Nagle, sama nie wiem z czyjej inicjatywy, z całą pewnością nie mojej, ani nie psorki, a już zwłaszcza nie Simony, rozlega się zgodny chór, niewątpliwie zainspirowany moim wypracowaniem na temat znaczenia kultury.

– Wredna suka, wredna suka, wredna suka!

Simona podnosi się z ławki. Przemierza salę, szurając nogami, ze spuszczoną głową, nie mając odwagi, by komukolwiek spojrzeć w twarz. Wreszcie wybucha płaczem i wychodzi z klasy.

– Świetnie, naprawdę, znakomite wypracowanie. – To głos psorki.

Niebywałe. Myślałam, że wywali mnie za drzwi za, bo ja wiem, oczernianie uczennicy? A tymczasem nic z tego. Widać, że forma przypadła jej do gustu. Albo treść… W każdym razie uśmiecha się do mnie. Kto wie, może przez moment poczuła żal. Żal, bo sama też by chciała móc coś podobnego napisać o własnym mężu.

21

– O czym myślisz?

– O szkole.

– Rzeczywiście, aż mi się wierzyć nie chce. Jedziesz samochodem ze mną, mrocznym przedmiotem pożądania całego Rzymu… a ty co? Myślisz o szkole!

– Cóż, nawet szkoła może mieć swoje ciekawe oblicze.

– Tak, chyba raczej srogie oblicze.

– A ja myślę, że w głębi duszy ty też lubiłeś się uczyć.

– Jasne, jakżeby inaczej: anatomii. Ale bezpośrednio na koleżankach!

– O matko… Tobie tylko jedno w głowie, co?!

– No, akurat ta dziedzina najbardziej mnie pasjonuje.

– Tak, już cię widzę, jako dziecko zawsze bawiłeś się w doktora.

– Jako dziecko? A wczoraj to niby co?! Chcesz, żebym cię od razu zbadał?

– Wiesz, może to dziwne, ale sprawiasz na mnie wrażenie kogoś raczej zabawnego niż niewyżytego!

– Cóż, zawsze to coś.

– Pewnie, bo tak się składa, że ogromnie mnie bawią ludzie zarozumiali. A już zwłaszcza ktoś, kto się uważa za mroczny przedmiot pożądania całego Rzymu. Nie ma co, zupełnie jak w programie rozrywkowym.

Patrzy na mnie, wybucha śmiechem, szczerze rozbawiona. Ciemne włosy opadają jej na oczy, widać po nich, jaka jest wesoła, tak samo jak i po jej uśmiechu. – O Boże, nie dam rady, straszny błazen z ciebie. Nic tylko boki zrywać!

Zakręt nadarza się w samą porę. Bardzo ostry, i na dodatek po mojej Stronie. Chwytam kierownicę od dołu i z całej siły przekręcam ją w lewo. Gin spada na mnie, jakby ją kto katapultował. Hamuję gwałtownie, zatrzymuję samochód, trzymam ją w ramionach. Prawą ręką chwytam ją za włosy i zaciskam na nich pięść, nie za mocno, w sam raz. – Nikt nigdy nie nazwał mnie dotąd błaznem. – I całuję ją w usta. Zaciska wargi i próbuje mi się wywinąć. Trzymam ją przy sobie za włosy, mocno, nie przestaje się wić, usiłując się uwolnić. Ściskam ją jeszcze mocniej. Wreszcie daje się ponieść i rozchyla usta.

– Nareszcie – szepczę niewyraźnie i wpijam się w nią w namiętnym pocałunku. – Ała. – Gryzie mnie mocno. Łapię się za wargi i wypuszczam ją z objęć.

Wraca na swoje miejsce. – To wszystko? Myślałam, że stać cię na więcej.

Przejeżdżam sobie palcami po ustach, sprawdzając czy nie mam na nich krwi. Ani śladu. Gin zastygła w jednej pozycji, ma uniesione dłonie, jest gotowa do obrony.

– A więc Stefano, Step, albo jak ci się tam, kurwa, podoba, chcesz się bić?

Patrzę na nią roześmiany. – Masz nawet wyrobione odruchy, co?

Mocno wali mnie w ramię, uderza raz za razem, wymierza mi całą serię ciosów pięścią z góry w dół, wciąż celując w to samo miejsce.

– Ała, to boli.

Błyskawicznie chwytam ją za rękę wpierw jedną, potem drugą. Trzymam ją mocno, tak że nie może ruszyć się z siedzenia. I zaraz się do niej uśmiecham, bo aż chce mi się śmiać od tych wszystkich ciosów.

– Przepraszam cię, Gin. Nie miałem zamiaru robić tego specjalnie. Tylko się zorientowałem, że właściwie też miałaś na to ochotę…

Znowu próbuje mnie uderzyć, ale trzymam ją tak, że nie ma szans się ruszyć.

– Właśnie dotarliśmy na miejsce, okay?

Wysiadam szybko z samochodu, zanim ponownie spróbuje się na mnie zamachnąć.

– Zamknij, jeśli chcesz. Ej, w sumie to rób sobie, co ci się żywnie podoba, bo to w końcu twój samochód, nie? Racja, kto by tam akurat podprowadził takiego gruchota jak ta micra… Na dodatek fatalnie wchodzi w zakręt.

Gin raz-dwa zamyka samochód i mnie dogania.

– Zważaj sobie, co. Nie zgrywaj przede mną twardziela, bo źle na tym wyjdziesz.

I po chwili Gin spogląda na szyld.

– Pułkownik. Naprawdę tak się nazywa?

– Dokładnie, tak się nazywa. A co myślałaś, że na miejscu szyldu wywiesili przezwisko restauracji?

– Czy rzeczywiście masz zamiar wyrwać dziewczynę podczas pierwszego spotkania, rzucając takie przezabawne teksty?

– Nie, z tobą jestem na totalnym luzie. To, że dasz się wyrwać, mam jak w banku!

– Ach, jasne, rzeczywiście jak w banku… Dopiero co się przekonałeś, nie?

– Zgoda, dobra? No już, zjedzmy sobie po porządnym befsztyku.

– Okay. Niech ci będzie zgoda, ale co do kolacji… ty stawiasz, prawda?

– To zależy…

– Od czego?

– Od tego, co będzie po kolacji.

– Ciągle to samo? Posłuchaj: po kolacji możesz liczyć na to, że odstawię cię tam, gdzie masz motor, to wszystko. Jasne? Lepiej powiedz od razu, bo jak ci nie pasuje, to nie wezmę do ust choćby nawet jednej bruschetty. Co ty sobie w ogóle wyobrażasz, że wymusisz to na mnie za kolację? Ależ jesteś obleśny!

Gin wkracza do restauracji cała wzburzona, a przy tym taka zabawna. Idę za nią. Jest raczej pustawo. Siadamy przy stoliku dosyć oddalonym od pieca, bo bucha od niego żar nie do wytrzymania. Zdejmuję kurtkę. Zrobiłem się głodny.

Natychmiast pojawia się kelner gotów przyjąć zamówienie.

– No to co, moi mili, czym wam mogę służyć?

– A więc tak, dla panienki tylko jedna bruschetta. Dla mnie z kolei na pierwsze pyszne taglia telle z karczochami, a potem befsztyk z rusztu i do tego sałata.

Patrzę na nią rozbawiony. – A może panienka zmieniła zdanie i ma ochotę na coś jeszcze?

Gin patrzy na kelnera uśmiechnięta. – To samo co on. Dziękuję. A i do tego proszę mi jeszcze podać jakieś dobre piwo.

– Dla mnie też jedno piwo. – Kelner prędko wszystko notuje i się oddala, cały zadowolony, że tak łatwo uporał się z zamówieniem.

– Jeśli chcesz, żebyśmy podzielili się rachunkiem, wystarczy, że mi powiesz, gdzie mieszkasz, a jutro przekażę ci pieniądze, dobrze? Chodzi mi o to, żebyś pojął, że nie ma mowy o deserze.

– Ach, nie? Wiesz, popełniasz duży błąd. Mają tu obłędne lody truflowe, które serwują oblane kawą.

– Cześć, Step. Co ty, zniknąłeś. Pewnie stałeś się burżujem, tak jak cała reszta. – Podchodzi Vittorio, Pułkownik, uprzejmy jak zwykle. – Całą paczką wybieramy się do Celestiny, zapodaj lansik, będzie podryw. Jak wszyscy, to wszyscy. Chociaż, szkoda gadać, ale totalne z was mięczaki. – Opiera się rękami o nasz stół. – Ej, a wiesz, że ci się schudło?

– Przez dwa lata siedziałem w Nowym Jorku.

– No co ty, czyli dlatego przestałeś się pokazywać. To tak kiepsko tam karmią?

Zaśmiewa się, rozbawiony własnym żartem.

– Ej, Vitto'… Jak zawsze jesteś tu bossem! Załatw, żeby nam tu zaraz dali jakąś apetyczną bruschettę, co?

Kładę kluczyki od samochodu Gin na stole, a Vittorio tymczasem zostawia nas samych. Odchodzi z wypiętym brzuszyskiem, rozkołysanym krokiem, zupełnie jak za dawnych lat. Postarzał się, ale humor wciąż mu dopisuje. Ma twarz jak dorodny dzieciak, rumiane policzki, zmierzwione włosy po bokach głowy, pojedyncze pasma srebrzystej siwizny błąkają mu się po łysinie wiecznie ogorzałej od przyrządzania mięsa na rożnie i grillu. Rozglądam się dyskretnie wokół. Widzę zróżnicowane towarzystwo, niezbyt liczne, nie za głośne, niespecjalnie eleganckie. Zajadają ze smakiem, nie domagając się jakichś przesadnie fikuśnych potraw, sami zresztą też nie są zbyt dystyngowani, wyglądają na beztroskich, pewnie nawet mają za sobą pracowity dzień i na koniec raczą się porządnym posiłkiem. Para nieopodal je w milczeniu. Mężczyzna jest pochłonięty oddzielaniem pieczeni od kości. Kobieta dopiero co włożyła frytkę do ust i właśnie oblizuje sobie palce. Nasze spojrzenia się spotykają, uśmiecha się do mnie. Odwzajemniam jej uśmiech. A ona z powrotem zabiera się za frytki, obojętna wobec groźby nadwagi.

Gin przechodzi do ataku.

– Wobec tego wyjaśnijmy to sobie od razu: podpieprzyłeś mi kluczyki, podpieprzyłeś mi samochód, a co gorsza, zabrałeś się również za mnie.

– Fajnie by było! Co do tego ostatniego, to nie miałbym nic przeciwko.

Gin siedzi naprzeciw mnie, chwyciła się pod boki cała naburmuszona.

– Ty kretynie, miałam na myśli, że spieprzyłeś mi wieczór. Postawmy sprawę jasno, bo w przeciwnym razie znów zaczniesz sobie wyobrażać niestworzone rzeczy. A więc przed chwilą w samochodzie…

– Z powodu takiego głupstwa… Ależ się uwzięłaś!

– Zatem przejdźmy do konkretów. Wyjaśnijmy to raz na zawsze. Kto za to zabuli?

– To znaczy?

– Rżniesz mi tu głupa?

– To się okaże, jeśli postarasz się, żeby było śmiesznie, to ja płacę. W przeciwnym razie…

– W przeciwnym razie co?

– Płacę i tak.

– Aha, w takim razie zostaję.

– Ale będziesz musiała zwrócić mi w naturze.

Z miejsca daje mi w twarz. Kurwa, ale ma refleks. Celnie wymierzony policzek.

– Ała.

Ta od frytek przerywa jedzenie i wpatruje się w nas razem z dwiema czy trzema osobami z pobliskich stolików.

– Musicie jej wybaczyć – Uśmiecham się, rozmasowując sobie policzek. – Zwyczajnie się zakochała. – Gin nie zwraca najmniejszej uwagi na ludzi, którzy się jej przyglądają.

– Wobec tego umówmy się tak, ty płacisz za kolację i nie żądasz niczego w zamian, a ja za to udzielę ci paru lekcji dobrego wychowania. No już, dobiliśmy targu. Sam jeszcze na tym zyskasz.

Vittorio przynosi bruschettę na stół. – To co, panience też podać?

Gin w okamgnieniu zwija mi bruschettę sprzed nosa i bierze olbrzymi kęs, pochłaniając na raz połowę świeżutkich pomidorów, które Vittorio kroi, wkładając w to tyle serca, nie to co inni; tamci już po południu drobno siekają pomidory, odstawiają je w naczyniu do lodówki i przetrzymują w chłodnej temperaturze.

– Przynieś mi jeszcze jedną, Vit.

– Mmm, pycha.

Gin bierze kawałek pomidora do buzi i oblizuje sobie palce.

– Genialnie się spisałeś. Step. Coś mi się zdaje, że całkiem dobrze tutaj karmią. Jak tam policzek?

– Świetnie! Przyznaj się sama, zrobiło ci się trochę przykro, że posunąłem się jedynie do pocałunku? Mamy czas, weź się nie obrażaj. Wy, laski, wszystkie jesteście takie same. Chcecie wszystko, i to od razu.

– Za to ty chcesz najwyraźniej jeszcze raz oberwać prosto w twarz, i to natychmiast?

– Masz świetny refleks. Gratulacje. W dzisiejszych czasach ciężko jest znaleźć dziewczynę, która nie tylko ujdzie w tłoku, ale i równie szybko potrafi zarówno się odgryźć, jak i przejść do rękoczynów.

– Mmm. – Gin uśmiecha się do mnie na siłę, jakby chciała powiedzieć: „Ale śmieszne…".

– Co jest?

– Jakoś to „ujdzie w tłoku" nie bardzo przypadło mi do gustu.

– Za to moja bruschetta jak najbardziej. Praktycznie mało się nią nie udławiłaś.

Nagle docierają do mnie głosy.

– No co ty, Step! Wiedziałem. A nie mówiłem wam, że to on.

Wierzyć mi się nie chce. Są tu wszyscy, za moimi plecami. Żeglarz,

Balestri, Bardato, Zurli, Blasco, Lucone, Bunny… Są wszyscy po kolei, nie mogę się nadziwić. Z wyjątkiem jednego: Pollo. Ściska mi się serce, ale nie chcę o tym myśleć, nie teraz. Przechodzi mnie zimny dreszcz i na chwilę zamykam oczy, nie teraz, proszę cię… Na szczęście Schello rzuca mi się na szyję: – Ej, łobuzie, co ty, zabawiasz się w bułgarskiego separatystę?

– Amerykańskiego, jeśli już.

– A rzeczywiście, bo przecież był w Ameryce… W Stanach… Ale co to się stało, że nie pojawiłeś się na spotkaniu? Wszyscy tam czekaliśmy na naszego idola. Tyle że idol się skończył… Teraz chodzi sobie na kolacje, wpatruje się głęboko w oczy swojej kobiecie.

– Jeśli już, to zagląda jej za dekolt, tam to ma dopiero oczy!

Popatrz, jakie ma balony…

Po pierwsze, to nie jestem jego kobietą.

– A po drugie, uwaga chłopaki, bo to trzeci dan we własnej osobie.

– Dasz sobie wreszcie spokój z tym gadaniem, nic tylko w kółko trzeci dan? Powtarzasz się.

– Ja? Ale to przecież ty sama przechwalałaś się tym już ze trzy razy, od kiedy się poznaliśmy. A że masz trzeci dan w małym palcu, mogłem się przekonać, kiedy musiałem własnoręcznie rozprawić się z jednym takim, żeby cię obronić.

– Okay! Święty Tomaszu niedowiarku… od burasów. Sam tego chciałeś. – Gin wstaje od stołu, okrąża paczkę przyjaciół, patrzy na nich przez chwilę. Po czym, niewiele myśląc, odwraca się gwałtownie, chwyta Schello obiema rękami za kurtkę, zarzuca go sobie na biodro i prędko zgina się wprzód. Jest bezbłędna, nie waha się ani chwili. Schello wybałusza oczy. Gin ugina prawą nogę i wykopuje ją w górę, pomagając sobie ramieniem. Schello przelatuje niczym piórko i plecami ląduje na stole milczącej pary. Wreszcie będą miełi o czym rozmawiać. Facet gwałtownie podrywa się od stołu.