Daniela otwiera szafę i przegląda się w lustrze. Próbuje doszukać się na swojej twarzy choćby jednego śladu, jakiejś zmiany, czegoś, co by jej pomogło zrozumieć, co by jej dało najmniejszy choćby pewnik, którego mogłaby się uchwycić. Zero. Tylko ten mały pryszcz, schowany pod grzywką, który jej wyskoczył nie wiedzieć kiedy, chyba w nocy. To zbyt mało, żeby pretendować do miana zwiastuna jakiejś głębokiej prawdy, która wychodzi na jaw. To pewnie przez tę czekoladę, którą wczoraj jadłam. I do tego jeszcze nieokreślone wrażenie, którego sama nie potrafi sprecyzować, coś, co ją ogarnia od dołu ku górze.

Ostatnia piosenka na kompakcie. How do you see the world? Kolejne pytanie. I nawet na nie niełatwo jest odpowiedzieć.

18

– I jak ci poszło spotkanie?

Jeszcze nawet nie wszedłem, a już Paolo daje upust swojej nieposkromionej ciekawości.

– Myślę, że dobrze.

– Co znaczy, „myślę, że dobrze"?

– Znaczy, że uważam, że dobrze mi poszło, że chyba zrobiłem dobre wrażenie.

– Czyli?

– Zaczynam od przyszłego tygodnia!

– Świetnie, tak trzymać! Musimy to uczcić. Przyrządzę ci wyśmienitą kolację. W gotowaniu nie mam sobie równych. Wiesz, że w czasie twojej nieobecności zaliczyłem kurs u Costantiniego…

– Dziś wieczór nie mogę.

– Jak to?

– Wychodzę z przyjaciółmi.

– A może z Evą?

Patrzy na mnie ironicznie, jakbym miał w ogóle jakikolwiek powód, żeby go okłamywać. Śmieszy mnie. – Powiedziałem, że z przyjaciółmi. Zachowujesz się zupełnie jak mama.

– A propos, była tu, chciała się z tobą przywitać.

Jestem w pokoju i nie mam ochoty go słuchać. A przynajmniej nie jeśli o to chodzi. Ale Paolo oczywiście wcale się z tym nie liczy i krzyczy do mnie z drugiej części mieszkania: – Ale czy ty mnie w ogóle słyszysz? Do ciebie mówię.

– Jasne, do kogóż by innego? Jest nas tutaj tylko dwóch.

Co za koleś. Staje w drzwiach.

– Popatrz tylko. – W ręku ma przezroczystą reklamówkę. Patrzy na mnie zaskoczony: – No co ty, nie poznajesz? Morselletti! Pamiętasz je jeszcze? To te ciasteczka, które zawsze robiła mama, z miodem i orzechami. No weź, jak możesz ich nie pamiętać?! Zawsze je dla nas kładła na kaloryferze, żeby zrobiły się pulchniejsze, a my opychaliśmy się nimi jak szalem i za jej zgodą oglądaliśmy filmy, które puszczali w poniedziałek wieczorem. Wyciąga jedno. – No co ty, nie wierzę, że ich nie pamiętasz.

Trącam go, przechodząc obok.

– Tak, przypominam je sobie, ale teraz nie mam na nie ochoty. Wybieram się na kolację.

Paolowi jest przykro. Zastygł w miejscu z morselletto w ręku i przygląda mi się, kiedy wkładam kurtkę i zabieram klucze.

– No pewnie, zjem trochę jutro na śniadanie, dobra?

– Okay, jak chcesz.

Paolo przygląda się, jak wychodzę, po czym kieruje swoją uwagę na ciastko i próbuje je ugryźć:

– Ala, twarde…

– Włóż je na trochę do piekarnika.

Jestem już w windzie i zapinam kurtkę. Zawracanie gitary. Przeciągam dłonią po krótkich włosach i lekko je mierzwię, na tyle, na ile jest to możliwe. Morselletti to najlepsze na świecie ciasteczka, nie za słodkie, na początku ciężko je pogryźć, ale potem… Trochę przypominają gumę, są odrobinę twardsze, w miarę jedzenia robią się coraz smaczniejsze, a czasami można nawet trafić na całego orzeszka.

Mama. Pamiętam, jak się krzątała u nas w kuchni. – Trzeba rozpuścić miód w garnku, mieszać, mieszać bez przerwy i co pewien czas próbować… – Nabierała trochę na długą drewnianą łyżkę i brała do buzi to, co było na samym jej brzegu, po czym unosiła wzrok, zarazem mrużąc lekko oczy, by móc się bardziej skupić na samym smaku. – Przydałoby się jeszcze trochę cukru. A ty, jak sądzisz? – I tym samym zachęca mnie, bym przyłączył się do zabawy, bym ja także sięgnął po drewnianą łyżkę, spróbował. Przystawałem na to. Zawsze we wszystkim zgodny z nią, z mamą. Z moją mamą. I wówczas zaczynała nucić: I połykamy pastylkę, połykamy pastylkę. Zdejmowała czerwoną pokrywkę ze słoika na cukier i wywijając nadgarstkiem, wsypywała trochę cukru do garnka. Tyle, ile było trzeba, przynajmniej według niej. Następnie zakręcała przykrywkę, odstawiała słój na miejsce, wycierała sobie ręce w fartuszek w kwiatki, podchodziła do mnie, stawała tuż obok i sprawdzała, jak mi idzie. – Jeśli szybko skończysz się uczyć, dostaniesz o jedno morselletto więcej od Paola… on i tak się o tym nie dowie. – I razem zanosiliśmy się śmiechem, a ona całowała mnie w kark, ja zaś ściągałem łopatki, kuląc się pod wpływem nagłego dreszczu…

Jakie to upierdliwe! Tak trudno jest wymazać z pamięci fajne rzeczy.

Pędzę na motorze. Wiatr tego wrześniowego wieczoru jest ciepły i łagodny. Nie ma zbyt wielu samochodów. Wjeżdżam na corso Francia od Vigna Stelluti i na światłach skręcam we Flammię. Dodaję gazu. W oddali widzę zielone, jeszcze bardziej przyspieszam, zanim światło zmieni się na czerwone. Tu akurat jest trochę chłodniej, przechodzi mnie dreszcz. Wzdłuż ulicy rośnie dużo zieleni. Trasa przebiega przez wysokie wzgórza, gdzieniegdzie widać groty ukryte pośród drzew, za którymi raz po raz chowa się księżyc. Motocykl sam zaczyna zwalniać. Właśnie jadę na rezerwie. Dziwne. Przecież zatankowałem do pełna. To pewnie przez brudny karburator. Dlatego pali więcej niż zwykle. Dodaję gazu i nie zmieniając biegu, przesuwam rękę na lewą stronę baku, póki nie trafię na dźwigienkę. Przekręcam ją w dół, w stronę rezerwy. Muszę zatankować. Mijam wielkie Centro Euclide po prawej i kawałek dalej dostrzegam światła stacji samoobsługowej. Zatrzymuję się z boku dystrybutora. Działa. Wyłączam silnik i wkładam kluczyki do korka od baku. Podnoszę się i wyciągam portfel z kieszeni dżinsów. Cały czas stoję okrakiem, z motorem między nogami, wyciągam dwa banknoty po 10 euro każdy i wsuwam je do automatu. Drugie 10 euro trafia do mnie z powrotem. Wsuwam je ponownie i kiedy widzę, jak znikają w szczelinie, walę z góry pięścią w dystrybutor. Po kilku sekundach mechaniczny grzechot oznajmia mi, że także zostało przyjęte. Cofam się kawałek motorem i sięgam po pistolet od dystrybutora. Kurwa, niemożliwe. Niemożliwe. Na dystrybutorze z benzyną super wisi kłódka. Jest zablokowana. To nie jest taka zwyczajna kłódka od dystrybutora. Tylko większa. Na dodatek blokuje też przycisk, który wydaje resztę. To ci dopiero szwindel! Szwindel w wydaniu jakiegoś pierdolonego idoty, który chce sobie zatankować, robiąc mnie w konia. Ten łachmyta orżnął mnie na 20 euro… Kurwa. Kurwa. Kurwa. Nie mam czasu. Muszę jechać na spotkanie. Tylko tego brakowało mi do szczęścia! Zamykam bak, znów wkładam kluczyki do stacyjki i cały wkurwiony ruszam przed siebie na pełnym gazie. Samotny dystrybutor z benzyną pogrąża się w mroku nocy. Co raz to śmigają samochody, wyruszają naprzeciw. Bóg jeden raczy wiedzieć jakiego bajecznego weekendu, albo i choćby skuszone perspektywą kolacji nieopodal Prima Porta i jej okolic. Kot przemierza placyk przy stacji benzynowej. Nagle przystaje, jakby usłyszał jakiś niepokojący hałas. I tak zastyga nieruchomy, w półmroku, z odwróconą głową, skręconą szyją i przymkniętymi oczami. Zupełnie jakby czegoś szukał. Ale nic tam nie ma. Kot się odpręża i udaje się w swoją stronę, zmierzając nie wiadomo dokąd. Pojedyncze chmury suną w szybkim tempie. Lekki wietrzyk sprawia, że co pewien czas widać księżyc. Zza niepozornego budynku pracownika stacji benzynowej rusza samochód. Wyjeżdża stamtąd micra ciemnoniebieska, z włączonymi jedynie światłami postojowymi. Podjeżdża niespiesznie do dystrybutora benzyny. Parkuje, silnik gaśnie i z auta wysiada niezbyt wysoki koleś, w czarnej czapce na głowie, trochę babskiej, ma na sobie ciemną kurtkę Levi'sa. Rozgląda się wokół. Jako że nikogo nie widzi, wyciąga z kieszeni klucze i otwiera nimi kłódkę. Nie zdąża w porę sięgnąć po wąż, a ja już go dopadam, rzucam na maskę i przygniatam własnym ciałem. – Choćbyś się zesrał, to i tak nie będziesz tankował za moją kasę! – Ściskam go za szyję, ale się rzuca. Podczas szamotaniny spada mu czapka. Kaskada czarnych, długich włosów wysypuje się na niebieską maskę. Prawą ręką robię zamach, by mu przyłożyć prosto w twarz, ale oto ni stąd, ni zowąd snop bladego, księżycowego światła pada mu na twarz.

– Kurwa mać… Jesteś dziewczyną!

Próbuje oswobodzić się z uścisku. Przytrzymuję ją jeszcze chwilę i opuszczam prawą rękę. – Kobieta, pieprzona kobieta.

Puszczam ją. Podnosi się z maski i poprawia sobie kurtkę.

– Okay, jestem kobietą i co z tego? Z czego się, kurwa, śmiejesz, chcesz się zmierzyć? Tylko sobie nie myśl, że się ciebie boję.

Laska jest niewąska. Przyglądam jej się lepiej: stoi okrakiem, ma na sobie dżinsy biodrówki i sneakersy hi-tech. Do tego czarny T-shirt pod kurtką z ciemnego dżinsu. Laska ma styl. Sięga po czapkę i wsuwa ją sobie do kieszeni spodni. – No i?

– Co, no i? Zauważ, że to ty chciałaś mi podpieprzyć pieniądze.

– No i?

– Jeszcze? No i nic. – Zaglądam do micry i wyciągam jej kluczyki ze stacyjki. – Dzięki temu nie będziemy musieli uskuteczniać żadnego pościgu. – Wkładam je sobie do kieszeni i odchodzę. Po chwili wyjeżdżam na motorze. Zawróciłem aż za żywopłot obok stacji benzynowej, miałem przy tym wyłączony silnik. Teraz go odpalam i w okamgnieniu staję obok niej. Gaszę silnik i otwieram wlew baku.

– Podaj mi wąż.

– Ani mi się śni.

Kręcę głową, sam po niego sięgam i tankuję. Przychodzi mi do głowy pewien pomysł, wlewam do swojego baku równowartość jedynie 10 euro i przerywam tankowanie. Okrążam jej micrę z wężem w ręku, zdejmuję korek i równowartość pozostałych dziesięciu wlewam jej do baku. Patrzy na mnie zaintrygowana. Jest piękna, ma w sobie coś z twardzielki. A może jest najzwyczajniej poirytowana, że ją przyłapałem. Włosy opadają jej na twarz, sprawiają wrażenie bardzo wycieniowanych, ma duże i ciemne oczy i piękny uśmiech, na tyle, na ile udało mi się zorientować. Robi dziwny grymas, najwyraźniej jest ciekawa.

– A co teraz robisz?

– Tankuję ci benzynę.

– A po co?

– Bo jedziemy razem na kolację. – Przestawiam motor, parkuję go na tyłach budki pracownika stacji i zakładam blokadę.

– Mowy nie ma. Że niby ja mam iść z tobą na kolację? Akurat mam lepsze rzeczy do roboty… Mam imprezę, rave party, jestem umówiona z moimi przyjaciółmi.

Zgrywam twardziela, choć śmiać mi się chce. – Zatem postawmy sprawę w ten sposób, ty chciałaś tylko spędzić wieczór za moje dwadzieścia euro, a tymczasem dopisało ci szczęście i spędzisz go ze mną.

– Co ty powiesz.

– Albo, jeśli to niewystarczający argument dla twojego wybujałego ego… powiedzmy, że jeśli nie spędzisz ze mną wieczoru, to zawiadomię o wszystkim policję. Czy tak będzie prościej?

Laska uśmiecha się do mnie złośliwie. – No pewnie, czyli miałabym zapakować się do samochodu, a właściwie gwoli ścisłości do własnego samochodu, z nieznajomym?

– Już nie jestem nieznajomym. Jestem kimś, kto nieomal został przez ciebie obrabowany.

Znów się obrusza.

– Wobec tego przyjrzyjmy się całej sprawie z innego punktu widzenia. To ja miałabym wsiąść do mojego samochodu z kolesiem, który o mały włos nie został obrabowany, okay? I póki co, wszystko gra. Ale z jakiej racji nie miałabym sobie pomyśleć, że mnie wywieziesz, sama nie wiem gdzie, i mnie wykorzystasz? Daj mi choć jeden sensowny powód.

Stoję w milczeniu. Niech wypierdalają ci wszyscy, przez których one muszą się tak zamartwiać. Zasrane bydlaki, to przez was wszyscy mamy przechlapane, kanalie pozbawione choćby śladowych umiejętności uwodzenia, nic niewarte indywidua grasujące po tym cudownym świecie.

– Okay… okay…

Zaczynam się śmiać, ale wiem, że ma rację. – Wobec tego postawmy sprawę inaczej. – Widzisz tę komórkę?

Wyciągam ją z kieszeni.

– Czy wiesz, ile takich do „wykorzystania", i to o niebo lepszych od ciebie, mógłbym sobie załatwić, wystarczyłoby tylko zadzwonić. A skoro tak, to bądź cicho i wsiadaj.

Widać, kiedy komórka okazuje się rzeczywiście przydatna!

Rzuca mi nienawistne spojrzenie i zmierza w moim kierunku. Staje tuż przede mną i wyciąga do mnie rękę, ma rozchyloną dłoń. Błyskawicznie unoszę ramię. Przychodzi mi na myśl, że chce mnie spoliczkować. Ale się mylę.

– Na razie cię nie spoliczkuję. Daj mi kluczyki, ja poprowadzę. Uśmiecham się i wsiadam do niej do samochodu. – Mowy nie ma.

– Jak w ogóle możesz myśleć, że ci zaufam?

– Nie, to raczej jak ty możesz myśleć, że ja ci zaufam? Przecież ty usiłowałaś mnie naciągnąć jako pierwsza!

Wyciągam przed siebie rękę i otwieram przed nią drzwi. Uśmiecham się do niej.

– Mam rację, czy nie? No już, wskakuj.

Stoi tak przez chwilę zdezorientowana, po czym naburmuszona wsiada do samochodu, ma skrzyżowane ręce i wzrok wbity gdzieś przed siebie. Przez jakiś czas prowadzę w milczeniu.