nie słyszała, że za nią weszła. Zapatrzyła się zafascynowana w piękną postać w stroju odpowiadającym kanonom pełnej przepychu mody siedemnastego wieku. Kobieta na portrecie miała zaczesane do góry włosy, przyozdobione perłami, i suknię haftowaną szlachetnymi kamieniami. Spoglądała wyniośle, świadoma swej władzy, a w dłoni dzierżyła symboliczny pęk kluczy. Twarz miała bardzo urodziwą, ale jej wzrok, przewiercający człowieka na wylot, budził grozę.

– Ona zabiła bratową Malcolma – odezwała się ponuro Elsbeth. – Nie spodobała jej się, więc ją zwaliła ze schodów. Ale mnie i moją mamę lubi.

– Lecz mężczyznom z tej rodziny chyba nie zagraża? – Catharina zmusiła się, by zadać to pytanie.

– Przeciwnie. Ojca Malcolma też nie lubiła i pozbawiła go życia. Matkę Malcolma chyba spotkał ten sam los, chociaż dokładnie nie wiem, bo to się stało, nim się tu wprowadziłam.

Catharina poruszając wargami wyszeptała bezgłośnie do damy z portretu:

– Mam przyjazne zamiary. Okaż mi swoją przychylność!

Agneta Järncrona patrzyła na nią chłodnym, nieodgadnionym wzrokiem.

– Trzeba przyznać, że jest przerażająca – powiedziała półgłosem Catharina. – Ale chyba jej władza nie sięga poza tę salę?

– Ależ tak! Jej duch wędruje tajnymi korytarzami po całym pałacu. Robimy, co możemy, by ją odizolować, ale ciągle zdarzają się nieszczęśliwe wypadki.

„Robimy, co możemy, by ją odizolować?”

Catharina poczuła, że włos jej się jeży. Podniosła piłkę i podała ją Elsbeth, a potem pospieszyła ku wyjściu. Raz jeszcze obejrzała się za siebie. Agneta Järncrona nie spuszczała z niej wzroku. Zawsze portrety zdają się wodzić za widzem spojrzeniem, kiedy model patrzył malarzowi prosto w oczy.

Catharina postanowiła, że odtąd unikać będzie sali balowej, by nie narazić się na gniew surowej damy. Prawdziwej pani Markanäs.


W ciągu dnia wysłano Catharinę z jakąś sprawą do pobliskich zabudowań, gdzie mieszkali robotnicy dworscy.

Właśnie przestało padać, ale niebo wciąż zasnuwały ołowiane chmury.

Catharina wyszła na szeroki gościniec prowadzący od zaplecza pałacu do budynków gospodarczych dworu: obory, stajni, stodoły, i dalej do dworskich czworaków.

Odwróciła głowę, by obejrzeć Markanäs w całej krasie. Potężny piętrowy gmach, kompletnie pozbawiony architektonicznych upiększeń, wznosił się niczym kamienny kolos. Po bokach miał dobudowane dwa skrzydła, w jednym mieściła się sala balowa, a w drugim sypialnie domowników.

Tuż przy pałacu stało kilka budynków, w których mieszkał zarządca dworu i służba pałacowa. W jednym z okien dostrzegła twarz może dziesięcioletniego chłopca patrzącego w jej stronę. Catharina pokiwała mu ręką i uśmiechnęła się. Ukłonił się trochę zawstydzony, ale najwyraźniej zadowolony.

Śliczny chłopiec, pomyślała, lecz kiedy stanął bokiem, zauważyła, że ma na plecach garb. Serce ścisnęło jej się ze współczucia. Domyśliła się, ile drwin i szyderstw musiał znieść, nie tylko ze strony swych rówieśników, ale też i dorosłych. Sama wprawdzie nie dźwigała garbu w sensie dosłownym, ale czy i ona nie była dotknięta piętnem? Brzydula w otoczeniu sióstr, o promiennej urodzie?

Odwróciła się więc i raz jeszcze pomachała do chłopca, jakby pragnąc dać mu do zrozumienia, że łączy ich wspólna tajemnica. Odpowiedział na jej przyjazny gest, a kiedy potem znów spojrzała za siebie, dostrzegła, że ciągle kiwa jej z zapałem.


Nadeszła pora obiadu. Catharina po raz pierwszy miała podawać do stołu. Na posiłek zeszły wyłącznie panie, gdyż Malcolm nie zdążył wrócić z miasta.

Pani Tamara, obdarzona niezwykłą urodą, okazała się gospodynią z wielką klasą. Siedziała na honorowym miejscu, prosta jak struna, i łagodnie, acz stanowczo upominała córkę grymaszącą przy jedzeniu i opierającą łokcie na stole. Nie rzuciła na Catharinę nawet jednego spojrzenia, a mimo to dziewczyna czuła, że jest bacznie obserwowana. Panna Inez z miną męczennicy nie odzywała się wiele, raz tylko zapytała siostrę, jakie nasiona letnich kwiatów powinna zakupić do ogrodu.

Catharina była bardzo spięta. Nie opuszczała jej myśl o władczej Agnecie. Miała wrażenie, że biała dama stoi w rogu jadalni, pobrzękując pękiem kluczy, i śledzi każdy jej ruch, rozważając, czy ma wydać na nią wyrok, czy też ułaskawić.

Wieczorem wyczerpana nerwowo z trudem dowlokła się do łóżka. Ze zmęczenia dosłownie padała z nóg, ale była z siebie zadowolona. Pierwszy dzień pracy minął bez potknięć, a nawet jeśli popełniła jakąś drobną gafę, to na szczęście Malcolm tego nie widział, gdyż spędził cały dzień poza domem.

Najgorsze za nią; miała nadzieję, że z czasem będzie sobie radzić coraz lepiej.


Catharina poprosiła o pożyczenie zegara, który melodyjnie wybijał godziny. Dzięki temu następnego dnia obudziła się, o dziwo, o właściwej porze, chociaż ledwie żywa.

Tego ranka matka z córką planowały wyjazd do pastora, aby omówić działalność charytatywną w parafii.

Catharina nie miała pojęcia, czy Malcolm jest w domu, bo nie spotkała go o świcie, gdy paliła w piecu w jego sypialni. Pomyślała nawet, nie bez ukłucia w sercu, że nocował w mieście. Co prawda w liście zapewniał ją, że nie zrywa z powodu innej kobiety, ale może uciekł się do kłamstwa, by jej nie ranić?

Uspokoiła się jednak, kiedy wyjrzała przez okno i zobaczyła go w parku. A więc po prostu był rannym ptaszkiem.

Spacerował powoli alejką, trzymając za rękę jakąś dziwną istotę… Nagle ją olśniło. Przecież to chłopiec, który kiwał jej przez okno.

Usiłowała pozbierać myśli, ale nie mogła znaleźć rozsądnego wyjaśnienia tej niecodziennej sceny. Dziedzic potężnego majątku spacerujący z kalekim dzieckiem zarządcy? Poczuła w sercu przypływ ciepła. Malcolm Järncrona nie może być złym człowiekiem, skoro stać go na taki gest, niezależnie od tego, czym jest on podyktowany. Zresztą zawsze wydawał jej się kimś wartościowym, choć budowała swój sąd wyłącznie na podstawie listów, jakie do niej przez lata przysyłał.

Na każdym kroku widoczne już były oznaki wiosny. W Östergötland zawitała znacznie wcześniej niż w jej rodzinnych stronach na północy Szwecji. Malcolm pochylił się wraz z chłopcem nad kępką przylaszczek, które wyzierały spod suchych zeszłorocznych liści. Widać było, że obaj prowadzą poważną rozmowę.

Nie mogła oprzeć się wzruszeniu, gdy tak na nich patrzyła.

Trzeba było się jednak brać za porządki. Catharina uświadomiła sobie, że jest zupełnie sama w tym skrzydle pałacu. Malcolm spacerował po parku, panna Inez pojechała do pastora razem z panią Tamarą i Elsbeth, a nikomu innemu spośród służby nie wolno było przebywać na piętrze.

Drżącymi rękami dotknęła pobrzękujących kluczy. Tajemniczych drzwi w pokoju Malcolma nie odważyłaby się forsować, zresztą nie miała czym otworzyć licznych kłódek i zamków. Ale drzwi w korytarzu?