Znowu zostaje porwana. Via Cavour. Piramida. Testaccio. Na pełnej szybkości, wdychając świeży wiatr tej nocy końca kwietnia. Step wrzuca trzeci bieg, a potem czwarty. Na skrzyżowaniu pulsuje żółte światło. Step wjeżdża na skrzyżowanie. Nieoczekiwany pisk hamulców. I opon, które się palą na asfalcie. Żwir. Jaguar Souvereign nadjeżdża z lewej na pełnym gazie, gwałtownie hamuje. Zaskoczony Step zatrzymuje się na środku skrzyżowania. Przy ostrym hamowaniu motor gaśnic. Babi mocno przyciska się do Stepa. W przerażonych oczach odbijają się światła zbliżającej się maszyny.

Dziób z dziką panterą buntuje się na tak gwałtowne hamowanie. Samochodem z rozpędu zarzuca. Babi zamyka.oczy. Słyszy ryk zablokowanego motoru, ale perfekcyjne ABS kontroluje koła i gumy udręczone hamowaniem. A potem nic, cisza. Babi otwiera oczy. Jaguar jest tuż, znieruchomiały o kilka centymetrów od motocykla. Babi oddycha z ulgą i uwalnia kurtkę Stepa od swojego pełnego lęku uścisku.

Step, nieporuszony, patrzy na kierowcę samochodu.

– Dokąd ci tak spieszno, kutasie?

Kierowca jaguara, mężczyzna około trzydziestu pięciu lat, z doskonale uczesanymi, gęstymi, kręconymi włosami, opuszcza automatyczną szybę.

– Coś powiedział, przepraszam, chłopaczku?

Step uśmiecha się, schodząc z motoru. Zna takich facetów. Musi mieć kobietę obok i nie może wyjść na durnia. Zbliża się do samochodu i przez okienko dostrzega kobiece nogi. I piękne ręce złożone na czarnej wieczorowej torebce. I elegancką suknię. Chciałby zobaczyć jej twarz, ale światło jakiejś lampy odbite w szybie zasłania ją. Chłopaczku. Zaraz zobaczysz, co ci zrobi chłopaczek. Uprzejmie otwiera drzwi kierowcy samochodu.

– Wysiadaj, kutasie, to usłyszysz lepiej!

Gdy tamten zabiera się do wysiadania. Step łapie go za marynarkę i wyrzuca na zewnątrz. Wprost na jego własny samochód. Pięść Stepa bierze rozmach, by uderzyć.

– Step, nie! – To Babi. Widzi ją stojącą koło motoru. Jej oczy wypełnione żalem i niepokojem. Ręce bezradnie opuszczone wzdłuż ciała. – Nie rób tego!

Step rozluźnia chwyt. Tamten natychmiast to wykorzystuje. Uwalnia się i zdradziecko uderza go pięścią w twarz. Step cofa głowę. Ale to tylko chwila. Jest zaskoczony, podnosi rękę do wargi, krwawi.

– Ty skurwielu! – Step rzuca się na niego. Tamten, choć wystraszony, próbuje się bronić, wyciągając ramię, chroniąc się za gardą. Step chwyta go za kręcone włosy, ustawia mu głowę tak, by uderzyć go kolanem w twarz, gdy znowu czuje, jak spada na niego cios. Tym razem zupełnie inny, mocniejszy, prosto w serce. Cios suchy. Zadany jednym słowem. Jego imieniem.

– Stefano…

Kobieta wysiadła z samochodu. Torebka leży na kufrze, a ona stoi obok. Step patrzy na nią. Patrzy na torebkę, nie zna jej. Ciekawe, kto ją jej podarował. Co za dziwna myśl. Powoli rozluźnia uchwyt. Kędzierzawy mężczyzna czuje się znowu uratowany. Step patrzy na kobietę w milczeniu. Tylko ciche „cześć" wydobywa mu się z ust. Jej kierowca odpycha go na bok. Step cofa się, nie reagując. Facet szybko wsiada do wozu i go uruchamia.

– Odjeżdżamy, jazda!

Step i kobieta jeszcze raz krzyżują spojrzenia. W ich podobnych oczach podobne oczarowanie, jakaś długa historia miłości i smutku, dawnych przeżyć i bólu. Ona wsiada do wozu równie piękna i elegancka, jak się objawiła. Zostawia go na ulicy, z krwawiącą wargą i sercem w strzępach. Podchodzi Babi. Zaniepokojona tą rozbitą wargą, wyciera ją ręką. Step odsuwa się i wraca do motoru. Czeka, aż ona zasiądzie z tyłu, a potem startuje z wściekłością. Skacze ostro do przodu, zmienia biegi, dodaje gazu. Motor tryska wydechem, zwiększa obroty. Lungotevere.

Step, nie zastanawiając się nad tym, zaczyna się rozpędzać. A przyspieszając, zostawia za sobą dalekie wspomnienia. Sto trzydzieści, sto czterdzieści. Coraz szybciej. Chłodne powietrze szczypie w twarz i ten fizyczny, rzeczywisty ból przynosi mu ulgę. Sto pięćdziesiąt, sto sześćdziesiąt. Jeszcze mocniej. Niemal ociera się o nie, ale jego przymrużone oczy widzą co innego. Obrazy szczęśliwych chwil z tamtą kobietą wypełniają jego zmącony umysł. Sto siedemdziesiąt, sto osiemdziesiąt. Poprzeczny rowek spływowy i motor niemal przelatuje nad skrzyżowaniem. Zapaliło się czerwone, samochody z lewa ryczą, bo mają zielone, właśnie ruszyły i muszą wściekle hamować. Uległe temu barbarzyńskiemu motorowi, temu nocnemu bolidowi, który, słabo oświetlony i przez to jeszcze groźniejszy, leci szybko jak granatowy, chromowany pocisk. Sto dziewięćdziesiąt, dwieście. Powietrze gwiżdże w uszach. Ulica zatarta po bokach, zbiega się w środku. Kolejne skrzyżowanie. Dalekie światło. Zielone gaśnie. Pojawia się żółte. Step przyciska guziczek z lewej. Jego klakson leci z nim przez noc. Jak jęk ranionego zwierza, który pędzi ku swojej śmierci, jak syrena karetki pogotowia, która wyje głosem rannego w środku. Światło zmienia się. Czerwone.

Babi zaczyna walić pięściami w jego plecy.

– Hamuj, hamuj! – Na skrzyżowaniu samochody ruszają. Metalowy mur z kosztownych, kolorowych blaszanek wznosi się przed nim, trąbiąc wniebogłosy. – Hamuj!

Ten ostatni krzyk brzmi jak wezwanie do życia. Step robi wrażenie człowieka, który się budzi. Manetka natychmiast cofa się na zero. Silną nogą redukuje biegi. Czwarty, trzeci, drugi. Mocno naciska stalowy hamulec, zginając go niemal. Powstrzymywany motor aż drży cały, obroty gwałtownie spadają. Koła zostawiają na asfalcie prosty, wyraźny ślad. Swąd spalenizny dobywa się z dymiących tłoków. Samochody przepływają spokojnie o kilka centymetrów od przedniego koła. Nikt niczego nie zauważył. Dopiero teraz Step przypomina sobie o niej, o Babi. Zsiadła z motoru. Widzi ją opartą o mur na skraju ulicy.

Nie jest w stanie powstrzymać ani łkania wstrząsającego Jej piersią, ani drobnych łez płynących po jej bladej twarzy. Step nie wie, jak ma się zachować. Staje przed nią, otwiera ramiona, ale boi się jej dotknąć, żeby tego łkania pod wpływem jego czułości nie zamienić w wybuch potężnego płaczu. A jednak próbuje. Reakcja jest nieoczekiwana. Odpycha go siłą, a jej głos, rozrywany płaczem, staje się krzykiem, p- Dlaczego? Dlaczego ty jesteś taki? Jesteś chory? Co ci każe tak wariacko pędzić? – Step nie wie, co odpowiedzieć. Widzi jej oczy wilgotne i duże, wciąż pełne łez.

Jak jej to wyjaśnić? Jak wytłumaczyć jej to, co przeżył? Jego serce zamyka się w zacisku milczenia. Babi patrzy na niego. Jej niebieskie oczy, cierpiące, pytające, czekają na odpowiedź. Step potrząsa głową. Nie mogę, zdaje się mówić. Nic mogę. Babi pociąga nosem i jakby nabierając w ten sposób siły, rusza do ataku.

– Kim jest ta kobieta? Dlaczego tak nagle się zmieniłeś? Musisz mi to powiedzieć. Step. Co było między wami?

I to ostatnie zdanie, ten fałszywy trop, pełne nieporozumienie, uderza go najmocniej. W jednej chwili cała jego obronna taktyka bierze w łeb. Ta silna garda, za jaką krył się dotąd, ćwicząc ją w sobie przez długie dni i noce, nieoczekiwanie opada. Jego serce po raz pierwszy potrafi być spokojne. Uśmiecha się do swojej naiwnej dziewczyny.

– Chcesz wiedzieć, kim jest ta kobieta?

Babi potakuje.

– To moja matka.

34

Zaledwie dwa lata przedtem.

Step zamknąwszy się w swoim pokoju, wędrując po nim tam i z powrotem, próbuje powtarzać jakieś zadanie z chemii. Zatrzymuje się, podpiera nad stołem, przegląda zeszyt z notatkami. Nic z tego. Te formuły uparcie nie wchodzą mu do głowy.

Nieoczekiwanie, z ostatniego piętra domu naprzeciw, Battisti wysoko i głośno zaczyna śpiewać „Powracasz w mej pamięci piękna jak zawsze…". Szczęściarz, bo w mojej pamięci nic się trzyma, a chemii nie cierpię. Widząc, że mu chcą zaproponować cały longplay, otwiera okno i wychyla się na zewnątrz.

– Ej, tam! Nie możecie ciszej?

Powoli muzyka przycicha. Kretyni. Step powraca do stołu i skupia się na chemii.

– Stefano… – Step się odwraca. Jego matka jest przed nim. Ma na sobie brązowe futro z ostrymi odcieniami bieli i złota. Brązowa spódnica okrywa widok na wspaniale nogi w delikatnych, doskonale naciągniętych pończochach, smukłe stopy zamknięte są w eleganckich, ciemnobrązowych pantoflach. – Wychodzę, potrzebujesz czegoś?

– Nie, dziękuję, mamo.

– Dobrze, zatem widzimy się wieczorem. Gdyby dzwonił ojciec, powiedz, że musiałam z papierami, o których wie, pójść do naszego konsultanta.

– Jasne.

Matka podchodzi i całuje go miękko w policzek. Z jej długich, czarnych loków emanuje pieszczotliwy zapach. Step sądzi, że jest trochę za silny. Postanawia jednak nie mówić jej o tym. A kiedy patrzy, jak wychodzi, rozumie, że dobrze zrobił. Jest perfekcyjna. Jego matka się nie myli. Nawet w tym, jak używa perfum. Pod ramieniem trzyma torebkę, ofiarowaną jej przez niego i brata. Paolo niemal w całości pokrył rachunek, ale to on ją wybrał, tam, w tym sklepie na Cola di Rienzo, przed którym matka zatrzymywała się wiele razy, ale wciąż była niezdecydowana.

– Jesteś prawdziwym znawcą – szepnęła mu do ucha, wkładając torebkę pod pachę. Przeszła się jak modelka, demonstracyjnie kołysząc biodrami. – No, jak mi z nią?

Wszyscy zareagowali z rozbawieniem. Ale ona chciała usłyszeć opinię tylko swojego „prawdziwego znawcy".

– Jesteś przepiękna, mamo.

Step wraca do swojego pokoju. Słyszy, jak drzwi w kuchni zamykają się. Kiedy sprezentowali jej tę torebkę? Na Boże Narodzenie czy na jej urodziny? Pomyślał, że teraz to zrobi najlepiej, wkuwając chemiczne wzory.

Trochę później. Była już prawie siódma. Pozostawały mu tylko trzy stroniczki, żeby przygotować zadanie. Wtedy to się stało. Battisti znowu zaczął śpiewać. Z przymkniętego okna na ostatnim piętrze domu naprzeciw. Głośniej niż przedtem. Natarczywie. Prowokująco. Bez szacunku dla nikogo i niczego. Dla niego, który się uczy i nie może pójść na siłownię. Tego już za wiele.

Step chwyta klucze do mieszkania i wybiega z domu, trzaskając drzwiami. Przeskakuje przez ulicę i wchodzi do bramy domu naprzeciw. Winda jest zajęta. Wspina się po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz. Dość, on już tego nie zniesie. Nie, Battisti jest w porządku. Ale nie w ten sposób. Wchodzi na ostatnie piętro. W tej samej chwili winda się otwiera i wychodzi z niej goniec z jakimś opakowaniem w ręku. Jest pierwszy przy drzwiach. Sprawdza nazwisko na tabliczce i dzwoni. Step oddycha ciężko i staje obok. Goniec zerka na niego z zaciekawieniem. Step uśmiecha się do niego i zwraca uwagę na to opakowanie w ręku gońca. Ma firmowy napis: Antonini. Pewnie te słynne kanapki. Oni też je zamawiają każdej niedzieli. Są wszelkiego rodzaju. Z łososiem, z kawiorem, z owocami morza. Jego matka przepada za nimi.

– Kto tam?

– Antonini. Przyniosłem zamówione tartinki, proszę pana. Step uśmiecha się do siebie. Odgadł, może tamten, przepraszając, poczęstuje go. Drzwi się otwierają. Pojawia się młody mężczyzna koło trzydziestki. Jest w niedopiętej koszuli i krótkich spodenkach „bokserkach". Posłaniec chce przekazać mu dostawę, ale kiedy tamten spostrzega Stęepa, rzuca się natychmiast na drzwi, próbując je zatrzasnąć. Step nie rozumie, ale instynktownie wysuwa nogę, by drzwi się nie zamknęły. Chłopiec z kanapkami cofa się, żeby utrzymać w równowadze tacę, a Step, z twarzą przyciśniętą do chłodnego, ciemnego drewna, widzi w szparze ją. Spoczywa na fotelu obok futra. Nieoczekiwanie przypomina sobie: tę torebkę podarowali jej z bratem na Boże Narodzenie. Wściekłość i rozpacz, niedowierzanie i wstyd. Czuje, że eksploduje. Uderza w drzwi, a drzwiami w gospodarza, przewracając go na ziemię. Z furią wpada do salonu. I jego oczy wolałyby być ślepe raczej, niż zobaczyć to, co ujrzały. Drzwi do sypialni są otwarte, a tam, wśród skotłowanych prześcieradeł, z jakąś dziwną twarzą, zupełnie inną niż ta, jaką znał, patrząc na nią tysiące razy, leży ona. Spokojnie zapala właśnie papierosa. Wtedy ich oczy spotykają się. I w jednej chwili coś w nich pęka, coś gaśnie na zawsze. I nawet ta ostatnia pępowina miłości zostaje zerwana i oboje, patrząc na siebie, krzyczą w milczeniu, płacząc gwałtownie wezbranymi łzami. On się wycofuje wreszcie, a ona zostaje tam, w łóżku, bez słowa, spopielając się, jak przed chwilą zapalony papieros. Płonąc z miłości do niego, z nienawiści do siebie i do tamtego, do tej sytuacji. Step powoli odchodzi w stronę drzwi. Zatrzymuje się. Widzi chłopca z kanapkami na podeście koło windy, który patrzy na niego w milczeniu. Nieoczekiwanie czuje czyjeś ręce na swoim ramieniu.

– Posłuchaj… – To ten facet. Czego miałby posłuchać? Nie ma w nim nic. Śmieje się. Tamten nie rozumie. Patrzy na niego ze zdziwieniem. A wtedy Step uderza go pięścią prosto w twarz. I właśnie w tej chwili Battisti, ten niewinny winowajca, śpiewa naprawdę lub tylko w głowie Stepa: „Wybacz mi, panie, jeśli możesz, przepraszam cię też i za nią". Za co miałbym przepraszać?

Giovanni Ambrosini podnosi ręce do twarzy, wypełniając je krwią. Step chwyta go za koszulę i zrywając ją z niego, wyrzuca go z tego splugawionego brudną miłością domu.