– Rozłącz się, ćwoku. – Mamrocze:

– Oddzwonię do ciebie, co, sorry. – I przerywa połączenie.

– To do rzeczy, po pierwsze to jest mój dom. A poza tym… – Ciągnę go jeszcze mocniej za pióra.

– Ała, ała, to boli.

– Chciałbym tylko, żebyś wysłuchał mnie uważnie: już nigdy więcej nie mów do mnie szefie. Zrozumiałeś?

Stara się skinąć na znak, że zrozumiał, ale ledwo ledwo udaje mu się ruszyć głową.

– Nie słyszałem… Zrozumiałeś?

– Ała, ała… Tak.

– Nie słyszałem.

– Tak. – Prawie krzyczy z bólu. W oczach ma łzy. Niemal robi mi się go szkoda. Puszczam go, lekko przy tym popychając. Pada na krzesło. Od razu zaczyna masować sobie głowę.

– Jak się nazywasz?

– Alessio.

– No już, uśmiechnij się. – Raz i drugi klepię go lekko w policzek. – Możesz sobie do niej teraz zadzwonić, jeśli ci się chce, a co tam, powiedz jej nawet, że mi nie przepuściłeś, że przepędziłeś mnie z siłowni, że sprałeś mnie na kwaśne jabłko, mów, co ci się tylko żywnie podoba, ale… zapamiętaj sobie raz na zawsze. Już nigdy więcej nie mów do mnie szefie.

I zaraz zza pleców dobiega mnie głos.

– Tym bardziej, że sam powinieneś wiedzieć, jak się do niego zwracać. On się nazywa Step. – Odwracam się zaskoczony, lekko się wręcz asekurując. Nie spodziewałem się usłyszeć swoje imię. Nie widziałem tu żadnego spośród moich przyjaciół, nikogo, kto mógłby wiedzieć, jak się nazywam. Ale najwyraźniej któryś tu jest. On. Szczupły, wręcz chudy. Wysoki, długie ręce, fryzura jakich wiele, brwi raczej gęste, zrastają mu się pośrodku tuż nad długim nosem, który sterczy nad wąskimi i szerokimi ustami. Być może takie szerokie dlatego, że się uśmiecha. Wygląda jak Francuz. Jest pewny siebie, spokojny, trzyma ręce w kieszeniach i patrzy rozbawiony. Ma na sobie długie spodnie od dresu i poszarpaną bluzę w kolorze spranego różu. Do tego jasna kurtkę Levi'sa. Nie umiem go zidentyfikować.

– Nie przypominasz mnie sobie, prawda? – Nie, nie przypominam. – Przyjrzyj mi się dobrze, chyba nieco wyrosłem. – Uważniej mu się przyglądam. Ma szramę na czole, ale zasłaniają mu ją włosy, nie wygląda to poważnie. Dostrzega, w co się tak wpatruję. – To przez wypadek samochodowy, no co ty, sam nawet przyjechałeś odwiedzić mnie w szpitalu.

Kurwa, jakże mogłem zapomnieć!

– Guido Balestri! Kopę lat… Razem byliśmy w gimnazjum.

– Tak, i przez dwa lata chodziliśmy do jednego liceum. Potem rzuciłem szkołę.

– Oblali cię? Nie wszystko pamiętam.

– Nie, wyjechałem razem z ojcem.

Ach, tak, rzeczywiście. Jakżeby inaczej! Balestri. Jego ojciec jest ważną figurą, sam nie bardzo wiem, czym się zajmuje, wciąż robi jakieś interesy, spółki akcyjne i takie tam. Zawsze tylko jeździł po całym świecie.

– No i… jak się masz?

– Dobrze, a ty?

– Ja też dobrze. Fajnie znów cię spotkać. Tyle o tobie słyszałem, Step, tu, w Vigna Gara, jesteś postacią kultową.

– No nie, ja bym tego nie powiedział.

Spoglądam na Alessio. Porządkuje papiery i udaje, że nie słyszy. Nie potrafi się powstrzymać i przejeżdża sobie ręką po włosach. Guido śmieje się rozbawiony.

– A co to ma do rzeczy, jesteś postacią kultową dla tych, którzy znają nasze przygody. Wciąż mówi się o tych legendarnych bijatykach… Sam pamiętam, jak pobiłeś się z Toscano w lasku, za Villa Flaminia.

– Byliśmy wtedy dzieciakami…

Guido wygląda na lekko rozczarowanego.

– Wiem, że byłeś w Nowym Jorku.

– Tak, siedziałem tam dwa lata.

– Mamy się spotkać dziś wieczorem. W szerszym gronie, idziemy na pizzę. Może byś się wybrał razem z nami?

– A kto tam będzie?

– Trochę ludzi z Villa Flaminia. Musisz ich pamiętać, no wiesz… Pardini, Blasco, Manetta, Zurli, Bardato, całe to towarzystwo. Niektórzy z dziewczynami, inni bez, rozumiesz. No weź, chodź, kurwa, wszyscy się ucieszą, że cię znów zobaczą. Wybieramy się do Bracciano, do Acqua delie donnę.

– Nigdy tam nie byłem.

– To genialne miejsce, zwłaszcza jeśli masz kobietę, weź ją ze sobą. Miejsce jest obłędne. A jak się już najecie, to potem… będzie z górki… wszystko pójdzie gładko jak po maśle. Deser masz gwarantowany… tyle że u niej w domu.

Udaje mu się mnie rozśmieszyć. – Na którą jesteście umówieni?

– Koło dziewiątej.

– Przyjdę coś zjeść, ale deser sobie daruję…

– Czyli bez kobiety. – Śmieje się jakoś dziwnie. Kiedyś wydawał mi się przytomniejszy. Ma nadłamany jeden z przednich zębów. Nigdy nie był zbyt wylewny. Teraz lepiej go pamiętam. Nazywaliśmy go Dętka. Wszystko odbywało się zgodnie ze stałym schematem. Biegał jak skończona łamaga. Kiedy trenowaliśmy w szkole na bieżni w Villa Flaminia, ścigał się w ostatniej trójce. „Świnki", takich nazywał Cerrone, nasz psor od wychowania fizycznego. Ten psor też był ostro pogięty. Kiedy ćwiczyliśmy, brał się za lekturę działu sportowego, a żeby mieć nas na oku, robił w gazecie dwie dziury pośrodku. Tak jakby myślał, że tego nie widzimy. Ale jeśli chodzi o trzy świnki, to nie miał sobie równych. Docierali do celu we trzech: on, Biello i Zakochany, trupio bladzi, z wywalonymi językami. – Świnki mlecznobiałe! – wrzeszczał psor. – Powinniśmy nadziać was na rożen i troszkę przyrumienić. – I śmiał się jak szalony. Ale akurat tego Balestriemu nie przypominam. Chyba lepiej nie. W końcu, zaprosił mnie przecież na kolację. Co więcej, specjalnie mi o tym przypomina.

– Ej, w takim razie do zobaczenia o dziewiątej w Acqua delie donnę, co? Z kobietą albo i nie.

– Dobra.

Żegna się ze mną i znika. Po co w ogóle przychodzi na siłownię? Nie ma ani kilograma masy, nie przybiera na wadze, jest chudy jak moje najwątlejsze wspomnienie. Chuj z tym, jego sprawa. Za to jest fajny.


Właśnie. Wiedziałam! Wiedziałam, że Step przychodzi trenować na siłownię. Byłam tego pewna. Co więcej, byłam pewna, że przychodzi właśnie na tę siłownię! Ale ze mnie czadowa dziewczyna! A z niego straszna konserwa. Straszna. Mam nadzieję, że choć pod pewnymi względami się zmienił!!! No cóż, czas już na mnie. Nie widział mnie. Za to ja usłyszałam to, po co tu przyszłam.


Od razu zabieram się do ćwiczenia na urządzeniach, robię szybką rozgrzewkę, powtarzam całe serie, jedna po drugiej, na rozluźnienie mięśni. Ustawiam sobie małe obciążenie, najmniejsze możliwe. Widzę, jak dziewczyna w pomarańczowej czapeczce nasuniętej na głowę wychodzi w pośpiechu. Nie ma co, na tym świecie aż roi się od dziwnych ludzi. Nieopodal dwie inne dziewczyny rozmawiają między sobą i z czegoś się śmieją. Opowiadają sobie pewnie, co takiego wydarzyło się poprzedniego wieczoru albo też to, co dopiero ma się stać. Jedna z nich ma lekki makijaż, balayage na krótkich włosach, które sobie wciąż poprawia. Ma świetne ciało i stoi w rozkroku świadoma swoich walorów. Ta druga jest nieco bardziej pulchna i nie taka wysoka, ma włosy do ramion, chyba ciemniejsze niż zazwyczaj, bo przetłuszczone. Trzyma ręce na biodrach, jest w szarym, lekko poplamionym dresie, spod którego wystaje jej kawałek brzucha.

– Do roboty! Tu na siłownię przychodzi się do roboty… – Mijam je uśmiechnięty. Ta niska w odpowiedzi wykrzywia twarz w grymasie. Ta druga jest bardziej wyluzowana: – Właśnie sobie odpoczywamy.

– Po czym?

– Po wyciskaniu ciężarów.

– Myślałem, że po czymś przyjemniejszym.

– Na to przyjdzie czas później…

– Nie wątpię. – Teraz śmieją się obydwie. Szczerze powiedziawszy, to co do tej drugiej mam pewne zastrzeżenia. Ale kobieta tak czy owak zawsze postawi na swoim. Nie ma na to rady, powinniśmy być bardziej jednomyślni, przynajmniej w niektórych przypadkach. Przyglądam jej się uważniej. Mówi coś do przyjaciółki, patrząc na mnie znacząco. Ta druga też na mnie patrzy. Widzę jej odbicie w lustrze, stoi uśmiechnięta. Ładnie jej w krótkich włosach, ma małe piersi, których doskonały kształt podkreśla jeszcze opinające body. Odznaczają jej się sutki. Wie o tym, ale nic sobie z tego nie robi. Uśmiecham się i myślę o moich mięśniach brzucha. I od razu robię sto brzuszków za jednym zamachem. Skończyłem, ale tych dwóch dziewczyn już nie ma. Pewnie poszły pod prysznic. Kto wie, czy je rozpoznam, kiedy się na nie natknę. To niesamowite, jak dziewczyna, która dopiero co wyszła z przebieralni, może się różnić od tej, którą zaledwie przed chwilą widziałeś z hantlami w rękach. Ale jedno jest pewne, każda wygląda lepiej. W najgorszym wypadku kończy się to tak, że wyobrażałeś sobie, iż laska jest elegancka, a ta wychodzi, i co widzisz? Ma na sobie kozaki ze złotymi sprzączkami i inne temu podobne. Ale tak czy inaczej, widać różnicę. Makijaż potrafi zdziałać cuda. Właśnie dlatego udaje im się postawić na swoim Druga seria stu brzuszków. Patrzę w sufit i ani na chwilę nie przestaję ćwiczyć, raz i dwa, z rękami za głową, łokcie równo, naprężone, szeroko rozstawione. Raz i dwa. Dociskam jeszcze bardziej. Już dłużej nie dam rady, ból daje mi się we znaki, myślę o moim ojcu, o jego nowej kobiecie. Ćwiczę dalej, bez przerwy. 88, 89,90. Myślę o mojej matce. 91,92. Od kiedy to się z nią nie widziałem. 94, 95. Muszę do niej zadzwonić, powinienem do niej zadzwonić. 98,99,100. Wystarczy.

– Własnym oczom nie wierzę. Step! – Odwracam się, mięśnie brzucha tak mnie bolą, że praktycznie nie jestem w stanie wykrztusić z siebie słowa. Przez chwilę staje mi przed oczami film Troisiego, kiedy to on, byle tylko zobaczyć kobietę, która ogromnie mu się podoba, biega wokół budynku i gdy wreszcie ją spotyka, brakuje mu tchu, żeby się do niej odezwać. Troisi to był gość.

– Co ty tu robisz? Aha, wróciłeś… Słyszałem, że wyjechałeś do Nowego Jorku!

Znowu? Oj, nie ma rady. Nie da się ukryć, że nie udało mi się pozostać incognito.

Wreszcie doszedłem do siebie i z łatwością udaje mi się go rozpoznać.

– Cześć, Żeglarz, jak się masz?

– Wciąż pamiętasz tę ksywę. Wiesz, że już nikt tutaj tak się do mnie nie zwraca?

– Czy to znaczy, że się zmieniłeś?

– Ale że niby w jakim sensie? Sam nigdy tak na dobrą sprawę nie rozumiałem, dlaczego wszyscy nazywaliście mnie Żeglarz, przecież ja nawet nie przepadam za łódkami, właściwie prawie wcale na nich nie pływałem.

– Naprawdę nie masz pojęcia, skąd się wzięła twoja ksywa?

– Nie, przysięgam.

Patrzę na niego. Ma trochę za szerokie zęby, tak samo jak wtedy poszarpaną bluzę, krótkie seledynowe spodenki, spuszczone, postrzępione podkolanówki, w sam raz pasują mu do adidasów Stansmith, które wyglądają, jakby lada moment miały się rozlecieć. Cały Żeglarz.

– No i co? Kłamię.

– Nazywaliśmy cię Żeglarz, bo tak bardzo uwielbiałeś morze.

– A, właśnie! Nareszcie zrozumiałem, to prawda. Faktycznie mi się podoba.

Teraz jest zadowolony, cały dumny ze swojej ksywy. Wygląda, jakby przeglądał się w lustrze, tak bardzo czuje się dowartościowany. W rzeczywistości zawsze był bez grosza przy duszy, trzymał się nas, byle tylko zjeść sobie pizzę i coś wysępić. Dlatego wszyscy mówili, że „odpływał na cudzy koszt". Biedny Żeglarz. Raz nawet, niedaleko Aniene, tam gdzie są kręgle, jedna kurewka spuściła mu tęgi łomot, bo już po tym, jak wykonała dla niego, sam dobrze nie wiem jaki numerek, ten jeszcze domagał się od niej zniżki. Miał przy sobie zaledwie 10 euro, a ta dogodziła mu za co najmniej 20.

– O rany, strasznie się cieszę, że cię widzę.

Patrzy na mnie cały zadowolony, nie widać, żeby udawał.

– Spotkałeś już kogoś?

– Nie, przyjechałem dopiero wczoraj. Nikogo jeszcze tu na siłowni nie widziałem.

– Ale wiesz, teraz trenują w różnych miejscach. Co poniektórzy poszli do pracy, inni wyjechali za granicę. O właśnie, patrz, kto idzie.

Za oknem widać, jak ciemnoniebieska torba wędruje sobie, unoszona na plecach mężczyzny z krótkimi włosami.

– Nie poznaję go. – Uważniej mu się przyglądam. Nic. Żeglarz próbuje jakoś mi pomóc.

– No weź, to przecież Murzyn. Nie pamiętasz go?

– Aha, już wiem, tak, ale znałem go tylko z widzenia.

Koleś wchodzi i wita się z Żeglarzem. – Cześć, Andre. Co robisz, trenujesz?

Żeglarz z niedowierzaniem wskazuje na mnie cały dumny. – Ty, widziałeś z kim tu jestem? To Step.

Murzyn wpatruje się we mnie przez chwilę. I zaraz się uśmiecha. Z twarzy wygląda sympatycznie, jedną kość policzkową ma lekko zdeformowaną, rusza w moją stronę. – No jasne. Step… Oczywiście, jakżeby inaczej. Nie widzieliśmy się kopę lat.

Teraz go poznaję. Ma krótkie włosy. Wcześniej miał je zawsze trochę dłuższe, natłuszczone, zawsze w niebieskiej kurtce przesiadywał na Euclide w Vigna Stelluti.

– Nie wiedziałem, że masz taką ksywę. Murzyn. Pamiętam, że nazywasz się Antonio.

– Tak, ale od czasu tej historii z Tysonem mówi się, że jestem do niego podobny.

Ma dosyć masywny kark, skórę z rozszerzonymi porami i lekko zdeformowany nos, do tego krótkie włosy a la Tyson. Oczy ma trochę wyłupiaste, a górną wargę wydatniejszą niż normalnie.