– Ej, fajnie się prowadzi ten twój wózek.

– Czy konieczność rozmowy została wliczona w całą transakcję? Dopiero co minęliśmy Saxa Rubra.

– Nie, ale właśnie możesz ubić kolejny interes. Sama zobacz, mógłbym cię tutaj wysadzić i odjechać sobie twoją bryką, oczywiście bez żadnego tam „wykorzystywania", o którym sama wspomniałaś… Najnormalniej twoją bryką… ale z moim paliwem. Wobec tego postaraj się być miła, rozerwij się, uśmiechnij, masz taki śliczny uśmiech.

– Przecież go nawet jeszcze nie widziałeś…

– No właśnie… I na co czekasz?

Uśmiecha się do mnie na zawołanie, szczerząc zęby. – O proszę, zadowolony?

– Ogromnie.

Wyciągam do niej rozpostartą dłoń. Natychmiast się odsuwa.

– Oj, co robisz?

– O matko, ależ jesteś chorobliwie nieufna! Chciałem się przedstawić, nie, jak przystało na osobę dobrze wychowaną, taką, która nie kradnie. Jestem Stefano, dla przyjaciół Step.

Nie reaguje na moją wyciągniętą i rozpostartą w półmroku samochodu dłoń. – Dobrze… Cześć, Stefano, ja zaś jestem Ginevra, dla przyjaciółek Gin. Za to dla ciebie, choćby nie wiem co, Ginevra.

– Ginevra, dobre… Skąd twoi starzy wiedzieli, że powołają do życia księżniczkę twojego pokroju?

Patrzę na nią, unosząc brew, ale w końcu i tak nie wytrzymuję i wybucham śmiechem. – O Boże, sorry, strasznie chce mi się śmiać i sam nie wiem dlaczego. Księżniczka.

I nie mogę się uspokoić. Co na nią spojrzę, to wybucham śmiechem. Bawi mnie ta dziewczyna. Wzbudza moją sympatię. Może dlatego, że nie jest aż taka znowu piękna. Samochód pędzi przed siebie. Jej twarz pojawia się i znika w zależności od pozycji mijanych po drodze latami. Ich światło maluje ją to w jasnych, to znów w ciemnych barwach. A niekiedy księżyc składa na niej swój pocałunek. Ma wydatne kości policzkowe i małą brodę. Delikatne brwi, jak uciekający punkt, rozbiegają się w stronę nasady włosów. Ma orzechowe spojrzenie, intensywne, figlarne i radosne, mimo że jest cała poirytowana. Tak, najwyraźniej się co do niej pomyliłem. Nie jest aż taka znowu piękna. Jest wprost prześliczna.

– Twoi rodzice rzeczywiście świetnie się spisali. Idealnie utrafili z twoim imieniem: księżniczka Ginevra…

Patrzy na mnie w milczeniu.

– Stefano, moich rodziców już nie ma. Nie żyją.

Krew tężeje mi w żyłach. Najgorszy cios pięścią, jaki kiedykolwiek otrzymałem, i to w samą twarz, w brzuch, w zęby. Od razu rzednie mi mina.

– Przepraszam.

Przez jakiś czas jedziemy w kompletnej ciszy. Samochód mknie naprzód. Patrzę przed siebie, wprost na drogę, starając się gdzieś pomiędzy tymi śmigającymi białymi liniami pozbyć poczucia winy z powodu mojego głupiego błędu. Słyszę, jak wzdycha, może właśnie płacze. Nie dam rady się odwrócić, ale muszę. Muszę… Widzę ją w kąciku, jak mi się przygląda. Cała się skuliła i przywarła do szyby. Siedzi bokiem. W pewnym momencie, ni stąd, ni zowąd, wybucha dzikim śmiechem.

– O Boże, dłużej już nie wytrzymam, wcisnęłam ci totalny kit! To mamy remis, dobra? Rozejm. – I błyskawicznie wkłada płytę do odtwarzacza. – Sam chciałeś wojny i się doigrałeś. Łyso ci, co? Zgrywasz takiego twardziela, ale w głębi duszy… jesteś strasznym wrażliwcem. Taki malutki… – Ginevra zanosi się głośnym śmiechem i rusza się w rytm Red Hot Chili Peppers. – To w jakie fajne miejsce zabierasz mnie na kolację?

Teraz jest znacznie spokojniejsza, to ona stała się panią sytuacji. Nie odzywam się do niej ani słowem. Kurwa, zrobiła mnie w chuja. Celny cios, typowy dla wrednej suki. Jak można sobie żartować z takich rzeczy? Prowadzę, wciąż patrząc przed siebie. Kątem oka widzę, jak rozbawiona tańczy do Scar Tissue. Ma doskonałe wyczucie rytmu. Wije się, zarzucając włosami. Raz po raz się uśmiecha, przygryzając przy tym dolną wargę.

– Daj spokój, chyba się nie obraziłeś?

Patrzy na mnie.

– Bardzo cię przepraszam. Prowadzisz mój samochód. Jasne, jedziesz na swoim paliwie, mówię to zawczasu, zanim sam powtórzysz to po raz kolejny. Zabierasz dziewczynę na wspólną kolację z twoimi przyjaciółmi, prawda? A w każdym razie coś w tym stylu… W gruncie rzeczy nie masz najmniejszego powodu, żeby się dąsać, co nie? Sam przecież powiedziałeś… Rozerwij się… Uśmiechnij!!! I właśnie to zrobiłam. Dlaczego w takim razie ty też nie miałbyś wziąć ze mnie przykładu?

Wciąż się nie odzywam.

– A masz ci. Nabzdyczył się na amen. Zrobił nadąsaną minę. Wolałbyś, żeby naprawdę umarli? Dobra, w takim razie spróbujmy zafundować sobie taką krótką conversation… A co u twoich starych?

– Świetnie, są w separacji!

– I masz ci! Ale banał. O rany, jakiż ty jesteś przewidywalny. Czy naprawdę nie jesteś w stanie wymyślić nic lepszego?

– Cóż ja na to poradzę, skoro taka jest prawda. Ty to naprawdę niezła jesteś. Widzisz, to twoja wina, że pozbawiłaś naszą rozmowę pozorów prawdopodobieństwa.

– Chyba nie mówisz poważnie…

– Już ci powiedziałem, że tak.

Teraz to ona przez jakiś czas milczy. Patrzy na mnie zbita z tropu. Usiłuje mnie rozgryźć, cokolwiek krzywo na mnie patrząc.

– To nieprawda.

– Przecież już ci powiedziałem, że tak.

Wciąż nie jest do końca przekonana, czy prawdą jest to, czego się ode mnie dowiedziała. Prowadząc, odwracam się do niej i zaczynam się jej przyglądać. Przez chwilę tak trwamy, wpatrujemy się sobie w oczy. Trochę jak byśmy ze sobą rywalizowali. To ona pierwsza opuszcza wzrok. Wygląda, jakby się zarumieniła. Ale jest zbyt ciemno, by dało się ocenić, czy jest tak rzeczywiście, czy też nie.

– Ej, patrz lepiej przed siebie, na drogę. Benzyna jest wprawdzie twoja, ale samochód mój, prawda? A skoro tak, to masz mi go nie skasować.

Uśmiecham się bezwiednie.

– Wcisnąłeś mi wierutną bzdurę, mam rację? Wcale nie są w separacji.

– Jak to nie, i to już od lat.

– No, jeśli to prawda, bardzo mi przykro. W każdy razie przeczytałam gdzieś, że ponad sześćdziesiąt procent par, które mają dorosłe dzieci, jest w separacji. A więc…

– A więc?

– To okoliczność, której nie możesz wykorzystywać, byle tylko zgrywać ofiarę.

– Ale kto tu chce zgrywać ofiarę. Co ty wygadujesz…

Chciałbym jej wszystko opowiedzieć, może dlatego że nic o mnie nie wie albo dlatego, że wzbudza moje zaufanie, albo z jakiegoś jeszcze innego powodu, o którym sam nie mam pojęcia. Ale tego nie robię, coś mnie powstrzymuje.

– O czym myślisz? O twoich rodzicach?

– Nie, myślałem o tobie.

– A o czym to myślałeś, skoro mnie wcale nie znasz?

– Myślałem sobie, jak to jest fajnie, właśnie kiedy kogoś nie znasz i ten ktoś siedzi przy tobie, i ile problemów masz tym samym z głowy, jak możesz sobie tego kogoś wyobrażać, puszczasz wodze fantazji, dajesz się jej ponieść.

– I dokąd to cię poniosło?

Specjalnie robię pauzę.

– Daleko.

Nawet jeśli tak nie jest, i tak dobrze się bawię, kiedy jej to mówię.

– Przyznaję, jest inaczej, niż sądziłem, coś mi się zdaje, że to ty miałaś rację.

– To znaczy?

– Faktycznie wykorzystuję sytuację.

– Idiota. Skończony kretyn z ciebie. Chcesz zasiać we mnie niepokój, prawda? Ale i tak ci się to nie uda, przykro mi. Mam trzeci dan. Wiesz, co znaczy trzeci dan, czy też nie masz zielonego pojęcia? Cóż, wyjaśnię ci to raz-dwa.

Zalewa mnie potokiem słów, a ja słucham jej rozbawiony.

– To znaczy, że nawet nie zdążysz położyć na mnie ręki, a ja już ci ją przetrącę, rozumiesz? Trzeci dan, w karate. Trenowałam też kick boxing. Tylko spróbuj wyciągnąć do mnie rękę, a już po tobie. Po tobie.

– Całe szczęście. W takim razie jestem bezpieczny.

Nie zdążam nawet skończyć zdania, gdy nagle tracę panowanie nad kierownicą. Micra wpada w dziki poślizg. Błyskawicznie wykręcam kierownicę w przeciwną stronę i zdejmuję nogę z gazu. Ginevra ląduje wprost na mnie. Łagodnie zjeżdżam na prawą stronę, gdy tymczasem ona wraca na swoje miejsce. Przestraszyła się. Z całej siły uderza mnie pięścią w ramię, raz za razem, ciągle w to samo miejsce.

– Durniu, przestraszyłeś mnie! Skończony kretyn z ciebie!

Śmieję się. – Ała, przestań, bądź grzeczna. Słuchaj, nie mam z tym nic wspólnego. Coś mi się zdaje, że złapaliśmy gumę.

– Co ty wygadujesz! Zrobiłeś to specjalnie!

– Mówię ci, że nie.

Wysiadam z samochodu i zaglądam pod spód od strony maski, żeby sprawdzić koła.

– O tutaj, widziałaś?

Też wysiada i widzi przebitą oponę.

– I co teraz?

– Teraz mam nadzieję, że masz zapasowe koło.

– Pewnie, że mam.

– Świetnie!

Stoimy tak przez chwilę i się sobie przyglądamy.

– No i?

– No i co? Idź i je przynieś, nie?

– Sorry, ale to ty prowadziłeś. Czyli wina leży po twojej stronie.

– Może… Ale to twój samochód. A skoro tak, to sama zmienisz sobie koło.

Ginevra się obrusza i idzie w stronę maski samochodu.

– Będzie raczej z tyłu, nie z przodu!

– Tylko sprawdzałam, czy nic się nie wgniotło – kłamie.

– Jasne… Jasne… Jakżeby inaczej.

Otwiera bagażnik i unosi podłogę bagażnika, pod którą leży koło.

– Ale jak je stąd wyjąć?

– Widzisz tę wielką śrubę pośrodku? Odkręć ją, a potem pociągnij koło do siebie.

Stosuje się do wszystkich moich zaleceń, koło już jest odkręcone. Próbuje je wyciągnąć, ale w połowie koło wpada jej do środka bagażnika tak, że aż odbija się od spodu. Nie daje rady.

– Sorry, ale dlaczego mi nie pomożesz?

– A co to ma do rzeczy? Zachowuj się, jakby mnie tu nie było. Sama przecież powiedziałaś, że nie uwzględniałaś mnie w planach na swój dzisiejszy wieczór, tak? O tym całym ględzeniu na temat równości płci już nawet nie wspomnę, a poza tym jest coś jeszcze, coś znacznie ważniejszego.

Staje naprzeciwko mnie, trzymając się pod boki. – Posłuchajmy. Co to takiego?

– Sama powiedziałaś, że masz trzeci dan, zgadza się? Pomyśl tylko, jeśli teraz wymiękniesz przez jedno koło… Ha, ha…

Patrzy na mnie wkurwiona nie na żarty. Nieomal daje nura do bagażnika, obejmuje koło i wygina plecy w koci grzbiet. Wkłada w to mnóstwo wysiłku, zbliżam się do niej niezwłocznie, żeby pomóc, ale udaje jej się uwinąć, zanim się przy niej zjawiam.

– Sama sobie dałam radę, a coś ty myślał. – A już po chwili, kiedy mnie mija, specjalnie popycha mnie ramieniem i mówi: – Weź spadaj! Zejdź mi z drogi, bo nic tylko tu zawadzasz i tyle.

Toczy koło, niewiele brakuje, żeby popchnęła je na mnie.

– To co, spadasz stąd w końcu, czy jak?

– A jakżeby inaczej, co więcej pójdę, siądę tam pod drzewem i zapalę sobie papieroska. Ej, tylko weź się streszczaj, jasne?!

– Właśnie, idź sobie, ale już.

19

Idę na pobocze, przysiadam na murku i zapalam papierosa. Nie ruszam się stamtąd, przyglądam się jej ukryty w mroku. Po chwili krzyczę do niej z daleka:

– Zuch dziewczyna, rewelacja, świetnie ci idzie.

Wsuwa głowę pod samochód, żeby podstawić lewarek. Klęczy, ręce trzyma oparte na ziemi, palce ma uniesione w górę i patrzy, gdzie powinna go umieścić. Jej obciśnięty dżinsami tyłek wyrasta niczym niewielkie wzniesienie wprost z samego asfaltu, wyraźnie odcinając się od karoserii samochodu, która wygląda jak niebo. Kręci pupą, starając się znaleźć odpowiednie miejsce dla metalowej nasadki lewarka. Coś pięknego.

– Ej, nawet nie masz pojęcia, jakie mam stąd widoki. Sama powinnaś to zobaczyć. Księżyc, i to w całej pełni, cudo. Wiesz, że jest pełnia?

Podnosi się, otrzepując ręce. Palcami delikatnie strzepuje sobie z dłoni drobinki z asfaltu, które przywarły do jej miękkiej skóry.

– Jaki znowu księżyc, skoro nic nie widać.

– Jeszcze dwie minuty temu można go było zobaczyć, przysięgam, taki księżyc cały w dżinsie, coś wprost cudownego. Wyłaniał się spod twojego auta.

– Słuchaj, ani słowem się do ciebie nie odezwę.

Zaczyna regulować lewarek, machając wajchą raz w górę, raz w dół, przez co samochód lekko się kołysze.

– Daj znać, kiedy skończysz, a nuż uda mi się zdrzemnąć.

Wyciągam się na murku, leżę sobie na plecach na samym jego brzegu. Patrzę na chmury, które mkną mi nad głową po ciemnym niebie. Właśnie zaczęły się zlewać z dymem, który wypuszczam z ust. Zwiewne, przezroczyste, przetykane jakimś ukrytym światłem, to za sprawą tego księżyca hen, gdzieś wysoko, którego nie widać, choć przecież jest, tylko wyżej, i nie ma na sobie dżinsów. Oddycham głęboko. Uśmiecham się i odwracam, żeby na nią popatrzeć. Wciąż tam jest i właśnie odkręca śruby. Mocuje się, usiłując przekręcić klucz. Nie daje rady i skacze, następując wprost na niego. Klucz zamocowany na śrubie odpada i ląduje na ziemi. Ona się złości, brzegiem dłoni, żeby się nie pobrudzić, odgarnia sobie włosy z twarzy. Taka piękna i rozpalona. Znów mocuje klucz na śrubie i próbuje ponownie. Zbliża się jakiś samochód. Jest ciemny, przejeżdża obok z umiarkowaną prędkością, miga światłami i trąbi. Za chwilę słyszę, jak hamuje kawałek dalej i pospiesznie zawraca na wstecznym, jakby nim kierował jakiś buras. To toyota corolla. Cofa się w dzikim pędzie, lekko nią zarzuca. Wykonuje półobrót na wstecznym. Po czym zatrzymuje się przed micrą Ginevry. Wysiadają jacyś ludzie. Wracam do pozycji siedzącej. To trzech chłopaków. Wyrzucam papierosa na ziemię i zastygam w oczekiwaniu na to, co się będzie działo.